niedziela, 22 lipca 2012

Dzień 25. Wejścia ewakuacyjnego do Los Angeles nie ma



Fizyczny układ krainy ma swoje odzwierciedlenie we mnie. Szlaki, które wytyczyłem, prowadzą na zewnątrz, na wzgórza i bagna, ale prowadzą również do środka. Z badania tego, co pod stopami, z czytania i myślenia, wynikł rodzaj eksploracji mnie i ziemi. Z czasem powstała z tego w moim umyśle jedność.

Słowa Johna Hainesa cytowane przez Jona Krakauera w Wszystko za życie

Dziś miałem dojechać do Los Angeles. Okazało się, że dostęp do miasta był ograniczony. Przy każdym wjeździe do niego tkwiły długie linie samochodów. Kierowcy nawet nie złościli się z tego powodu. Wychodzi na to, że korek staje tutaj w każdy weekend zjawiskiem naturalnym.
Zatrzymałem się w Santa Monica. Malownicze miejsce. Ciekawa nazwa. Mieszkam tuż obok Oceanu. Przejście na plażę zajmuje mi 5 minut.
Jednak notatka będzie krótka, gdyż dzisiejszy dzień spędziłem w samochodzie. Raz tylko zatrzymałem się w kasynie, o czym napiszę później.
Po porannej pobudce, zjedzeniu śniadania na świeżym powietrzu, wsiadłem do samochodu i zacząłem rozmyślać, co w Los Angeles jest tak nieodzownie przyciągającego, że turyści jadą do niego przez całe Stany Zjednoczone.
Szedłem banalnymi tropami. Stwierdziłem, że chlubą miasta są: Hollywood oraz Beverly Hills. Tyle, szczerze mówiąc, mniej więcej kojarzyłem z telewizji i tego, co przypadkiem przeczytałem. Stwierdziłem jednak, iż sam powinienem przekonać się, dlaczego ludzie narzekają na Los Angeles i mówią: „Bardzo brzydkie miasto. Trzeba z niego natychmiast uciekać dalej”. Z takimi komentarzami od czasu pobytu w Ameryce właśnie się spotykałem. Sprawdzę to jutro.
Powrócę na chwilę do kasyna. Dziś nic w nich nie straciłem. Uważam, że był to ogromny sukces. Tym większy, że karty odwróciły się i wygrałem 500 dolarów.
Poszedłem do pomieszczenia wysokich limitów, gdzie jedno pociągnięcie dźwigni kosztuje od 2 do 10 dolarów. Po straceniu dwóch stówek, padła moja – do tej pory – najwyższa wygrana.
Odkryłem dziś kolejne zjawisko w kasynie. Śmieszne, jak diabli. Niektórzy ludzie, wierzący w siłę rodziny, stawiają jej zdjęcia przy maszynie i, patrząc na mamę z promiennym uśmiechem, brata na rowerze lub babcię przy garach, wpadają w szał grania na automatach. W ten sposób wciąga się swoich krewnych w hazard, żartowałem.
Z kolei w Santa Monica zobaczyłem dwie bardzo interesujące rzeczy. Najczęściej widziałem je w filmach. Pierwszą z nich była wydzielona na plaży strefa do ćwiczeń fizycznych. Drążki, drabinki, liny do wspinania się. Maty i sztuczna trawa ułatwiały gimnastykę. Pary trenowały podnoszenia taneczne, ktoś obok chodził na linie. Pod palmą jeden mężczyzna spał, a drugi robił pompki. Wspaniale prezentowało się to miejsce. Niczym gimnazjon. Każdy mógł z niego korzystać do woli. 

Czy ten budynek nie jest powiązany z historią Forresta Gumpa?




Drugą sprawą, która spowodowała, że stanąłem, jak zamurowany (przez co piasek zaczął palić mnie w bose stopy) był ślub odbywający się, uwaga, na plaży. Obok leżących na ręcznikach turystów, młoda para wchodziła w nowy etap życia. Ceremonia wyglądała na skromną. Dzięki temu zyskiwała więcej wdzięku i uroku. Ciekawiło mnie, czy ślub odbędzie się przy zachodzie słońca. Nie doczekałem jednak tego momentu. Wróciłem do hotelu.

Dowiedziałem się, że plaża w mieście Santa Monica jest jedną z najlepszych dziesięciu plaż na świecie. Może i coś w tym jest. Pełno ludzi kąpało się pod wieczór w Oceanie. Turyści siedzieli na murkach, otrzepywali nogi z piasku. Miejscowi z kolei łowili ryby (jeszcze nie widziałem, aby któryś z nich cokolwiek złapał), zabawiali gapiów i robili atrakcje z byle czego. Na przykład jedna kobieta zakłada swojemu psu okulary przeciwsłoneczne na nos. 


Niektórzy jeszcze śpiewali bądź, co jest lepszym określeniem, piali do mikrofonu. Najciekawsze w tym wszystkim było to, że ci „artyści” sprzedawali swoje płyty. Nikt nie podchodził jednak ich kupić. Tylko gdzieniegdzie ktoś klaskał.
Jutro rano wybieram się na przebieżkę brzegiem Oceanu, gimnastykę w strefie ćwiczeń i, co najważniejsze, do samego Los Angeles. Mam nadzieję, że miasto to nie zaskoczy mnie tak samo, jak San Francisco. Jeśli się uda, zahaczę również o pokaz kinowy nowego filmu o Spidermanie. Mam nadzieję, że projekcja nie zostanie odwołana.
Zapomniałbym o największym bohaterze dzisiejszego dnia! Gdy szedłem na plażę w Santa Monica, mijałem mały park. Stała w nim na 2 metry długa armata z mosiądzu, na którą wspiął się jakiś mężczyzna. Był w średnim wieku. Miał wzburzoną, zaniedbaną brodę, krótkie blond włosy. Nosił na sobie prześcieradło z wyciętymi otworami na ręce. Spacerował po armacie i ogłaszał coś ludziom. Nie rozumiałem go. Żywo gestykulował. Pomyślałem, że wygląda  na całkiem dobrego mówcę. Miejscowi, siedzący na ławkach w parku, nie zwracali na niego najmniejszej uwagi. Mężczyzną zainteresował się jednak ktoś inny – dwójka policjantów.
– Ej, schodź stamtąd! – krzyknął jeden z nich.
– Nie. Ja przygotowuję się do zejścia do podziemnego świata! – przekonywał mówca w prześcieradle.
– A co mnie to obchodzi? Już cię tu nie ma – groźnie rzucił zmęczony sytuacją strażnik prawa.
Mężczyzna położył się na armacie i zaczął udawać, że z niej schodzi. Policjanci obrócili się i zostawili go w spokoju. Ten spojrzał jeszcze na nich i ponownie wstał. Zaraz jednak szybko zeskoczył z rzeźby i pobiegł w tłum turystów. Kręcił się w kółko i śpiewającym tonem nadal głosił własną teorią upadku świata…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz