(…)
Z jakichś niezrozumiałych dla mnie powodów chciałeś jak najszybciej pędzić do
domu, do tej samej sytuacji, którą masz dzień po dniu. Obawiam się, że będziesz
ulegał tym skłonnościom w przyszłości. I wobec tego nie uda ci się odkryć
wszystkich cudownych rzeczy, które Bóg nam zostawił. Nie siedź w jednym
miejscu. Ruszaj się, bądź nomadą, oglądaj codziennie inny horyzont. Będziesz
jeszcze długo żył, Ron, i szkoda byłoby, żebyś nie skorzystał z okazji
zrewolucjonizowania swego życia. I poddania sie zupełnie nowym doświadczeniom.
Fragment listu Alexa Supertrampa do
Rona cytowany przez Jona Krakauera w Wszystko
za życie
Znowu
piszę po północy. Wszystko dlatego, że nie mam czasu. To dość typowe jak na
Amerykę, prawda? Ale do rzeczy.
Sobota
różniła się od poprzednich dni. W końcu zobaczyłem, poczułem na własnej skórze,
jak to jest funkcjonować w społeczeństwie Amerykanów. Od godziny 8 nad ranem
wyruszyłem do pracy. Wyjechałem za Chicago, by dotrzeć do – o ile się nie myliłem
i wzrok mnie nie zawodził – malutkiej miejscowości o nazwie Broadview. Tam
mieścił się garaż, w którym czekało na mnie ponad piętnaście samochodów do
wypolerowania.
Zasadą
działania tego garażu jest handel samochodami. Jego właściciel ma na stanie
zawsze około 30-50 aut. Najpierw kupuje je na aukcjach bądź w Internecie, by
następnie sprzedać każdy egzemplarz po jak najlepszej cenie.
Warto zatrzymać się
przy aukcjach samochodywch, gdyż nie spotkałem się jeszcze z czymś takim w
Europie. O ile dobrze zrozumiałem, polegają one na prezentacji danego auta dealerom
(pewny nie jestem, czy pozostałym osobom również). Ci potencjalni klienci stoją
i podziwiają kolejkę samochodów, powoli sunących przed ich twarzami. Aukcji jest
wiele. Rozrzucone po przeróżnych miastach zmuszają dealerów do węszenia za
lepszymi ofertami i gonienia za nimi stanowymi drogami. Jeśli więc samochód mu
się spodoba, ma go od razu w kieszeni. Jakby wyciągnął go wprost z linii
produkcyjnej. Nie wiem jednak, co dzieje się wówczas, gdy kilku dealerów walczy
o to samo auto. Czy rządzi tutaj prawo pierwszego, czy też nie? Nie dopytałem o
ten szczegół.
Pracę
zacząłem równo o ósmej. Na początku zapoznałem się garażem i jego samochodami.
Do nozdrzy dostawał się zapach płynów do spryskiwaczy, nowych opon i wypolerowanych
wnętrz aut. Ledwo wszedłem do tego ogromnego pomieszczenia i niemal nie klęknąłem.
Nie żartuję. Otóż zobaczyłem to cudo z roku 1972:
Marzyłem, by chociaż kiedykolwiek
podejść bliżej do takiego potwora i piękności zarazem. Palił 7 litrów benzyny i
aż strach było go odpalać. Niestety, nie usłyszałem muzyki jego silnika. Udało
mi się natomiast coś innego. Wsiąść do Mustanga i delektować się samym
obcowaniem z nim. Był przerażająco cudowny, pochłaniający bez przesady, potężny
w swej budowie i masywny. Szerokie opony wprost skamlały, by poczuć porządnie
paloną gumę. Ale szkoda też mi było go odpalać. On tak dostojnie wyglądał. (Mustang,
jako jedyne auto z garażu, nie było na sprzedaż).
Właściciel tego
samochodowego biznesu spłoszył moje błogie myśli o Cudeńku z 1972 roku i pokazał
mi, co mam robić. Szmata, spryskiwacz do karoserii i jazda! Cóż, przyznać
muszę, że ta praca sprawiała mi nie lada przyjemność. Kto nie chciałby
wypolerować, wypieścić tamtego Mustanga, Jaguara XJ Vanden Plas (1998 r.) czy
Cadillaca DeVille (1992 r.)? Taka przyjemność nie zdarza się co dzień, więc natychmiast
rzuciłem się do pracy.
Nie spodziewałem się,
że przejechanie szmatką samochodu może być tak męczące. I to nie ze względu na
wykonywaną czynność, tylko upał, jaki towarzyszył tej pracy. Brama garażu była
przez cały dzień otwarta na oścież, więc żar bez pytania, wręcz na chama, wlewał
się do środka i wgniatał człowieka w posadzkę. Po pierwszym czyszczeniu auta,
pot ciekł mi po nosie i zatrzymywał się na jego czubku. A przecież przede mną
było jeszcze ponad 14 samochodów do wypucowania na blask!
Zrobiłem więc chwilę
przerwy i poszedłem zapoznać się z załogą tego garażu. Trafiłem na Leo,
Gwatemalczyka w średnim wieku. Przypuszczam, że był lakiernikiem. Wesoły typ, z
nieco niedbale przystrzyżoną brodą i wąsami. Zagadywał mnie o Euro i pytał, czy
interesuję się piłką nożną. Roześmiał się, gdy usłyszał, że akurat ten sport
mało mnie obchodzi. Po chwili rozmowy poprosił o wodę. Z lodówki zabrałem dla
niego również zmrożoną Pepsi.
– Dziękuję! – krzyknął,
gdy wręczyłem mu dodatkowy napój.
– No problem, sir –
rzekłem z pokracznie udawanym pokłonem.
Gdy obróciłem się na
pięcie i miałem wrócić do swojej pracy na szmacie, usłyszałem ponownie melodyjny
głos Leo, który niósł się po garażu:
– Kurwa mać! – darł
się.
![]() |
Nie jest to Harley z Route 66, ale raczej jego piękna nikt kwestionować nie będzie. Prawda, Moniu? |
![]() |
Kilka minut zastanawiałem się, gdzie jest, do cholery, skrzynia biegów w tym Cadillacu |
Po kilkunastu
wyczyszczonych samochodach, nastał wreszcie czas obiadu. Skoczyliśmy do baru,
którego nazwa wypadła mi z głowy. Bądź co bądź, był najzwyklejszym fastfoodem.
Zamówiłem smażoną cebulę w jakimś cieście oraz croissanta z wołowiną i serem.
Początkowo krzywiłem się na widok wychodzącego z pieczywa i rozsypującego się
po całym stole mięsa. Nie mogłem narzekać – wszystko smakowało wyśmienicie.
Aczkolwiek jedzenie w barze było sprawą drugorzędną. Na pierwszym miejscu
znaleźli się ludzie, którzy stołowali się tutaj.
Prawie każdy z klientów
baru był otyły. Kołysał się do kasy na swoich słabych nóżkach i mocnym głosem
zamawiał kolejną porcję kalorii. Opierał się o barierki, czekając na swoje
zamówienie. Ci wszyscy ludzie tworzyli wspólnotę. Rozmawiali ze sobą, śmiali się
na cały lokal i śpiewali pod nosem. Najciekawszy okazał się czarnoskóry mężczyzna,
który wydawał posiłki. Wykrzykiwał numer zamówienia i rapował, dokładając do
tego luźne słowa, tworzące zwrotkę. Czy u nas, w Polsce, jest coś takiego
możliwe? Taki wszechobecny luz i brak skrępowania? Przecież to ludzkie dawać
upust swojej radości i dzielić się nią z innymi. Nie, to w naszym kraju nie
przeszłoby. Ba!, taki nawet gwiżdżący pod nosem człowiek stałby się źródłem
tandetnej rozrywki gapiów i ich obrzydliwych komentarzy na temat jego
szaleństwa. Słowem: w Polsce mamy zakaz bycia sobą. W Ameryce również, nie
przejmujcie się, drodzy Czytelnicy. Podam Wam od razu najzwyklejszy przykład.
Dziś założyłem koszulkę
z Myszką Miki. Okazało się, że ten rodzaj podkoszulka świadczy o homoseksualizmie
jego posiadacza. Dodatkowo, spodnie ¾ mogą być przyczyną otrzymania soczystego lania
na ulicy i usłyszenia za sobą: „Nie potrzebujemy tutaj gejów”. Nie można
zapomnieć, że slipki, w których w Polsce najczęściej chodzimy na basen, plaże itp.,
tutaj są stygmatami. Rzecz jasna, noszą je homoseksualiści. Wolałem już więc
pracować bez tej podkoszulki z bohaterką Walta Disneya i nie być pośmiewiskiem
dla wszystkich pracowników garażu. Jednak goła klatka piersiowa nie była dobrym
obyczajem i nakazano mi pozostać w tym, co miałem na sobie… Oto wolność w USA, powiedziałem
do siebie pod nosem. Zwykłej koszulki ubrać nie mogłem.
Po pracy byłem umówiony
na barbecue. Coś, co prawie przypominało atmosferę polskiego grilla. Wyruszyłem
w drogę do ludzi, którzy mnie zaprosili. Po 20 minutach dotarłem na miejsce.
Wyszedłem z samochodu, przeleciałem z hukiem przez dom właścicieli tego tłustego
wydarzenia i wpadłem na podwórko. Teraz, Czytelniku, możesz uruchomić obrazy w
swojej głowie prosto z amerykańskich filmów i pomyśleć, że ja właśnie stałem
się ich bohaterem. Było tam pełno ludzi. Rodzina, znajomi, sąsiedzi i
nieznajomi.
Barbecue odbywało się
na podwórku za domem gospodarzy. Trawnik oddzielał jedną parcelę od drugiej i
można by rzec, że znalazłem się pomiędzy dwoma domami. Na miejscu zebrało się
około piętnastu ludzi, niemal każdy z cieknącą do ziemi śliną.
Uwaga, prezentuję kartę
dań tego wieczornego posiedziska. Najpierw przystawka, czyli pieczone ziemniaki
wielkości dwóch pięści oraz skwierczący od gorąca szaszłyk. Żeby smak tych
potraw był silniejszy, na stole postawiono specjalnie siedem albo osiem sosów!
O warzywach, owocach można było pomarzyć. Ledwo pozbyłem się z tej wielkiej
wykałaczki wszystkich składników szaszłyka i musiałem biec do stojącej obok
stołu lodówki, tak mnie paliło i suszyło w buzi. A w niej mrożone piwa jak i
puszki Pepsi. Chciałoby się rzecz: „Na zdrowie”, ale jakoś tak mi to nie
pasowało do tej sytuacji.
Uciekłem do domu
gospodarzy, aby ochłonąć. 40 stopni Celsjusza nadal ścinało z nóg, a wilgotność
powietrza utrudniała oddychanie. Nie minął kwadrans i znalazłem się z powrotem
na podwórku. Już wypełnił je zapach grillowanego mięsa i położnego na nim podwójnego
sera. Nadszedł więc czas na mały lunch – hamburgery, które ledwo
mieściły się w gębie. Zjadłem jednego i usiadłem z piątą puszką Pepsi tego
dnia. Nie chciałem w żadnym razie dawać się tej „diecie” i jeść, co popadnie.
W końcu pojawił się
deser. Lody z polewą czekoladową i bitą śmietaną. Kawa mrożoną, a także mocny alkohol.
Nie byłoby jednak
barbecue bez steków! Tak więc zamknęły one kartę dań na dzisiejszy wieczór.
Byłem zmęczony i nie
ukrywałem, że nie słucham tych ludzi. Błądziłem wzrokiem po podwórku. Dojrzałem
coś, co przypominało lampę. Cały czas przedmiot ten iskrzył się i kopał prądem.
– Wasze urządzenie nie
działa chyba najpoprawniej – zagadałem kogoś obok.
– Co ty, to killer na komary. Przyciąga je, a
następnie spala.
Czas płynął, temperatura
spadała, dym z piecyka leciał ku górze, a w tle słychać było mlaskanie
zgromadzonych osób. Znowu zapadałem się w sobie ze zmęczenia i patrzyłem gdzieś
w dal. Ujrzałem małe iskierki w powietrzu. Przynajmniej tak mi się na początku
wydawało. Zauważyłem, że zapalały się i powoli gasły. Niczym unoszący się żar z
ogniska. Główkowałem, co mogło wytwarzać tak uspokajające mnie światło. Po
chwili namysłu, przypomniałem sobie o robaczkach świętojańskich. Widziałem je
po raz pierwszy w życiu. Czułem ciepło i spokój, emanujący od tych owadów. Ich
lot był subtelny, nienachlany, wyrafinowany. Całkiem inny od zachowania ludzi,
którzy mnie wówczas otaczali.
(Niestety, dziś ważyłem się. Przytyłem. Nie tak miało być).
jedz dalej a zrobi sie z ciebie boja ^^
OdpowiedzUsuńAAAAAAAA jest boski, boski, boski!!!!!!! Jeszcze ten kolor... Matko! Jaki to rocznik? Jest genialny!!!!!! Dziękuję bardzo, zaspokoiłeś troszke moje mini marzenia o Route 66. Jak bym chciała go dotknąć!
OdpowiedzUsuńJezus Maryjo Milordzie dotykałeś mustanga...
OdpowiedzUsuń