niedziela, 1 lipca 2012

Dzień 4. Najpierw praca, potem kalorie. A powinno być odwrotnie...


            (…) Z jakichś niezrozumiałych dla mnie powodów chciałeś jak najszybciej pędzić do domu, do tej samej sytuacji, którą masz dzień po dniu. Obawiam się, że będziesz ulegał tym skłonnościom w przyszłości. I wobec tego nie uda ci się odkryć wszystkich cudownych rzeczy, które Bóg nam zostawił. Nie siedź w jednym miejscu. Ruszaj się, bądź nomadą, oglądaj codziennie inny horyzont. Będziesz jeszcze długo żył, Ron, i szkoda byłoby, żebyś nie skorzystał z okazji zrewolucjonizowania swego życia. I poddania sie zupełnie nowym doświadczeniom.


Fragment listu Alexa Supertrampa do Rona cytowany przez Jona Krakauera w Wszystko za życie

            Znowu piszę po północy. Wszystko dlatego, że nie mam czasu. To dość typowe jak na Amerykę, prawda? Ale do rzeczy.
            Sobota różniła się od poprzednich dni. W końcu zobaczyłem, poczułem na własnej skórze, jak to jest funkcjonować w społeczeństwie Amerykanów. Od godziny 8 nad ranem wyruszyłem do pracy. Wyjechałem za Chicago, by dotrzeć do – o ile się nie myliłem i wzrok mnie nie zawodził – malutkiej miejscowości o nazwie Broadview. Tam mieścił się garaż, w którym czekało na mnie ponad piętnaście samochodów do wypolerowania.
            Zasadą działania tego garażu jest handel samochodami. Jego właściciel ma na stanie zawsze około 30-50 aut. Najpierw kupuje je na aukcjach bądź w Internecie, by następnie sprzedać każdy egzemplarz po jak najlepszej cenie.
Warto zatrzymać się przy aukcjach samochodywch, gdyż nie spotkałem się jeszcze z czymś takim w Europie. O ile dobrze zrozumiałem, polegają one na prezentacji danego auta dealerom (pewny nie jestem, czy pozostałym osobom również). Ci potencjalni klienci stoją i podziwiają kolejkę samochodów, powoli sunących przed ich twarzami. Aukcji jest wiele. Rozrzucone po przeróżnych miastach zmuszają dealerów do węszenia za lepszymi ofertami i gonienia za nimi stanowymi drogami. Jeśli więc samochód mu się spodoba, ma go od razu w kieszeni. Jakby wyciągnął go wprost z linii produkcyjnej. Nie wiem jednak, co dzieje się wówczas, gdy kilku dealerów walczy o to samo auto. Czy rządzi tutaj prawo pierwszego, czy też nie? Nie dopytałem o ten szczegół.
            Pracę zacząłem równo o ósmej. Na początku zapoznałem się garażem i jego samochodami. Do nozdrzy dostawał się zapach płynów do spryskiwaczy, nowych opon i wypolerowanych wnętrz aut. Ledwo wszedłem do tego ogromnego pomieszczenia i niemal nie klęknąłem. Nie żartuję. Otóż zobaczyłem to cudo z roku 1972:




Marzyłem, by chociaż kiedykolwiek podejść bliżej do takiego potwora i piękności zarazem. Palił 7 litrów benzyny i aż strach było go odpalać. Niestety, nie usłyszałem muzyki jego silnika. Udało mi się natomiast coś innego. Wsiąść do Mustanga i delektować się samym obcowaniem z nim. Był przerażająco cudowny, pochłaniający bez przesady, potężny w swej budowie i masywny. Szerokie opony wprost skamlały, by poczuć porządnie paloną gumę. Ale szkoda też mi było go odpalać. On tak dostojnie wyglądał. (Mustang, jako jedyne auto z garażu, nie było na sprzedaż).
Właściciel tego samochodowego biznesu spłoszył moje błogie myśli o Cudeńku z 1972 roku i pokazał mi, co mam robić. Szmata, spryskiwacz do karoserii i jazda! Cóż, przyznać muszę, że ta praca sprawiała mi nie lada przyjemność. Kto nie chciałby wypolerować, wypieścić tamtego Mustanga, Jaguara XJ Vanden Plas (1998 r.) czy Cadillaca DeVille (1992 r.)? Taka przyjemność nie zdarza się co dzień, więc natychmiast rzuciłem się do pracy.


Nie spodziewałem się, że przejechanie szmatką samochodu może być tak męczące. I to nie ze względu na wykonywaną czynność, tylko upał, jaki towarzyszył tej pracy. Brama garażu była przez cały dzień otwarta na oścież, więc żar bez pytania, wręcz na chama, wlewał się do środka i wgniatał człowieka w posadzkę. Po pierwszym czyszczeniu auta, pot ciekł mi po nosie i zatrzymywał się na jego czubku. A przecież przede mną było jeszcze ponad 14 samochodów do wypucowania na blask!
Zrobiłem więc chwilę przerwy i poszedłem zapoznać się z załogą tego garażu. Trafiłem na Leo, Gwatemalczyka w średnim wieku. Przypuszczam, że był lakiernikiem. Wesoły typ, z nieco niedbale przystrzyżoną brodą i wąsami. Zagadywał mnie o Euro i pytał, czy interesuję się piłką nożną. Roześmiał się, gdy usłyszał, że akurat ten sport mało mnie obchodzi. Po chwili rozmowy poprosił o wodę. Z lodówki zabrałem dla niego również zmrożoną Pepsi.
– Dziękuję! – krzyknął, gdy wręczyłem mu dodatkowy napój.
– No problem, sir – rzekłem z pokracznie udawanym pokłonem.
Gdy obróciłem się na pięcie i miałem wrócić do swojej pracy na szmacie, usłyszałem ponownie melodyjny głos Leo, który niósł się po garażu:
– Kurwa mać! – darł się.

Nie jest to Harley z Route 66, ale raczej jego piękna nikt kwestionować nie będzie. Prawda, Moniu? 

Kilka minut zastanawiałem się, gdzie jest, do cholery, skrzynia biegów w tym Cadillacu

Po kilkunastu wyczyszczonych samochodach, nastał wreszcie czas obiadu. Skoczyliśmy do baru, którego nazwa wypadła mi z głowy. Bądź co bądź, był najzwyklejszym fastfoodem. Zamówiłem smażoną cebulę w jakimś cieście oraz croissanta z wołowiną i serem. Początkowo krzywiłem się na widok wychodzącego z pieczywa i rozsypującego się po całym stole mięsa. Nie mogłem narzekać – wszystko smakowało wyśmienicie. Aczkolwiek jedzenie w barze było sprawą drugorzędną. Na pierwszym miejscu znaleźli się ludzie, którzy stołowali się tutaj.
Prawie każdy z klientów baru był otyły. Kołysał się do kasy na swoich słabych nóżkach i mocnym głosem zamawiał kolejną porcję kalorii. Opierał się o barierki, czekając na swoje zamówienie. Ci wszyscy ludzie tworzyli wspólnotę. Rozmawiali ze sobą, śmiali się na cały lokal i śpiewali pod nosem. Najciekawszy okazał się czarnoskóry mężczyzna, który wydawał posiłki. Wykrzykiwał numer zamówienia i rapował, dokładając do tego luźne słowa, tworzące zwrotkę. Czy u nas, w Polsce, jest coś takiego możliwe? Taki wszechobecny luz i brak skrępowania? Przecież to ludzkie dawać upust swojej radości i dzielić się nią z innymi. Nie, to w naszym kraju nie przeszłoby. Ba!, taki nawet gwiżdżący pod nosem człowiek stałby się źródłem tandetnej rozrywki gapiów i ich obrzydliwych komentarzy na temat jego szaleństwa. Słowem: w Polsce mamy zakaz bycia sobą. W Ameryce również, nie przejmujcie się, drodzy Czytelnicy. Podam Wam od razu najzwyklejszy przykład.
Dziś założyłem koszulkę z Myszką Miki. Okazało się, że ten rodzaj podkoszulka świadczy o homoseksualizmie jego posiadacza. Dodatkowo, spodnie ¾ mogą być przyczyną otrzymania soczystego lania na ulicy i usłyszenia za sobą: „Nie potrzebujemy tutaj gejów”. Nie można zapomnieć, że slipki, w których w Polsce najczęściej chodzimy na basen, plaże itp., tutaj są stygmatami. Rzecz jasna, noszą je homoseksualiści. Wolałem już więc pracować bez tej podkoszulki z bohaterką Walta Disneya i nie być pośmiewiskiem dla wszystkich pracowników garażu. Jednak goła klatka piersiowa nie była dobrym obyczajem i nakazano mi pozostać w tym, co miałem na sobie… Oto wolność w USA, powiedziałem do siebie pod nosem. Zwykłej koszulki ubrać nie mogłem.
Po pracy byłem umówiony na barbecue. Coś, co prawie przypominało atmosferę polskiego grilla. Wyruszyłem w drogę do ludzi, którzy mnie zaprosili. Po 20 minutach dotarłem na miejsce. Wyszedłem z samochodu, przeleciałem z hukiem przez dom właścicieli tego tłustego wydarzenia i wpadłem na podwórko. Teraz, Czytelniku, możesz uruchomić obrazy w swojej głowie prosto z amerykańskich filmów i pomyśleć, że ja właśnie stałem się ich bohaterem. Było tam pełno ludzi. Rodzina, znajomi, sąsiedzi i nieznajomi.
Barbecue odbywało się na podwórku za domem gospodarzy. Trawnik oddzielał jedną parcelę od drugiej i można by rzec, że znalazłem się pomiędzy dwoma domami. Na miejscu zebrało się około piętnastu ludzi, niemal każdy z cieknącą do ziemi śliną.
Uwaga, prezentuję kartę dań tego wieczornego posiedziska. Najpierw przystawka, czyli pieczone ziemniaki wielkości dwóch pięści oraz skwierczący od gorąca szaszłyk. Żeby smak tych potraw był silniejszy, na stole postawiono specjalnie siedem albo osiem sosów! O warzywach, owocach można było pomarzyć. Ledwo pozbyłem się z tej wielkiej wykałaczki wszystkich składników szaszłyka i musiałem biec do stojącej obok stołu lodówki, tak mnie paliło i suszyło w buzi. A w niej mrożone piwa jak i puszki Pepsi. Chciałoby się rzecz: „Na zdrowie”, ale jakoś tak mi to nie pasowało do tej sytuacji.
Uciekłem do domu gospodarzy, aby ochłonąć. 40 stopni Celsjusza nadal ścinało z nóg, a wilgotność powietrza utrudniała oddychanie. Nie minął kwadrans i znalazłem się z powrotem na podwórku. Już wypełnił je zapach grillowanego mięsa i położnego na nim podwójnego sera. Nadszedł więc czas na mały lunch – hamburgery, które ledwo mieściły się w gębie. Zjadłem jednego i usiadłem z piątą puszką Pepsi tego dnia. Nie chciałem w żadnym razie dawać się tej „diecie” i jeść, co popadnie.
W końcu pojawił się deser. Lody z polewą czekoladową i bitą śmietaną. Kawa mrożoną, a także mocny alkohol.
Nie byłoby jednak barbecue bez steków! Tak więc zamknęły one kartę dań na dzisiejszy wieczór.
Byłem zmęczony i nie ukrywałem, że nie słucham tych ludzi. Błądziłem wzrokiem po podwórku. Dojrzałem coś, co przypominało lampę. Cały czas przedmiot ten iskrzył się i kopał prądem.
– Wasze urządzenie nie działa chyba najpoprawniej – zagadałem kogoś obok.
– Co ty, to killer na komary. Przyciąga je, a następnie spala.
Czas płynął, temperatura spadała, dym z piecyka leciał ku górze, a w tle słychać było mlaskanie zgromadzonych osób. Znowu zapadałem się w sobie ze zmęczenia i patrzyłem gdzieś w dal. Ujrzałem małe iskierki w powietrzu. Przynajmniej tak mi się na początku wydawało. Zauważyłem, że zapalały się i powoli gasły. Niczym unoszący się żar z ogniska. Główkowałem, co mogło wytwarzać tak uspokajające mnie światło. Po chwili namysłu, przypomniałem sobie o robaczkach świętojańskich. Widziałem je po raz pierwszy w życiu. Czułem ciepło i spokój, emanujący od tych owadów. Ich lot był subtelny, nienachlany, wyrafinowany. Całkiem inny od zachowania ludzi, którzy mnie wówczas otaczali.
(Niestety, dziś ważyłem się. Przytyłem. Nie tak miało być). 




3 komentarze:

  1. jedz dalej a zrobi sie z ciebie boja ^^

    OdpowiedzUsuń
  2. AAAAAAAA jest boski, boski, boski!!!!!!! Jeszcze ten kolor... Matko! Jaki to rocznik? Jest genialny!!!!!! Dziękuję bardzo, zaspokoiłeś troszke moje mini marzenia o Route 66. Jak bym chciała go dotknąć!

    OdpowiedzUsuń
  3. Jezus Maryjo Milordzie dotykałeś mustanga...

    OdpowiedzUsuń