Fizyczny
układ krainy ma swoje odzwierciedlenie we mnie. Szlaki, które wytyczyłem,
prowadzą na zewnątrz, na wzgórza i bagna, ale prowadzą również do środka. Z
badania tego, co pod stopami, z czytania i myślenia, wynikł rodzaj eksploracji
mnie i ziemi. Z czasem powstała z tego w moim umyśle jedność.
Słowa
Johna Hainesa cytowane przez Jona Krakauera w Wszystko za życie
Dziś miałem dojechać do
Los Angeles. Okazało się, że dostęp do miasta był ograniczony. Przy każdym
wjeździe do niego tkwiły długie linie samochodów. Kierowcy nawet nie złościli
się z tego powodu. Wychodzi na to, że korek staje tutaj w każdy weekend zjawiskiem
naturalnym.
Zatrzymałem się w Santa
Monica. Malownicze miejsce. Ciekawa nazwa. Mieszkam tuż obok Oceanu. Przejście na
plażę zajmuje mi 5 minut.
Jednak notatka będzie
krótka, gdyż dzisiejszy dzień spędziłem w samochodzie. Raz tylko zatrzymałem
się w kasynie, o czym napiszę później.
Po porannej pobudce,
zjedzeniu śniadania na świeżym powietrzu, wsiadłem do samochodu i zacząłem
rozmyślać, co w Los Angeles jest tak nieodzownie przyciągającego, że turyści
jadą do niego przez całe Stany Zjednoczone.
Szedłem banalnymi
tropami. Stwierdziłem, że chlubą miasta są: Hollywood oraz Beverly Hills. Tyle,
szczerze mówiąc, mniej więcej kojarzyłem z telewizji i tego, co przypadkiem
przeczytałem. Stwierdziłem jednak, iż sam powinienem przekonać się, dlaczego
ludzie narzekają na Los Angeles i mówią: „Bardzo brzydkie miasto. Trzeba z
niego natychmiast uciekać dalej”. Z takimi komentarzami od czasu pobytu w
Ameryce właśnie się spotykałem. Sprawdzę to jutro.
Powrócę na chwilę do
kasyna. Dziś nic w nich nie straciłem. Uważam, że był to ogromny sukces. Tym
większy, że karty odwróciły się i wygrałem 500 dolarów.
Poszedłem do pomieszczenia
wysokich limitów, gdzie jedno pociągnięcie dźwigni kosztuje od 2 do 10 dolarów.
Po straceniu dwóch stówek, padła moja – do tej pory – najwyższa wygrana.
Odkryłem dziś kolejne
zjawisko w kasynie. Śmieszne, jak diabli. Niektórzy ludzie, wierzący w siłę
rodziny, stawiają jej zdjęcia przy maszynie i, patrząc na mamę z promiennym
uśmiechem, brata na rowerze lub babcię przy garach, wpadają w szał grania na
automatach. W ten sposób wciąga się swoich krewnych w hazard, żartowałem.
Z kolei w Santa Monica
zobaczyłem dwie bardzo interesujące rzeczy. Najczęściej widziałem je w filmach.
Pierwszą z nich była wydzielona na plaży strefa do ćwiczeń fizycznych. Drążki,
drabinki, liny do wspinania się. Maty i sztuczna trawa ułatwiały gimnastykę. Pary
trenowały podnoszenia taneczne, ktoś obok chodził na linie. Pod palmą jeden
mężczyzna spał, a drugi robił pompki. Wspaniale prezentowało się to miejsce.
Niczym gimnazjon. Każdy mógł z niego korzystać do woli.
Czy ten budynek nie jest powiązany z historią Forresta Gumpa? |
Drugą sprawą, która
spowodowała, że stanąłem, jak zamurowany (przez co piasek zaczął palić mnie w
bose stopy) był ślub odbywający się, uwaga, na plaży. Obok leżących na
ręcznikach turystów, młoda para wchodziła w nowy etap życia. Ceremonia
wyglądała na skromną. Dzięki temu zyskiwała więcej wdzięku i uroku. Ciekawiło
mnie, czy ślub odbędzie się przy zachodzie słońca. Nie doczekałem jednak tego
momentu. Wróciłem do hotelu.
Dowiedziałem się, że
plaża w mieście Santa Monica jest jedną z najlepszych dziesięciu plaż na świecie.
Może i coś w tym jest. Pełno ludzi kąpało się pod wieczór w Oceanie. Turyści
siedzieli na murkach, otrzepywali nogi z piasku. Miejscowi z kolei łowili ryby (jeszcze
nie widziałem, aby któryś z nich cokolwiek złapał), zabawiali gapiów i robili atrakcje
z byle czego. Na przykład jedna kobieta zakłada swojemu psu okulary
przeciwsłoneczne na nos.
Niektórzy jeszcze
śpiewali bądź, co jest lepszym określeniem, piali do mikrofonu. Najciekawsze w
tym wszystkim było to, że ci „artyści” sprzedawali swoje płyty. Nikt nie
podchodził jednak ich kupić. Tylko gdzieniegdzie ktoś klaskał.
Jutro rano wybieram się
na przebieżkę brzegiem Oceanu, gimnastykę w strefie ćwiczeń i, co najważniejsze, do
samego Los Angeles. Mam nadzieję, że miasto to nie zaskoczy mnie tak samo, jak
San Francisco. Jeśli się uda, zahaczę również o pokaz kinowy nowego filmu o
Spidermanie. Mam nadzieję, że projekcja nie zostanie odwołana.
Zapomniałbym o
największym bohaterze dzisiejszego dnia! Gdy szedłem na plażę w Santa Monica,
mijałem mały park. Stała w nim na 2 metry długa armata z mosiądzu, na którą wspiął się jakiś mężczyzna. Był w średnim wieku. Miał wzburzoną, zaniedbaną brodę,
krótkie blond włosy. Nosił na sobie prześcieradło z wyciętymi otworami na ręce.
Spacerował po armacie i ogłaszał coś ludziom. Nie rozumiałem go. Żywo gestykulował.
Pomyślałem, że wygląda na całkiem dobrego
mówcę. Miejscowi, siedzący na ławkach w parku, nie zwracali na niego
najmniejszej uwagi. Mężczyzną zainteresował się jednak ktoś inny – dwójka
policjantów.
– Ej, schodź stamtąd! –
krzyknął jeden z nich.
– Nie. Ja przygotowuję
się do zejścia do podziemnego świata! – przekonywał mówca w prześcieradle.
– A co mnie to
obchodzi? Już cię tu nie ma – groźnie rzucił zmęczony sytuacją strażnik prawa.
Mężczyzna położył się
na armacie i zaczął udawać, że z niej schodzi. Policjanci obrócili się i
zostawili go w spokoju. Ten spojrzał jeszcze na nich i ponownie wstał. Zaraz
jednak szybko zeskoczył z rzeźby i pobiegł w tłum turystów. Kręcił się w kółko
i śpiewającym tonem nadal głosił własną teorią upadku świata…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz