środa, 1 sierpnia 2012

Dzień 35. Epilog

Anchorage, 12 września (AP) – W niedzielę znaleziono ciało młodego wędrowca, unieruchomionego przez obrażenia, w odległym obozowisku w głębi Alaski. Nie wiadomo dotąd, kim jest, jego pamiętnik i dwie notatki przekazują nam niezwykłą historię coraz bardziej beznadziejnej walki o przetrwanie.
Mężczyzna ten to prawdopodobnie Amerykanin w wieku 27-32 lat, który, jak można wnioskować z pamiętnika, mógł odnieść kontuzję przy upadku i został unieruchomiony w obozie przez ponad trzy miesiące. Dowiadujemy się, jak próbował się ratować, polując i jedząc rośliny i owoce leśne, i coraz bardziej słabnąc.
Jedna z notatek jest prośbą o pomoc, zaadresowaną do ewentualnego przechodnia, pozostawioną, gdy wędrowiec oddalił się od obozu w poszukiwaniu żywności. Druga notatka jest pożegnaniem ze światem…
Sekcja zwłok przeprowadzona w urzędzie koronera w Fairbanks w tym tygodniu ustaliła, że mężczyzna zmarł z głodu, prawdopodobnie pod koniec lipca. Wśród rzeczy osobistych znaleziono wskazówkę co do nazwiska ofiary. Dotychczas nie potwierdzono jednak jego tożsamości, a dopóki to nie nastąpi, władze nie podadzą nam tego nazwiska.

Artykuł o Chrisie McCandlessie z The New York Times (nr z 13 września 1992  roku), który cytuje Jon Kakauer w Wszystko za życie

Miał rację, mówiąc, że jedyne pewne szczęście w życiu to życie dla innych…

Zaznaczony przez Chrisa fragment Szczęścia rodzinnego Lwa Tołstoja, który cytuje Jon Kakauer w Wszystko za życie

Zanim przejdę do rozmowy z weteranem, napiszę coś od siebie.
Drodzy Czytelnicy, jestem Wam wdzięczny. Gdyby nie Wasz upór w śledzeniu dziennika, nigdy by on nie powstał. Moje serce radowało się z każdym Waszym wejściem na blog. To była niesamowita przygoda. Wspólnie odkryliśmy Stany Zjednoczone. Duża ich część pozostaje nadal tajemnicą, ale przecież o to w tym chodzi. Po co miałbym wracać do tego kraju, gdybym wszystko o nim wiedział?
Rozpisałbym się jeszcze na kilka stron. Ale nie chcę, tak jak przez cały czas tego unikałem, być głównym bohaterem każdej notatki. To ludzie są najważniejsi. Ci, z którymi rozmawiamy, płaczemy, pijemy. Z nimi musimy dzielić smutek i szczęście, bo wtedy wygrana przychodzi do nas szybciej. Dlatego tak bardzo zależało mi na podzieleniu się z Wami, Czytelnicy, tym, co przeżyłem. I dzięki Waszemu zaangażowaniu byłem i jestem szczęśliwy.
(Na tę chwilę blog ma 2 697 odwiedzin).
To koniec Odysei amerykańskiej.
Do zobaczenia w Polsce!



 Gówno

Doc Holiday. 69 lat. Z czego 4 spędzone w Wietnamie. Nie ma prawdziwego imienia, nazwiska. Żyje na ulicy. Najczęściej pojawia się na niej o godzinie 20. Trzęsie wtedy swoim kubkiem. Pozdrawia jednocześnie ludzi. Wygląda na spanikowanego. Rozgląda się, jakby ktoś miałby go zaraz zaatakować. Od razu widać, iż jest samotny. Cały czas porusza tym, co zostało z jego nóg. Kikutami o długości dłoni dorosłego mężczyzny. Mówi szybko, szorstko. Nie uśmiecha się. (Gdy pisałem, że jego oczy są niebieskie, myliłem się. Mają one brunatną tęczówkę). 

Doc ubolewa nad ludzkim losem. Współczuje osobom, które nie mają honoru., które gonią za pieniędzmi, samochodami lub używkami. Wojnę w Wietnamie określa jednym słowem. Tym, które jest tytułem tej rozmowy.

Jak trafił pan do Wietnamu?
Gdy narodził się ten konflikt, dali mi wybór: albo wojna, albo więzienie.

Do armii brali każdego?
Raczej tak. Ze szkoły wyciągali siedemnastolatków lub młodszych.

To brzmi jak szaleństwo.
A jakie było wyjście? Iść do pierdla? Brali więc młodzież za dupę. Nikogo nie interesowało, kim jesteś i ile masz lat. Na twoje miejsce pojawiał się zaraz ktoś inny. Jedyne, co nam zaoferowali w ramach przygotowania do wojny, to czterotygodniowy trening.

Na czym on polegał?
Miałem ćwiczenia fizyczne. Uczyłem się strzelać. Wkładali mi do głowy, jak przetrwać w warunkach podobnych do tych, które panują w Wietnamie.

To wszystko?!
Tak. Później dostawałeś kopa w zad i lądowałeś na prawdziwej wojnie. Przez to ludzie nie potrafili sobie poradzić. Poza tym, ja przez 4 lata trwania konfliktu poznałem około 3 tysiące chłopaków. Niestety, ale prawie wszyscy z nich zginęli w dżungli.

Akceptował pan decyzję swojego państwa, przez którą znalazł się pan w Wietnamie?
Musiałem ją zaakceptować, bo chciałem uniknąć więzienia. Ale nie myśl, że zależało mi na tym, aby strzelać do Wietnamczyków.

Długo był pan na terytorium wroga?
4 lata. Od roku 1967 do 1970.

Jak się pan tam dostał?
Wojskowym helikopterem. Razem ze mną leciało ponad 140 innych chłopaków. Wyrzucili nas w dżungli. Z tej grupy pozostało tylko 45 żołnierzy. Bo od razu zaczęliśmy walczyć. Podchodzić do przeciwnika. Biegliśmy, rzucaliśmy się na ziemię i znowu ruszaliśmy. Tylko że Wietnamczycy wcześniej wykopali tunele i dzięki nim zaskakiwali naszą armię, zachodząc ją od tyłu.

To nie było żadnego wywiadu wojskowego, który by was o tym poinformował?
Nie. I wiedz też, że my nigdy nie wygraliśmy tej wojny. Na jednego amerykańskiego żołnierza, który wyszedł cało z walki, przypadało pięciu zabitych jego kolegów.

Gdzie stacjonowała pana grupa?
W Sajgonie i w niektórych rejonach Tajlandii. Ale miejsce nie miało znaczenia, bo mogłeś umrzeć wszędzie. O każdej porze. Rano. Wieczorem. Przecież po tym treningu czterotygodniowym dali mi broń i powiedzieli: „Idź i spróbuj ich dorwać. Jeśli ty nie wybijesz Wietnamczyków pierwszy, oni będą szybsi i dorwą ciebie. Proste?”.

Jak pan odebrał te słowa?
Wziąłem je sobie do serca. Przecież Wietnamczycy wysyłali dzieciaki do naszych obozów. Te maluchy prosiły nas o jedzenie. I nikt nie przypuszczał, że nosiły przy sobie bomby C4. Klikały przycisk i wszyscy wylatywali w powietrze.

Dlatego musieliście zabijać nawet dzieci…
Nie mieliśmy wyjścia. Musieliśmy to robić. Zresztą w amerykańskiej armii było  mnóstwo zwyrodnialców. Złodziei, gwałcicieli, zabójców. Oni mogli zastrzelić każdego.  


Jest pan dumny z tego, co osiągnęło tą wojną pana państwo?
Nie. Nie ma mowy o żadnej dumie. Gdy wracaliśmy z Wietnamu, ludzie nazywali nas dzieciobójcami. Ta wojna – jak każda inna – nie miała sensu.

Jak walczyli Wietnamczycy?
Przede wszystkim atakowali o każdej porze. Rozbijali nas psychicznie. Dodatkowo, torturowali. Wieszali za ręce, bili, przystawiali do ciała pijawki, które wolno toczyły z niego krew.  

Pan był torturowany?
Nie.

Jak potoczyły się pana losy po wojnie?
Nijak. Umarłem w Wietnamie. I nie obchodzi mnie to, gdzie teraz jestem. Mam rodzinę, dzieci. Ale oni zaczęli już własne życie. Uciekłem od nich, a ci tylko pożyczyli mi powodzenia na nowej drodze.

Ile ma pan dzieci?
Troje. Dwóch chłopaków i jedną dziewczynę.

Co było przyczyną wyboru życia na ulicy?
Wojna. Bo na niej zostawiłem całego siebie. W Ameryce tylko egzystuję.  

Mogę o coś zapytać na koniec?
Śmiało.

Dlaczego podarował mi pan swoją czapkę weterana?
Od momentu, w którym wróciłem z Wietnamu, nikt inny oprócz ciebie nie spytał mnie, co się tam stało. A przecież wszedłem na tych ziemiach na minę i straciłem nogi… Tylko ciebie to obchodzi. Nikogo innego. 

wtorek, 31 lipca 2012

Dzień 34. Willis Tower – najwyższy budynek Stanów Zjednoczonych



Powoli uwaga twoja staje się tak skupiona, że nie zauważasz otarcia skóry na rękach, skurczy w udach, napięcia spowodowanego nieustanną koncentracją. Jesteś jak gdyby w transie, wspinaczka staje się snem na jawie. Godziny mijają jak minuty. Bagaż codziennej egzystencji – wyrzuty sumienia, niezapłacone rachunki, zmarnowane okazje, kurz pod kanapą, niemożność ucieczki od swych genów – ulatnia się na jakiś czas z pamięci, wobec jasności i powagi aktualnego celu. 

Jon Krakauer, Wszystko za życie

Nadal czuję w kościach i mięśniach Las Vegas. Nie potrafię tego wyjaśnić. Odnoszę wrażenie, że oszołomienie wyniesione z tego miasta siedzi gdzieś głęboko we mnie. Zebrałem się jednak dziś na minimalny wysiłek i dokonałem wspaniałej rzeczy – późnym wieczorem wdrapałem się na Willis Tower. 
Wcześniej natomiast poszedłem na zakupy. Udałem się do sklepu Apple. Potrzebowałem dowiedzieć się czegoś o laptopie i odtwarzaczu muzyki, które zamierzałem kupić. Gdy znalazłem się wewnątrz tego skomputeryzowanego raju, dziwiłem się, ilu obecnie przebywało w nim ludzi. Kliencie wlewali się głównym wejściem i prawie w ogóle nie wychodzili.
Trzeba też przyznać, że sklep był ogromny. Parter i pierwsze piętro olśniewało swoimi skarbami. Ludzie, oszołomieni nową technologią, rzucali się w stronę komputerów, laptopów. Dotykali, ważyli w ręku, oglądali z każdej strony. Dzieci przeważnie grały i skakały z zachwytu podczas tego zajęcia.
Zauważyłem, że po sklepie przechadzało się mnóstwo pracowników Apple. Nie mieli zbyt dużo czasu dla siebie, bowiem każdy klient chciał coś wiedzieć. Mi najbardziej zależało na tym, czy laptop, którego chciałem kupić, posiadał polską wersję językową swojego systemu.
– Przepraszam, czy w tym laptopie znajdę język polski? – zaczepiłem jakiegoś pracownika. Ten spojrzał na mnie ze zmarszczonymi brwiami.
– Co znajdziesz? – wydukał zdziwiony. – Nie rozumiem, o co ci chodzi.
– Język polski – powtórzyłem powoli.
– A, język! – powiedział ucieszony, rozumiejąc jedynie pierwszy człon zdania. – Już sprawdzamy.
Wydawało mi się, że akurat temu mężczyźnie nigdy nie zdarzyło się słyszeć o mojej ojczyźnie.
Podeszliśmy do laptopa. Pracownik w mgnieniu oka wszedł w jego opcje. Wzrokiem przeszukiwaliśmy listę dostępnych języków. Tego, którego szukałem, nie zauważyliśmy.
– Przykro mi – rzekł aktorskim tonem.
Nie poddałem się. Spojrzałem jeszcze raz. Znalazłem. Okazało się, że w laptopie nie było napisane „Polish”, a „Polski”. Stąd wynikała pomyłka pracownika. Pokazałem mu, iż jednak jego firma postarała się o to, abym mógł korzystać z jej usług. A on na to:
– W takim razie twój język musi być na samej górze.
I w ten sposób wiersz z napisem „Polski” znalazł się na szczycie listy języków. Uśmiechnąłem się w ramach podzięki i szczęśliwy wyszedłem ze sklepu. Postanowiłem, iż następnego dnia wrócę do niego, aby zrobić wymarzone zakupy.
Wieczorem powziąłem zamiar odwiedzenia wieżowca Willis (wcześniej potocznie nazywanego Searsem). Jest to najwyższy budynek w Stanach Zjednoczonych. Posiada 110 pięter. Mierzy 442 metry. Mieści się w pierwszej dziesiątce najpotężniejszych konstrukcji na świecie.
Zastanawiałem się, czy wieczór był dobrą porą na spacer wewnątrz kolosa. Wchodząc do windy, zacząłem liczyć czas, jaki potrzebowało to urządzenie na wyniesienie mnie na 103 piętro (wyżej nie można jechać). Wynik – 37 sekund w górę i 40 w dół. Imponujące, nieprawdaż, drodzy Czytelnicy? W ramach dygresji warto dopowiedzieć, że w pierwszym wypadku w windzie znajdowało się 26 osób.
Zanim wjechałem na szczyt Willis Tower, zobaczyłem w korytarzu wizerunek Michaela Jordana. Był naniesiony na ścianę. Odzwierciedlał rzeczywisty wzrost koszykarza. Obok jego sylwetki znajdowała się informacja – potrzeba ponad dwustu mężczyzn pokroju Jordana, aby dorównać wysokości budynku.
Wjechałem na 103 piętro. Minąłem sklepiki z pamiątkami i zacząłem się oglądać dookoła. Otaczała mnie pomarańczowa poświata. Chicago dawało znaki życia. Emanowało wspaniałym, rozmazującym się, pulsującym światłem. Gdzieś rozciągała się autostrada. W oddali ciemność przebijał blask reflektorów boiska bejsbolowego. 



Wszystkie budynki zapadały się w sobie. Tak jakby wstydziły się swoich rozmiarów. A ten wieżowiec dumnie sięgał nieba i łaskotał chmury.

Zobaczyłem skupisko ludzi stojące przy jakiejś szybie. Zapewne to jest to magiczne i zarazem przerażające miejsce, pomyślałem. I tak też było. Otóż Willis Tower na 103 piętrze posiada dwa oszklone z każdej strony balkony, wychodzące z jego wnętrza. W ten sposób, gdy postawiło się na nich stopy, człowiek wisiał w powietrzu. Wówczas w dole roztaczały się ulice Chicago. Ta atrakcja przypominała mi Skywalk, czyli powietrzny spacer w Wielkim Kanionie.
Jednak na wieżowcu nie miałem tyle odwagi, co w Nevadzie. Najpierw nieśmiało stanąłem jedną nogą na szybie. Później niepewnie postąpiłem do przodu. Przyznam, że byłem przerażony i sparaliżowany. Spojrzałem w dół. Gorzej postąpić nie mogłem. Natychmiast wycofałem się na bezpieczny grunt. Więcej nie wszedłem na balkon. Jedynie przyglądałem się ludziom, którzy kładli się na jego szklanej podłodze i robili sobie zdjęcia. 


Jakże wspaniale poczułem się w momencie, w którym wyszedłem z Willis Tower na ulicę. Dopiero w tym momencie wiedziałem, że nie zagraża mi już nic ze strony wieżowca. Na zegarku wybiła godzina 22. Z wrażenia spaliłem chyba za dużo energii, bowiem momentalnie zgłodniałem. Po drodze do domu zaszedłem do włoskiego domu pizzy. Tam raczyłem się wspaniałymi smakołykami. Jednocześnie spoglądałem ukradkiem na puste ulice Chicago. Zaczęło dochodzić do mnie, że mogę ich już więcej nie zobaczyć. Nie chciałem pogodzić się z tą myślą. Ale puszyste ciasto pizzy łaskotało żołądek i kazało zapomnieć o wszystkich bólach, troskach, sentymentach i niepowodzeniach…

niedziela, 29 lipca 2012

Dzień 33. Podczas lotu do Chicago dzieją się dziwne rzeczy



Krajobraz, otaczający parów Davis Gulch, tworzą wysuszone, nagie skały i ceglasty piasek. Roślinność jest wątła. Nie ma praktycznie żadnego cienia, w którym można by się schronić przed palącym słońcem. Zejście do kanionu to jak zejście do innego świata. Wysokie trawy falują w delikatnym powiewie. Topole przytulają się z gracją do dzikich gruszy. Efemeryczne kwiecie wyrasta u stóp trzydziestometrowego kamiennego łuku, a wąwozowe strzyżyki wyśpiewują do siebie żałośnie z gęstwiny skarłowaciałych dębów.

Jon Krakauer, Wszystko za życie

Drodzy Czytelnicy, dzisiejsza notatka powstała w całości w samolocie. To kolejne – zaskakujące mnie samego – miejsce, w którym przyszło mi pisać. Pamiętam, że część tekstów z tej podróży rodziła się właśnie w nietuzinkowych okolicznościach. Czułem się zawsze zobowiązany do tego, aby dzielić się swoimi wrażeniami. Na przykład w Las Vegas pisałem wtedy, kiedy wszyscy bawili się w najlepsze – w nocy. W Yellowstone biegłem o północy do stojącego w głuszy hotelu, bowiem w nim, a nie w moim miejscu zakwaterowania, był Internet. Skończyłem tę notatkę nad ranem. Na dodatek, gdy wracałem do siebie, zgubiłem drogę. W tych egipskich ciemnościach widziałem jedynie zarys własnej dłoni. Pamiętam, iż po lesie, tak mi się wydawało, rozchodziło się wycie wilka. Ale nie o tym miał być ten wpis.
Otóż dziś wracałem do Chicago. Wystartowałem z Las Vegas o godzinie 15. Do momentu odlotu byłem na wpół żywy. Pokładałem się, obijałem o barierki siedzeń, na których próbowałem spać. Spadały mi okulary z nosa. Plecak przewracał się z hukiem. Moja trzeźwość umysłu pozostawiała wiele do życzenia. Dopiero w samolocie odzyskałem co nieco wigoru. Wiedziałem, że mam do wypełnienia swoją codzienną misję – napisać notatkę.
Na lotnisku spoglądałem na znudzonych turystów. Pamiętam ich reakcje, gdy wylatywali z Chicago do Vegas. Byli jak dzieci-kwiaty. Wypełniała ich radość, myśl, że w końcu wpadną w wir zabawy, wolności, nieskrępowania. Głośno ze sobą rozmawiali, stali w kolejce, trzęsąc się z niecierpliwości. Ale dziś było już inaczej. Ci sami ludzie wracali z półuśmiechem. Wspominali, co robili w Las Vegas, ale nie mieli siły, aby okazać więcej emocji. Większość z nich leżała pokotem na siedzeniach. Pozostali, ci mniej wybredni, na podłodze. Wszyscy jednak – jak jeden mąż – chodzili z napojami niegazowanymi. Gasili pożar organizmu, który rozszedł się po ich ciele w Sin City. Smętnym, przyćmionym głosem mówili do osób, z którymi rozmawiali przez telefon:
– Świetnie się bawiłem. To był doskonały czas.
Pomyślałem sobie, że dziś, w samolocie, musieli za niego srogo odpokutować…


Podczas podróży do Chicago, zanim zacząłem pisać, zasnąłem. W śnie przyszły do mnie wspaniałe obrazy…
…czułem, że przeniosłem się do wczorajszego dnia, na widownię tego tajemniczego teatru. Siedziałem w ósmym rzędzie, na wprost sceny. Ta była zasłonięta krwiście czerwonymi, olbrzymimi kurtynami. Gdzieniegdzie rozchodziły się szepty ludzi. Spektakl, a prędzej show, nazywał się „O”. Później wyjaśnię, co, moim zdaniem, oznaczała ta litera.
Sala pogrążała się w półcieniu. W powietrzu unosił się spokój, odprężenie, które przerwały piskliwe, urywane głosy klaunów. Grający ich aktorzy byli doskonale umalowani, ubrani. Za duże spodnie na szelkach, kapelusiki, podziurawiona parasolka. Stali wśród publiczności. Po schodach, prowadzących do wyjścia, toczyli w górę sporych rozmiarów koło ratunkowe. Nawiasem mówiąc, zawsze uważałem, że rola klauna łączy w sobie i wesołość, i smutek.
Figle tej dwójki skończyły się po 10 minutach. Mężczyźni zniknęli w bocznych drzwiach. Teraz ich miejsce zajęła liczna grupa innych aktorów. Któryś z nich uderzał batem. Po sali rozchodził się również przerażający śmiech. To była kobieta, która pobiegła, ku mojemu zaskoczeniu, w stronę ósmego rzędu. Miała ponad 300 ludzi do wyboru, a akurat padło na mnie, mówiłem do siebie w duszy. Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy, po czym jej wzrok powędrował na siedzącego przede mną mężczyznę. Ten spanikował, gdy olśniewająca aktorka wyciągnęła do niego rękę. Wzbraniał się i uciekał jej. Ale kobieta szarpnęła nim i tym samym wplątała w historię, która miała się zaraz wydarzyć. (Mężczyzna z widowni był aktorem).
I rozpoczęło się. Kurtyny w impetem powędrowały ku górze. Scena zatrzęsła się od śmiechów. Następnie zapadła się i utworzyła wypełniony wodą zbiornik! Aktorzy, w przebraniach tak surrealistycznych, jak w „Alicji w Krainie Czarów”, wybiegli z ukryć. 
Akrobacje, skoki, taniec. Wszystko wyglądało wyśmienicie. Moja fantazja wędrowała z każdym ruchem aktora. Czułem nawet, jak wysychają mi wargi, bowiem z wrażenia nie domykałem ust. Nie miałem odwagi napić się wody. Nie chciałem przerwać sobie tego widowiska, uczty!
Nigdy na własne oczy nie widziałem, aby ktoś tak perfekcyjnie się poruszał. Taki taniec przemawiał do mnie, imponował mi. Ciało aktorów hipnotyzowało. Stroje również. A scena co chwilę tworzyła basen – raz głębszy, raz płytszy. 
Teatr trwał 1,5 godziny. A ja przez cały czas jego trwania chciałem krzyknąć niczym Faust: „Trwaj chwilo, o, jakeż jesteś piękna!”.
Mam świadomość tego, że próba opisania show jest wręcz niemożliwa. Nie odda się tych przeżyć, scenerii. Wszystkiego. Dlatego muszę przyznać się do błędu, gdyż początkowo twierdziłem, iż spektakl będzie mało wymagający. Nie ma też wstydu napisać, że momentami fabuła wyprzedzała mój umysł i wskutek tego nie zawsze ją rozumiałem. Z kolei nazwa widowiska miała prawdopodobnie symbolizować koła – figury niemalże idealne. Przypominała zatem, jak zachowywało się lustro zbiornika, które wzburzał skaczący do wody aktor i z jaką gracją to robił.
Obudziłem się. Sen o teatrze przestał trzymać mnie w swoich objęciach, bowiem w przedniej części samolotu zauważyłem pilotów. Byli wyluzowani, weseli. Rozmawiali ze sobą, spacerowali po pokładzie. A ja przeżywałem przez nich katusze. Pomyślałem, iż oni nawet nie mieli pojęcia, co działo się w tym momencie przed samolotem. A gdyby tak ktoś zboczył z kursu? Albo my byśmy to zrobili? Przecież maszyny nie są doskonałe. Wiara w ich niezawodność zawsze nas gubiła.
Próbowałem więc uciec myślami od tego wydarzenia. Powróciłem do ciemnego zaułku, w którym rozmawiałem z weteranem. I już wiedziałem, jak zakończę swoją podróż po Stanach Zjednoczonych. Ostatnia notatka dziennika będzie należeć właśnie do tego człowieka.