sobota, 28 lipca 2012

Dzień 32. Uśmiech Celiny



– Już w dzieciństwie – mówi Carine, trzy lata młodsza od brata – był zamknięty w sobie. Nie, żeby nietowarzyski. Miał przyjaciół, wszyscy go lubili, ale potrafił odejść i sam się bawić godzinami. Nie potrzebował zabawek ani kolegów. Mógł być sam, nie czując się samotny.

Jon Krakauer, Wszystko za życie

Dziś piszę notatkę o wiele wcześniej niż zawsze. Zasiadam więc do komputera o godzinie 18. Przyczyną tego pośpiechu jest występ, na który wybieram się późnym wieczorem. Nie mam pojęcia, ile może trwać. Źle świadczy o mnie również fakt, że nie wiem, czego ten pokaz ma dotyczyć. Wiadomo mi jedynie, iż w największych hotelach w Vegas odbywa się coś w rodzaju teatru. Nie jest on jednak – tak mi się wydaje – wyzwaniem intelektualnym dla publiczność. Przyglądając się reklamom tych scenowych występów, stwierdzam, że służą one tylko rozrywce. Mają zachwycić, wgnieść w fotel efektownymi akrobacjami, buchającym ogniem, egzotyczną muzyką na żywo. Ciekawi mnie, czy moje przypuszczenia sprawdzą się.
Przez ostatnie dwa dni czułem, jak uchodziło ze mnie powietrze, napięcie związane z podróżą. Odsypiałem nieprzespane noce. Budziłem się jednak nadal zmęczony. Prawdopodobnie panujący w Vegas klimat nie służył mi na dłuższą metę. Mam nadzieję, że jutro stanę na nogi – wieczorem o tej porze będę już w Chicago, w mieście, za którym tęskniłem.
Dziś ponownie poszedłem na turniej. Cel? Najeść się i opić. Przy okazji kibicować cioci oraz wujkowi podczas gry. Nie pisałbym jednak o hazardowych zawodach, gdybym nie zauważyłem na nich czegoś ciekawego.
Na wczorajszej imprezie poznałem Celinę. Nie wiedziałem, czy była Azjatką, czy Filipinką. Miała hiszpańskie nazwisko, filigranowe ciało, proste, długie, kruczoczarne włosy oraz wspaniały uśmiech. Początkowo byłem przekonany, że ta kobieta jest 25-latką. Prezentowała się wspaniale. Rozbawiała ludzi swoimi – naturalnymi, niewymuszonymi – minami. Marszczyła czoło, wysuwała język, prezentowała śnieżnobiałe zęby i wykrzywiała usta. Zaprawdę, wszystko to w połączeniu wyglądało komicznie.
Dziś Celina pokazała mi zdjęcie swojego syna. Musiałem się podeprzeć o jej ramię, ponieważ nie wierzyłem własnym oczom. Chłopak był wyższy od niej. Wydawało mi się, iż mógł mieć tyle samo lat, co ja. W takim razie albo jego matka trzymała się nadzwyczaj dobrze, albo urodziła go bardzo wcześnie. (Pierwsza opcja, moim zdaniem, brzmi  wiarygodniej).
Celina najbardziej zaskoczyła mnie jednak wykonywanym przez siebie zawodem. Była hostessą. Ale taką, jakiej jeszcze wcześniej nie spotkałem. Opiekowała się kilkoma ludźmi naraz. Załatwiała im limuzyny, taksówki. Przynosiła to, co wybrany klient hotelu w tym czasie sobie zażyczył.
Razem z nią kibicowałem dziś cioci. Śmialiśmy się i krzyczeliśmy, aby ta wygrała. Nawet tańczyliśmy dla niej. Ale po chwili Celina odeszła. Zresztą, cały czas chodziła gdzieś z telefonem w ręku. Zobaczyłem, iż zmierza do innego klienta. Starszego człowieka, którego przytulała i z którym śmiała się w głos. Później hostessa skierowała się do innego mężczyzny, a na koniec zaczęła dodatkowo rozmawiać z jakąś kobietą. I znowu wróciła do mnie i cioci. Od razu zaczęła uśmiechać się w ten swój specyficzny sposób.
Celina była naprawdę ciekawą osobą. Przyjazną i otwartą. Dzięki temu chciało się z nią przebywać. Spytałem ją o pracę w hotelu:
– Studenci mają szansę dostać robotę w tym miejscu?
W odpowiedzi kiwnęła porozumiewawczo głową. Wręczyła mi swoje wizytówki.
– Tylko prześlij swój życiorys, Lukas – dodała na koniec.

Dzień 31. Jezusie, ratuj Las Vegas!



Witaj upiorze niedźwiedzia, bestii, która siedzi w nas wszystkich.
Alexander Supertramp. Maj 1992.

Słowa Chrisa McCandlessa cytowane przez Jona Krakauera w Wszystko za życie

Dzisiejszy wpis ograniczy się dwóch wydarzeń – turnieju hazardowego oraz nocnego życia ulicy. Zacznijmy więc od początku.
Wczoraj zostałem zaproszony na trzydniowe zawody w graniu na automatach. W związku z tym nadano mi status gościa tej imprezy. Na mojej piersi zawisła VIP-owska plakietka, pełniąca rolę karty przetargowej. Zastanawiałem się, na czym będzie polegać całe to wydarzenie.
Zawody odbywały się w moim hotelu. Początkowo błądziłem jego korytarzami. Po 10 minutach trafiłem na miejsce. Wszedłem przez wielkie drzwi. Zdębiałem. Wszystko błyszczało, było pełne przepychu. Miało się wrażenie, że ludzie, którzy brali udział w turnieju, stanowili elitę elit. 
Kasyno w moim hotelu. Nie to jednak miejsce, w którym odbywał się turniej
Przerażał mnie wysoki sufit, wykwintne żyrandole, luksusowe potrawy i drinki. Po prostu nie znałem takiego życia. Ale na szczęście intuicja podpowiedziała mi, aby ubrać się najlepiej, jak tylko potrafiłem. Dodatkowo – co jest mi obce, ponieważ nie lubię podporządkowywać się bezpodstawnym zasadom – zgoliłem brodę. Dzięki temu gładko wszedłem w grające na maszynach towarzystwo.
Próbowałem nie wyglądać na przestraszonego i zawstydzonego tą pompą, świetnością. Wziąłem więc talerz i nałożyłem sobie potrawy, których wcześniej nie jadłem. Nie miałem nawet pojęcia, jak się do nich zabrać. Cóż, albo wyjdę na kompletnego głupka, albo nikt nie pozna, że nim jestem, pomyślałem.
Turniej odbywał się co pół godziny. Wszyscy mieli swoją ligę, przedział czasowy, w którym grali. Pojedyncze zawody trwały 15 minut. 
Zasady imprezy były proste. Na sali stoi około 50 maszyn. Gracz losuje jedną z nich. Wcześniej jednak musi uiścić zapłatę za udział w tym hazardowym wydarzeniu. A płaci się różnie. Wiem, iż turniej o 12:30 kosztował 5 tys. dolarów od osoby. Wygrać można było – mogę się nieznacznie mylić – 50 tys.
Każdy gracz zasiadał przy swojej maszynie. Przez kwadrans tłukł w nią, ile mógł. Wynik, który zdobył przez ten czas, zostawał podliczany i sumowany dopiero po 3 dniach gry. Wtedy organizatorzy zawodów wyłaniali zwycięzcę.
Dziś wygrał starszy mężczyzna. Miał 23 tys. punktów na koncie. Beznamiętnie odszedł od swojego automatu. Wydaje mi się, że wiedział, iż kolejne dni turnieju mogą okazać się dla niego nieprzychylne. Bo, jak to w hazardzie bywa, zwycięstwo najczęściej obraca się w porażkę.
Po zawodach wróciłem do pokoju. Później czerpałem przyjemność z odpoczynku na leżaku. Wczoraj jednak obiecałem sobie, że wieczorem wyjdę na zewnątrz. I tak też uczyniłem.
O godzinie 20 tłum ludzi rozrywał ulice. Wylewał się poza chodniki, wymijał samochody, przechodził na czerwonych światłach. Jednym słowem – o tej porze zakazy nie istniały.
Pamiętałem swoje pierwsze, nocne zwiedzanie Vegas. Byłem wtedy oszołomiony. Źle się czułem w tym miejskim ścisku. Poza tym, fatalnie znosiłem temperatury sięgające 40 stopni Celsjusza.
Podczas dzisiejszego spaceru przeszkadzał mi już wyłącznie skwar na zewnątrz. Nadal wysychały mi spojówki. Miałem wówczas wrażenie, że jestem śpiący, zmęczony. Ale przyjemnie było poobserwować tę masę turystów, którzy robili sobie dziwne zdjęcia, zachowywali się, jakby wypuszczono ich z odwiecznej niewoli. 
W tak dużych miastach spotyka się również mnóstwo kontrastów. Przypuszczam, że są one najciekawszym zjawiskiem, jakie można spotkać w aglomeracjach.
Kobiety w przebraniach z karnawału w Rio de Janeiro wymachiwały pióropuszami pod architektoniczną podróbką wieży Eiffla. Ludzi nawołujących do wiary w Jezusa, otaczały wielkie reklamy z półnagimi kobietami.

Zatrzymałem się i przyglądałem tej grupce chrześcijan z tabliczkami: „Ufaj Jezusowi”, „Wierz w Jezusa”. Jednak moją uwagę przykuła tylko jedna z nich. Widniał na niej napis: „Jezus powróci i zbawi tę ziemię”. Pomyślałem, że Chrystusowi nie starczyłoby czasu, aby odkazić Vegas i wyplenić z niego całe zło.
W grupie dominował mężczyzna. Wyglądał na Latynosa. Krzyczał do ludzi, żeby ci zaczęli modlić się za tę grzeszną ziemię, którą splugawiliśmy hazardem, seksem i innymi gorszącymi zachowaniami. Dziwił mnie jedynie fakt, iż wśród chrześcijan znalazły się również dzieci, które rozdawały ulotki. Skomentowałem to zjawisko w duszy i poszedłem dalej.
Przez cały czas mijałem osoby rozdające karteczki ze zdjęciami i telefonami numerów do prostytutek. Te broszury zaśmiecały ulice. Leżały wszędzie. Turyści brali je z ciekawości, oglądali nagie kobiety i wyrzucali.
Gdy wracałem do hotelu, spotkałem najoryginalniej przebranych ludzi tego wieczoru. Wcielili się w bohaterów filmu „Kac w Vegas”. Postanowiłem zrobić im kilka zdjęć z ukrycia. Wmieszałem się w tłum. Nie zdążyłem nawet dobrze ustawić ostrości aparatu, ponieważ jeden z nich zauważył mnie i niepokojącym gestem przywołał do siebie. Gdy podszedłem bliżej, mężczyzna ostentacyjnie zaczął liczyć pieniądze, które wyciągnął z kieszeni. Pokazał mi 5 dolarów. 
Niestety, lepszej fotografii nie zrobiłem
– To jest nasza praca. Masz coś dla nas? – zapytał zuchwale.
Demonstracyjnie przeszukałem kieszenie. Pokazałem mu jedynie magnetyczną kartę do wpokoju hotelowego.
– Wybacz, nic nie mam przy sobie – odrzekłem.
– Nie szkodzi. Będziemy stali tutaj jeszcze przez 5 godzin. Wróć i przynieś kasę.
Na koniec zapytał mnie, skąd pochodzę. Gdy dowiedział się, że z Polski, nie był już taki wygadany. Reprezentował bowiem tych Amerykanów, którzy nie mieli pojęcia, gdzie leży mój kraj. Piszę o tym dlatego, iż przytrafiły mi się już podobne sytuacje. Oto jedna z nich.
Pewnego razu, gdy siedziałem z wujkiem przy barze, obsługujący nas mężczyzna zapytał:
– Skąd jesteście, panowie?
– Z Chicago – odpowiedział wujek. – A on – dodał, wskazując na mnie – przyjechał  tutaj w odwiedziny z Polski.
– O, mieszka pan w Chicago! – zapiał barman. – Interesujące.
Po tej rozmowie odniosłem wrażenie, że turysta z Chicago musiał być bardziej zaskakujący niż ktokolwiek z Polski. Żartowałem później z wujkiem z tej sytuacji. Powiedziałem:
– Nie zdziwił mnie ten facet tym, iż nie wiedział, gdzie leży Polska. Może wydawało mu się, że moja ojczyzna jest 51. stanem w jego kraju?

czwartek, 26 lipca 2012

Dzień 30. Co robi się w Vegas za dnia?



Ponieważ byłem sam, oczywiste sprawy nabierały innego wymiaru. Lód wydawał się zimniejszy i bardziej tajemniczy, niebo bardziej błękitne. Nienazwane szczyty były większe, bardziej urodziwe i nieskończenie groźniejsze, niż byłyby, gdybym miał towarzysza. Również moje emocje ulegały wzmocnieniu: wzloty jawiły się jako wyższe, okresy rozpaczy głębsze i bardziej ponure. Młodego człowieka, upajającego się dramatyzmem własnego życia, wszystko to nadzwyczaj pociągało.

Jon Krakauer, Wszystko za życie

Dziś będzie krótko. Wczorajsze emocje po prostu mnie przerosły. Nie spałem prawie dobę. W czwartek więc postanowiłem odpoczywać, zrobić sobie – pierwszy od miesiąca – dzień relaksu.
Wstałem o godzinie 11:40. Przeżegnałem się z wrażenia, że spałem do tej pory. Trochę też dręczyły mnie wyrzuty sumienia, iż nie obudziłem się wcześniej, nie zobaczyłem, co dzieje się na ulicy. Ale pomyślałem sobie: przecież jesteś na wakacjach, odpocznij w końcu.
Dziś przeniosłem się do nowej części miasta. Do hotelu, w którym przejście na siłownię zajmuje mi prawie 10 minut! Nigdy nie myślałem, że kiedykolwiek będę zasypiał w takim molochu. Czy nazwa tego miejsca jest ważna? Raczej nie. 
Mieszkam na 36. piętrze. To najwyżej położone apartamenty w hotelu. Mam widok niemal na całe Vegas. Gdy w dzień spojrzałem na ten krajobraz, byłem pod wrażeniem. Jednak ku mojemu zdziwieniu miasto było wtedy jakby zaspane. Ciche, wstydliwe. Nikt nie trąbił, nie krzyczał. Czasami tylko wolno toczyły się samochody.
Dopiero w nocy Sin City pokazywało, co kryje pod swoim makijażem. Tętniło i pulsowało światłami. Ludzie obijali się o siebie na ulicach, próbowali znaleźć choćby skrawek wolnej przestrzeni. Samochody z kolei grzęzły w korkach. Niezdarnie wymijały się. Kierowcy walili ze złości w klaksony. Ktoś na ulicy rozdawał ulotki z numerami do prostytutek. Inni żebrali lub sprzedawali wodę spragnionym hazardzistom. 
Widok z okna

Dlatego miałem wrażenie, że Vegas zawsze rano dogorywało. Tak jakby leczyło się z kaca. Bo gdy nastawał wieczór, wszystko budziło się na nowo. Ludzie zwlekali się z łóżek i wychodzili z domów.
Ja natomiast miałem dziś jeden cel: okupować basenowy leżak i bronić go jak lew. O godzinie 15 wyszedłem na zewnątrz, aby wypełnić swoje postanowienie. Odebrałem dwa ręczniki w recepcji przy wejściu do kąpielisk i oniemiałem. Do dyspozycji miałem 7 lub 8 basenów. Mniejsze, większe, z fontannami, skryte wśród palm, z kobietami w okrojonym bikini, z jacuzzi lub bez.
Początkowo nie wiedziałem, gdzie skręcić. Krzątałem się. Nie potrafiłem wybrać dla siebie odpowiedniego miejsca. Znalazłem basenik z fontanną. Usiadłem na leżaku, ale zaraz pobiegłem dalej. Następnie trafiłem na jakieś większe kąpielisko. Zobaczyłem w nim mnóstwo dzieci. Te szkraby na pewno zatroszczyły się już o to, aby dodać do wody trochę od siebie, pomyślałem.
W końcu dotarłem na odpowiedni basen. Był niewielki. Otoczony palmami. Z kilkoma wolnymi leżakami. Położyłem się na jednym z nich. Nałożyłem czapkę na głowę, zasłaniając oczy. W ten sposób widziałem wszystko i wszystkich. Nikt jednak nie miał pojęcia, gdzie wędruje mój wzrok. I to odpowiadało mi najbardziej…
Po piętnastu minutach na leżaku spociłem się tak, jak podczas wczorajszego lotu awionetką. Nie wytrzymywałem upału. Skóra wysychała i piekła. Najpiękniejsze okazało się to, że mogłem zaraz wskoczyć do basenu. Zamoczyć się. Nawet nie pływać. I z powrotem rzucić się na leżak. Schnąć kolejny kwadrans, aby ponownie wejść do wody.
Jednym słowem – mój dzień opierał się głównie na krążeniu z basenu na legowisko, z legowiska na basen. Przyznam, że bardzo twórczo spędziłem czwartek. Ale uspokajałem się myślą, iż odpoczynek mi się należał.
Jedynym efektem ubocznym mojego lenistwa była opalenizna. Bo przecież założyłem spodenki, aby uniknąć oskarżenia o homoseksualizm. Wskutek tego górna połowa mojego uda wygląda tak, jakby ktoś w żartach wysypał na nie mąkę.
W piątek postaram się naprawić ten błąd i znowu spędzić czas na basenie. Nie zapowiada się więc nic nowego. Ale przecież każdy dzień jest inny. Obiecałem więc sobie, że wieczorem wyjdę na ulice Vegas. Poobserwuję ludzi i porobię im zdjęcia. Ciekawi mnie, co z tego wyjdzie.
(Jednocześnie proszę o cierpliwość, ponieważ pracuję nad tekstem o weteranie z Wietnamu).

Dzień 29. Wielki Kanion – wielki spacer


Nigdy nie satysfakcjonowało mnie życie, jakie prowadzi większość ludzi. Chcę żyć pełniej i bardziej intensywnie.

Słowa Everetta Ruessa cytowane przez Jona Krakauera w Wszystko za życie

Dziś wieczorem spotkałem się z weteranem. Rozmawialiśmy ponad pół godziny. Nie mogę jednak spisać naszego dialogu od razu, przelać go na kartkę bez jakichkolwiek refleksji. Pozwólcie zatem, drodzy Czytelnicy, iż prześpię się z informacjami, którymi zostałem obdarzony. Usłyszałem dziś zbyt wiele drastycznych rzeczy. Nie potrafię tego samego dnia zderzyć się z nimi. Przejdźmy zatem lekkim krokiem do rzeczy przyjemniejszych.
Noc z wtorku na środę była fascynująca. Z wrażenia nie mogłem spać. Wszystko dlatego, że następnego dnia miałem zarezerwowany lot do Wielkiego Kanionu. Nie dość, że będę, moim zdaniem, w jednym z cudów świata, to jeszcze zobaczę go z lotu ptaka, powtarzałem w myślach.
Bardzo zależało mi na tym, aby postawić stopę na piaskach i skałach tego miejsca. Wziąć kamień i rzucić nim w głąb przepaści. A potem słuchać, jak spada z rozchodzącym się niczym po kościach echem.
Wypada jednak zacząć od początku podróży. Zagalopowałem się, ponieważ Kanion pochłonął mnie, nie chciał oddać, nie pozwalał wracać do samolotu. Po prostu niebywale oddziaływał na jestestwo.
O godzinie 6:45 budzik subtelnie dochodził do moich uszu. Kazał wstawać. Otworzyłem oczy, przeciągnąłem się i jak huragan wpadłem do łazienki. Umyłem zęby, porozrzucałem ręczniki, ubrałem koszulkę na ramiączkach, spodenki i czapkę. Wszystko po to, aby skuteczniej chronić się przed słońcem. Słyszałem, że czasami w Wielkim Kanionie nie można ustać w miejscu. Jego ziemia tak piecze w stopy, że ma się wrażenie, iż jest się na wielkiej uczcie, na której my stanowimy główne danie.
Po 15 minutach znalazłem się przed hotelem. Czekałem na autobus. Tym razem podróżowałem sam. Bez cioci i wujka. Dam sobie radę, nawet z własnym dukaniem podczas używania języka angielskiego, okłamywałem się.
Bus podjechał punktualnie. Wraz ze mną wsiadła trójka Azjatów. Byli bardzo głośni. Uważałem jednak, że mogłem wyolbrzymiać. A wszystko dlatego, iż sen nadal zamykał mi powieki. Nie potrafiłem przezwyciężyć zmęczenia. Zasnąłem. Obudziłem się na jakimś dziwnym przystanku. Wszyscy wysiadali. Postanowiłem pójść za tłumem (najgłupsza rzecz, jaką można w tej sytuacji zrobić). Rzecz jasna, zapomniałem z autobusu wziąć swojej reklamówki z jedzeniem. Dobrze, że kierowca był przytomniejszy niż ja. Pobiegł za mną i wręczył mi ją. Dzięki niemu moje jelita nie skręciły się na amen.
Wpadłem do małego holu lotniska. Podszedłem do biurka, wręczyłem jakimś ludziom swój bilet i w zamian otrzymałem dwie pomarańczowe naklejki. Śmiałem się w sobie. Dałem im bilet wart naprawdę dużo, a oni w tej wymianie podarowali mi pstrokate znaczki, które zdobiły moją pierś przez całą podróż.
Usiadłem i zacząłem się denerwować. Nie wiedziałem, co miały znaczyć moje nalepki. Każdy miał inne. Moje kształtem przypominały owal. Pozostali nosili kwadratowe, zabarwione na różowo lub brązowo. Minęło 30 minut i nic się nie działo. Jedynie stres w moim organizmie pęczniał do granic możliwości.
Nagle zauważyłem małżeństwo. Mieli młodziutkiego syna – Lothara. Wszyscy byli szczęśliwymi posiadaczami tych samych nalepek, co ja. Łukaszu, dołącz się do nich, bądź ich drugim dzieckiem i powiedz, że się zgubiłeś, gadałem do siebie w akcie desperacji.
Ci ludzie nie byli Amerykanami. Wiedziałem to od razu. Mąż wyglądał dość pierdołowato. Milczał, gdy żona przemawiała. Syn natomiast grał rolę jej pupilka. Wyglądali na skromnych turystów.
– Przepraszam, widzę, że macie państwo takie same nalepki, jak ja – zagadałem. – Czy wiecie zatem, kiedy startujemy?
Moje pojęcie na temat wycieczki ograniczało się do tego, iż miałem lecieć samolotem, później płynąć łodzią po rzece Kolorado, a na sam koniec wzbić się w powietrze helikopterem. Byłbym odrobinę spokojniejszy, gdybym wiedział, dokąd ta podróż ciągnęła mnie za rękę.
– Przykro mi. – odpowiedział za wszystkich mąż. – Na lotnisku panuje zbyt duży chaos. Nie wiadomo, o co tu w ogóle chodzi.
Postanowiłem tak czy siak zostać z tymi ludźmi. Stanąłem więc tuż obok, nic nie mówiąc. Przysłuchiwałem się ich rozmowie. Nagle nadeszła pomoc. Ci ludzie mówili po niemiecku.
– O, matko! Słyszę swoich zachodnich sąsiadów – powiedziałem dumnie po niemiecku. – Jesteście państwo z Niemiec, prawda?
– Nie, z Austrii. Mieszkamy w Wiedniu – rzekli chórem. – A pan to niby skąd?
– Pochodzę z Polski – nadal ciągnąłem rozmowę w języku niemieckim.
– W takim razie jakoś sobie w czwórkę poradzimy – zakończyła optymistycznie konwersację głowa rodziny.
I w tym momencie zaczęli pojawiać się piloci. Ubrani na biało, schludnie wyglądający, z potężnymi okularami przeciwsłonecznymi. Wyczytywali z kartki nazwiska. Moje padło jako pierwsze. Jestem uratowany, radowałem się.
Pilot zaprowadził moją grupę (16 osób) do awionetki. Cóż to za blaszane cholerstwo! Nigdy więcej – nawet gdyby ktoś zapłacił mi za to – nie wsiądę na pokład tego turystycznego samolotu.
Miałem miejsce przy oknie, tuż pod trzęsącym się skrzydłem. Zanim usiadłem, pilot zapytał:
– Czy boisz się patrzeć w dół podczas lotu? Nie odczuwasz strachu?
– Nie – odrzekłem w pośpiechu. Zaraz też pomyślałem, jaką bzdurę palnąłem.
Ciekawiło mnie, dokąd awionetka miała mnie zabrać. Przestałem jednak zastanawiać się nad tą błahostką, bowiem śmigła zaczęły swój taniec. Po chwili samolot ruszył i odbił się od ziemi. A ja miałem serce wyżej niż gardło.
Nałożyłem słuchawki i pazurami wczepiłem się w siedzenie. Czułem się niewiarygodnie spięty. Awionetka cały czas unosiła się. W końcu wyrównała lot. Dzięki temu spokój rozszedł się po moim ciele. Osunąłem się na fotel i odprężyłem. Niczym glonojad przyległem do szyby. I zobaczyłem go. Wielki Kanion otwierał się. Zapraszał do swoich głębin, przepaści. Bawił się światłem słońca i cieniem, które rzucały chmury. Jakby zasłaniał się płaszczem, chcąc coś ukryć przed wścibskimi oczami turystów.
Początkowo rzeźba terenu była niemal płaska. Gdzieniegdzie wystawały oszlifowane przez wiatr piaskowe grzyby. W oddali zauważyłem potężną konstrukcję pomiędzy skałami. Wiedziałem, że była to Zapora Hoovera. Tama mierzyła 379 m długości i 224 m wysokości. Szczelnie zamykała się w postaci łuku. Nie pozwalała wodom rzeki Kolorado oraz jeziora Mead przemieszać się bez świadomego udziału człowieka.
Zapora Hoovera


Awionetka wpadała w lekkie turbulencje. Podskakiwała, jakby ktoś z tyłu non stop kopał ją. Z moich obserwacji wynikało, że ludzie mieli prawdziwy ubaw podczas lotu. Nie poddawałem się. Wyciągnąłem aparat i próbowałem zapomnieć, iż w tym czasie byłem w powietrzu.
Kanion stopniowo odkrywał swoje piękno. Minąłem groźną pustynię Mojave. Podziwiałem wyschnięte koryta strumyków, które wyglądem przypominały naczynia krwionośne, pompujące kiedyś wodę. A teraz w ich meandrach rosły pokraczne krzewy.
Po jakichś 20 minutach powietrznej podróży wylądowałem. Awionetka zatrzymała się na innym lotnisku. Matko, kto budował na środku Wielkiego Kanionu, takie rzeczy? dziwiłem się. Z daleka zauważyłem, że ktoś przywoływał mnie i grupę ręką. Poszedłem na pierwszy ogień i opłaciło się. Okazało się, iż wycieczka przenosiła się tym razem na pokład helikoptera. A ja w związku z tym miałem zasiąść obok pilota, czyli na samym przodzie maszyny. Przeżyłeś lot awionetką, to uda ci się wyjść cało z podróży helikopterem, powiedziałem wbrew sobie.
Wszedłem na pokład. Spojrzałem na pilota, który uśmiechem dodał mi otuchy.
– Dokąd lecimy? – głupio zapytałem.
– Nad rzekę Kolorado. Tam wsiądziesz na łódź – krzyknął pilot, bowiem łopaty śmigieł cięły już powietrze.
I wyruszyliśmy. Cóż to była za szybka maszyna. Jak zgrabnie poruszała się. Byłem rozanielony podczas tego lotu. Pilot świetnie trzymał kurs. Dzięki temu obyło się bez takich atrakcji, jak turbulencje.
Kanion zaczął natychmiastowo zmieniać się. Rósł w oczach. Jego skały stawały się ostrzejsze, pojedyncze, wystrzeliwujące w górę. Tworzył zwaliste, czerwone góry oraz pełne zrębów ściany. W tym krajobrazie panował kompletny brak litości. Oczywiście, że zapierał dech w piersiach. Ale przesyłał też sygnały, które mówiły człowiekowi, jak piękno tego miejsca bywa zdradliwe, jak łatwo można zahaczyć o skałę podczas lotu i spaść kilkaset metrów w przepaść. 


Smugi na niebie to efekt odbijającego się światła w szybie helikoptera

Z niesłychaną prędkością przemierzaliśmy jakąś równinę. Ku mojemu zaskoczeniu ten poziomy teren skończył się w okamgnieniu i… przede mną stanęły urwiska. Głębiny na ponad 300 metrów! Od razu spojrzałem na pilota. Był spokojny. Widocznie przywykł do takich niecodziennych atrakcji.
Po 10 minutach wylądowałem nad brzegiem rzeki Kolorado. Wskoczyłem na pokład łódki, która przepłynęła 50 m i zawróciła z powrotem do pomostu. Ktoś był naprawdę pomysłowy, rozpisując tę podróż. Jednak dzięki temu miałem chociaż okazję zamoczyć palce w rzece. Indianie wierzyli, że dotyk choć jednej jej kropelki przyniesie człowiekowi szczęście. 
Rzeka Kolorado


Cały czas trzymałem się Austriaków. Poznałem przy okazji dwie przepiękne Hiszpanki (w moim wieku), które później zaczęły mnie pytać, czy chciałbym, aby zrobiły mi zdjęcie. Nie musiałem więc wychylać się z żadnymi prośbami.
Po chwili podleciał inny helikopter. Zabrał nas do kolejnego punktu wycieczki. Do atrakcji zwanej – Skywalk (podniebny spacer). Cóż, początkowo nie widziało mi się przejście korytarzem tego wiszącego w powietrzu wiaduktu. Wyglądem przypominał kowadło, które przymocowano końcami do skał.
To wspaniała konstrukcja. Dobrze się stało, że mogłem postawić na niej stopę. Niestety, na Skywalk nie można zabierać aparatów oraz toreb. 
Skywalk
Będąc na środku kowadła, stanąłem w rozkroku i spojrzałem w dół. W niekończącą się czeluść. Widok oszołomił mnie i, jak niewidomy, zacząłem po omacku szukać ręką barierki. Znalazłem w końcu swoją wybawicielkę. Do końca spaceru nie opuściłem jej towarzystwa. Nawiasem mówiąc, na Skywalk trzeba również założyć foliowe buty, które nosimy podczas odwiedzin w szpitalu.
Pełen wrażeń, a nawet przepełniony nimi, wróciłem do terminalu. Stamtąd miała zabrać mnie do miejsca początku mojej podróży… awionetka. Tylko nie to blaszane cholerstwo, błagałem niebiosa. Wolałbym po stokroć lecieć śmigłowcem.
Tym razem trzęsło jeszcze bardziej. Samolot podskakiwał co 30 sekund. Czasami, wskutek wstrząsów, zmieniał lekko tor lotu. Patrzyłem na zachowanie pilota. Nic sobie nie robił z tych podniebnych wybryków. Bez większego namysłu sprawdziłem, czy w moim siedzeniu są papierowe torebki. Znalazłem trzy opakowania. Cieszyłem się, że chociaż w ten sposób o mnie zadbano. Zamknąłem oczy, aby podróż szybciej zleciała. Nie pomogło. Wyciągnąłem aparat. Chciałem czymś się zająć. Nim go sięgnąłem, kopniak powietrza wstrząsnął awionetką, a ja znieruchomiał w pochylonej pozycji. Dałem sobie spokój ze zdjęciami.
Plecy miałem całe mokre. Nogi przylepiły mi się do siedzenia, a spocone dłonie nawilżyły spodenki. I to wszystko w zamian za widok Wielkiego Kanionu… Byłem jednak pewny tego, że wszystko, co dziś przeżyłem, rekompensowało lot blaszakiem z wyraźną nadpłatą.
Z chęcią nazwałbym Kanion Kolorado ósmym cudem świata. Bo jego potęga nie znała granic. Wszędzie widziałem te nieziemsko spektakularne skały, czerwone piaski, cudowne kaktusy. A przecież, można powiedzieć, poznałem tylko skrawek sekretów tego miejsca. Matka natura musiała mieć więc niesamowity kaprys, aby obdarzyć je tak szczodrze i nietuzinkowo . 





W autobusie do hotelu padłem z wycieńczenia.
Gdzie ja mieszczę w sobie te wszystkie emocje? które nazbierały się we mnie od początku tej podróży? To dopiero ciekawa zagadka.

wtorek, 24 lipca 2012

Dzień 28. Weteranie, dlaczego?



Dwa lata wędruję po świecie. Żadnego telefonu, żadnego basenu, żadnych domowych zwierzaków, żadnych papierosów. Totalna wolność. Ekstremista. Esteta, podróżnik, którego domem jest droga. Uciekł z Atlanty. Nie będziesz powracał, pamiętaj sobie, najlepiej jest na zachodzie. Teraz, po dwóch latach wędrówki, nadchodzi najważniejsza i największa przygoda. Ostateczny bój, aby zabić fałszywe istnienie wewnętrzne i zwycięsko zakończyć rewolucję duchową. Dziesięć dni i nocy w pociągach towarowych i autostopem przywiodło go na wielką, białą północ. Nie będzie już zatruwany przez cywilizację, od której ucieka; wchodzi samotnie w krainę, by zagubić się w dziczy.
Alexander Supertramp, maj 1992.

Jon Krakauer, Wszystko za życie

            Zacznę od momentu, w którym wyszedłem z hotelu na ulicę. Była godzina 15:50. Chciałem być nieco wcześniej na umówione spotkanie z weteranem, którego wczoraj spotkałem. Usiadłem na chodniku. Obserwowałem przemykające mi przed oczami sylwetki ludzi. Nigdzie nie widziałem mężczyzny na wózku. Jest jeszcze za wcześnie, uspokajałem się.
Minęło 20 minut. Zacząłem się wiercić. Myślałem, że weteran mógł zapomnieć o mnie, że efekty wojny druzgocąco wpłynęły na jego pamięć. Wstałem i postanowiłem poszukać go. Przeszedłem całą ulicę z wiszącym nad nią ekranem, o którym pisałem wczoraj. Z każdym krokiem załamywałem się w sobie. Obserwowałem wszystkie restauracje, kluby oraz uliczki. Widziałem ludzi na wózkach. Czasami łapałem się na tym, ze myliłem ich z szukanym przeze mnie mężczyzną.
W pewnym momencie krew zabiła mi szybciej. Zauważyłem elektryczny wózek i wbitą w jego tył amerykańską flagę. To on, pomyślałem.
Nie musiałem stanąć twarzą w twarz z tym człowiekiem, by stwierdzić, kim był. Po chwili zobaczyłem, że miał on założoną nogę na nogę i kiwał jedną z nich. Westchnąłem. Poczułem się oszukany. Jednak nie twierdziłem, iż zachowałem się, jak skończony naiwniak. Spotkanie weterana było samo w sobie szalenie interesujące. A to, że chciałem odkryć tajemnice, które zostawił on w wietnamskiej dżungli… Cóż, widocznie informacje o wydarzeniach z tej wojny musiały pozostać tam, gdzie się narodziły.
Wracałem do hotelu. Po drodze mijałem naprawdę zaskakujących ludzi. Jedni świecili pośladkami na środku ulicy, drudzy – własną głupotą. Nie narzekałem, bowiem nie co dzień można spotkać takie widoki. Nie mówię tutaj tylko o półnagich kobietach.



Postanowiłem odwiedzić siłownię. Chciałem zostawić w niej swój żal. Wolałem wylać go w kropelkach potu niż w złości, przenoszonej na inną osobę. Przebiegłem 4 km na bieżni i poszedłem ćwiczyć do innego pokoju. Byłem w nim sam. Czułem, że miałem spięte ciało. Złe emocje zostawiłem na urządzeniach, na których ćwiczyłem. A dorwałem się do nich, jak szalony.
Ulica i wiszący nad nią ekran. Widok za dnia
Ta sama sceneria. Wieczór


Wróciłem zmęczony do pokoju i wziąłem odprężająca kąpiel. Cały czas myślałem o weteranie z Wietnamu. Nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego nie przyjechał. Mieliśmy zjeść wspólny obiad. Przecież dla niego to rzadka okazja – tak przypuszczałem – by o pełnym żołądku opowiadać historię swojego życia. Co więc było przyczyną jego nieobecności?
Nie poddałem się. O godzinie 21 wyszedłem z powrotem na ulicę. Wróciłem w miejsce, gdzie spotkałem mężczyznę na wózku.
Znalazłem go. Potrząsał swoim plastikowym kubełkiem z monetami. Jak zwykle sprawdzał ich wartość. Ściągnąłem czapkę, aby mnie rozpoznał, bowiem wczoraj nie miałem jej na głowie.
Zostałem zaskoczony. Mężczyzna wiedział od razu, z kim ma do czynienia. Spuścił głowę. Trzymał w ręku dolarówkę od jakiejś dziewczynki.
– Przepraszam, że nie było mnie wcześniej – mówił z nieukrywanymi pretensjami do siebie.
– Nic nie szkodzi, proszę pana. – odpowiedziałem. – Ważne, że jakoś się odnaleźliśmy.
Usiadłem po turecku przy jego wózku, abyśmy lepiej słyszeli się. Ludzie zaczęli na nas spoglądać.
– Ma pan dziś czas na rozmowę?
– Przykro mi, ale zaraz będę jechał. Muszę zjeść kolację. – rzekł.
Spochmurniałem. Czyżby weteran chciał mnie spławić? Nie, to nie możliwe, myślałem.
– Ale nie martw się – dodał. – Jutro będę do twojej dyspozycji. Tylko proszę, daj mi jakieś pieniądze. Muszę przetrwać dzisiejszą noc, która nie zapowiada się ciekawie.
– To znaczy, że przyjedzie pan jutro tutaj znowu? O której?
– Będę jakoś po 19. Wtedy porozmawiamy na spokojnie. Na pewno starczy nam czasu, ponieważ nie śpię w nocy. Biorę tabletki, po których sen oddala się od człowieka.
W takim razie stawiam się jutro o wyznaczonej przez pana godzinie.– odparowałem, wręczając mu 20 dolarów. – Będę czekał!
– Przywiozę dla ciebie kilka niespodzianek – mówiąc to, wskazał na swoją głowę – i z wielką przyjemnością podaruję ci jedną z nich. Dostaniesz ode mnie czapkę. Podobną do mojej.
– Naprawdę?! – krzyknąłem z wrażenia. – Dziękuję serdecznie.
– Wezmę ze sobą coś jeszcze – wtrącił. – Gdy byłem w Wietnamie, pisałem dziennik. Przeczytasz go jutro. Wtedy na pewno nasunie ci się wiele pytań.
Nie wierzyłem własnym uszom.
– Powiedz mi, co cię tak naprawdę interesuje? Co chcesz ode mnie wiedzieć? – zapytał.
– Chcę poznać pana historię.
            – I tak się stanie – zakończył.
(Podczas rozmowy zauważyłem, że mężczyzna ani razu nie uśmiechnął się. Wczoraj też nie widziałem żadnego wyrazu zadowolenia z jego strony. Tylko ja okazywałem emocje).
Aby zrozumieć twarz weterana, należy najpierw poznać jego historię. Wtedy dowiemy się, kim tak naprawdę jest...

poniedziałek, 23 lipca 2012

Dzień 27. Wietnam w Las Vegas



McCandless po prostu przejawiał skłonności do ryzykanctwa w stopniu ponadnormalnym. Odczuwał potrzebę sprawdzania się w sytuacjach, jak to nazywał, „znaczących”. Posiadał wielkie, ktoś mógłby powiedzieć, przesadne, ambicje. Zgodnie z charakteryzującym go moralnym absolutyzmem, wyzwanie, w którym ma się gwarancję pozytywnego rezultatu, nie jest w ogóle wyzwaniem.

Jon Krakauer, Wszystko za życie

Dziś zrobiłem żabi skok. Z Los Angeles do Las Vegas. Z miasta filmu do miasta hazardu. Dziedziny życia pokrewne, nieprawdaż?
Niemal cały dzień spędziłem w samochodzie. Do celu przyjechałem o 18. W hotelowym pokoju natychmiast zrobiłem burdel, rozrzucając ciuchy w każdą stronę. Spieszyłem się na siłownię. Potrzebowałem ruchu, jak powietrza. Wskoczyłem na bieżnie i na godzinę zapomniałem o świecie. Później wróciłem do siebie, wziąłem prysznic i dosłownie na chwilę wyszedłem na ulicę. Jednak zanim cokolwiek o niej napiszę, wyjaśnię, na czym będzie polegać mój pobyt w Vegas.
Sin City to już ostatni przystanek samochodowej podróży. Tutaj auto zostało wypożyczone i tutaj zostanie oddane w ręce firmy. Poza tym, w mieście zatrzymam się do niedzieli. Tymczasem przebywam w jego starej części. Gdy nastanie środa lub czwartek, przeniosę się do nowszych partii aglomeracji.
Wydaje mi się, że obecnie mieszkam w centrum. Przez dwie grube szyby w moim pokoju słyszę dudnienie ulic, widzę odbijające się od szkła światła klubów oraz restauracji. Wszystko tutaj, co zapewne nie jest zaskoczeniem, mieni się, jak na ekskluzywnym bazarze.
Na wieczorny spacer nie wziąłem aparatu, nie spędziłem też dużo czasu na obserwowaniu ludzi i tutejszego życia. Nie mogłem jednak wrócić z pustą głową i brakiem jakiejkolwiek historii. Wystarczyło postać chwilę na ulicy i gawędy same zaczęły wypływać z ludzkich kieszeni, zamierzchłe czasy wychodzić z ich ust, a niezwykłe wydarzenia powracać, jak nocna mara. Tylko trzeba było się skupić i nie gonić za tłumem.
Zatrzymałem się więc i obejrzałem wokół siebie. Nade mną wisiał potężny tunel światła. Ciągnął się przez 20-30 metrów. Co jakiś czas odbywał się na nim pokaz wizualny połączony z efektami muzycznymi.
Ulice pękały w szwach. Zewsząd napływali ludzie. Z drinkami, z mnóstwem pieniędzy. „Artyści” zarabiający na swoich dziwacznych zdolnościach stali przed każdym klubem lub barem. Jakiś mężczyzna pokazywał tyłek, przebierając się za rzymskiego hoplitę. Z kolei pewna kobieta zdejmowała gorset i, z naklejonymi kółeczkami na sutkach, pozowała do zdjęć. Trzęsła przy tym ogromnymi piersiami ku uciesze przechodniów.
Czekałem na pokaz. Stałem z podniesioną głową i zacząłem tracić cierpliwość. Postanowiłem rozejrzeć się. I znalazłem. Siedział tam. Samotny, choć znajdował się w gąszczu ludzi. Może 65-letni. Siwa, pokręcona broda spadała mu na pierś. Oczy jaśniutkie, jak woda jeziora Tahoe.
Mężczyzna był niepełnosprawny. Nie miał nóg. Siedział na zautomatyzowanym, rozsypującym się wózku. Oparcia na ręce opadały i pękały. 
Trzymał plastikowy kubek, którym potrząsał. Rzecz jasna, prosił o pieniądze. Gdy ktoś wrzucił mu monetę, bilon, sprawdzał ich wartość. Zauważyłem, że nosił niebieską czapkę z napisem: „Weteran wojny w Wietnamie”.
Ale moją uwagę rozproszył zaczynający się pokaz…
Przewróciłem oczami i przyglądałem się temu kiczowi. Leciały utwory Queen. Przez ekran przewijały się zdjęcia Freddiego Mercury’ego. Nadszedł w końcu czas na utwór „We are the champions”. Zabrałem się za śpiewanie jego refrenu. Zrobiło mi się jednak bardzo głupio. Wydaje mi się nawet, że sowo „głupio” to bardzo nietrafne określenie. Wszystko dlatego, iż pokaz oraz piosenkę Queen okraszono fotografiami uśmiechniętych ludzi. Spośród nich w pamięć zapadł mi zwłaszcza jeden człowiek – żołnierz z wyszczerzonymi białymi zębami. Wprost pękał z radości.
Co za nieszczęśliwy paradoks, pomyślałem. Ze smutkiem spojrzałem na mężczyznę na wózku. Czy ty byłeś zwycięzcą w Wietnamie? Uśmiechałbyś się, będąc na tym ekranie?
Miałem gdzieś ten pokaz. Poczekałem, aż się skończy. Podszedłem do człowieka z czapką. Przyklęknąłem. Akurat miał jechać dalej. Zatrzymałem go. Na udach położył sobie pudełko z jedzeniem. Sprawdził jeszcze, czy flaga Ameryki wisi z tyłu jego wózka.
– Dobry wieczór, panu – zagadałem. Przyjrzałem się od razu jego twarzy. Miał zmęczone oczy, spocone czoło i nerwowo mrugał. Trząsł się.
– Cześć, coś się stało? – zapytał, lekko przekrzykując tłum ludzi na ulicy.
– Zauważyłem pana czapkę. Czy to prawda z tym Wietnamem?
– Tak, byłem w nim w od 1966 roku do 1969 – odpowiedział.
Denerwowałem się. Ulica stawała się coraz głośniejsza. Wraz z mężczyzną musieliśmy przekrzykiwać się i domyślać, co mówią obie strony tej konwersacji. Obawiałem się również, iż lata, w których walczył, mogłem źle usłyszeć.
– Czy mógłbym o tym z panem porozmawiać? Oczywiście, jeśli pan chce. Domyślam się, że może być to dla pana zbyt ciężkie do opowiedzenia.
– Oczywiście, pogadamy – odpowiedział. Wskazał jednak na pudełko na udach. – Muszę teraz zjeść kolację. Może jutro? – spytał.
– Będzie pan w tym samym miejscu?
            – Tak, tylko że o 16, a nie jak dziś o 22.
– Jesteśmy umówieni. Wezmę jakieś pieniądze. Pójdziemy gdzieś zjeść i się napić.
– Dobrze – wykrztusił z siebie. Ale ty chcesz dołączyć do armii? Jesteś za młody.
– Nie, ja już wiem, co chcę robić w życiu – oznajmiłem.
W ten sposób pożegnaliśmy się. Po chwili mężczyzna na wózku wmieszał się w tłum. Zniknął wraz z swoją historia i bólem życia. Ciekawe, czy jutro spotkam go ponownie.