czwartek, 26 lipca 2012

Dzień 29. Wielki Kanion – wielki spacer


Nigdy nie satysfakcjonowało mnie życie, jakie prowadzi większość ludzi. Chcę żyć pełniej i bardziej intensywnie.

Słowa Everetta Ruessa cytowane przez Jona Krakauera w Wszystko za życie

Dziś wieczorem spotkałem się z weteranem. Rozmawialiśmy ponad pół godziny. Nie mogę jednak spisać naszego dialogu od razu, przelać go na kartkę bez jakichkolwiek refleksji. Pozwólcie zatem, drodzy Czytelnicy, iż prześpię się z informacjami, którymi zostałem obdarzony. Usłyszałem dziś zbyt wiele drastycznych rzeczy. Nie potrafię tego samego dnia zderzyć się z nimi. Przejdźmy zatem lekkim krokiem do rzeczy przyjemniejszych.
Noc z wtorku na środę była fascynująca. Z wrażenia nie mogłem spać. Wszystko dlatego, że następnego dnia miałem zarezerwowany lot do Wielkiego Kanionu. Nie dość, że będę, moim zdaniem, w jednym z cudów świata, to jeszcze zobaczę go z lotu ptaka, powtarzałem w myślach.
Bardzo zależało mi na tym, aby postawić stopę na piaskach i skałach tego miejsca. Wziąć kamień i rzucić nim w głąb przepaści. A potem słuchać, jak spada z rozchodzącym się niczym po kościach echem.
Wypada jednak zacząć od początku podróży. Zagalopowałem się, ponieważ Kanion pochłonął mnie, nie chciał oddać, nie pozwalał wracać do samolotu. Po prostu niebywale oddziaływał na jestestwo.
O godzinie 6:45 budzik subtelnie dochodził do moich uszu. Kazał wstawać. Otworzyłem oczy, przeciągnąłem się i jak huragan wpadłem do łazienki. Umyłem zęby, porozrzucałem ręczniki, ubrałem koszulkę na ramiączkach, spodenki i czapkę. Wszystko po to, aby skuteczniej chronić się przed słońcem. Słyszałem, że czasami w Wielkim Kanionie nie można ustać w miejscu. Jego ziemia tak piecze w stopy, że ma się wrażenie, iż jest się na wielkiej uczcie, na której my stanowimy główne danie.
Po 15 minutach znalazłem się przed hotelem. Czekałem na autobus. Tym razem podróżowałem sam. Bez cioci i wujka. Dam sobie radę, nawet z własnym dukaniem podczas używania języka angielskiego, okłamywałem się.
Bus podjechał punktualnie. Wraz ze mną wsiadła trójka Azjatów. Byli bardzo głośni. Uważałem jednak, że mogłem wyolbrzymiać. A wszystko dlatego, iż sen nadal zamykał mi powieki. Nie potrafiłem przezwyciężyć zmęczenia. Zasnąłem. Obudziłem się na jakimś dziwnym przystanku. Wszyscy wysiadali. Postanowiłem pójść za tłumem (najgłupsza rzecz, jaką można w tej sytuacji zrobić). Rzecz jasna, zapomniałem z autobusu wziąć swojej reklamówki z jedzeniem. Dobrze, że kierowca był przytomniejszy niż ja. Pobiegł za mną i wręczył mi ją. Dzięki niemu moje jelita nie skręciły się na amen.
Wpadłem do małego holu lotniska. Podszedłem do biurka, wręczyłem jakimś ludziom swój bilet i w zamian otrzymałem dwie pomarańczowe naklejki. Śmiałem się w sobie. Dałem im bilet wart naprawdę dużo, a oni w tej wymianie podarowali mi pstrokate znaczki, które zdobiły moją pierś przez całą podróż.
Usiadłem i zacząłem się denerwować. Nie wiedziałem, co miały znaczyć moje nalepki. Każdy miał inne. Moje kształtem przypominały owal. Pozostali nosili kwadratowe, zabarwione na różowo lub brązowo. Minęło 30 minut i nic się nie działo. Jedynie stres w moim organizmie pęczniał do granic możliwości.
Nagle zauważyłem małżeństwo. Mieli młodziutkiego syna – Lothara. Wszyscy byli szczęśliwymi posiadaczami tych samych nalepek, co ja. Łukaszu, dołącz się do nich, bądź ich drugim dzieckiem i powiedz, że się zgubiłeś, gadałem do siebie w akcie desperacji.
Ci ludzie nie byli Amerykanami. Wiedziałem to od razu. Mąż wyglądał dość pierdołowato. Milczał, gdy żona przemawiała. Syn natomiast grał rolę jej pupilka. Wyglądali na skromnych turystów.
– Przepraszam, widzę, że macie państwo takie same nalepki, jak ja – zagadałem. – Czy wiecie zatem, kiedy startujemy?
Moje pojęcie na temat wycieczki ograniczało się do tego, iż miałem lecieć samolotem, później płynąć łodzią po rzece Kolorado, a na sam koniec wzbić się w powietrze helikopterem. Byłbym odrobinę spokojniejszy, gdybym wiedział, dokąd ta podróż ciągnęła mnie za rękę.
– Przykro mi. – odpowiedział za wszystkich mąż. – Na lotnisku panuje zbyt duży chaos. Nie wiadomo, o co tu w ogóle chodzi.
Postanowiłem tak czy siak zostać z tymi ludźmi. Stanąłem więc tuż obok, nic nie mówiąc. Przysłuchiwałem się ich rozmowie. Nagle nadeszła pomoc. Ci ludzie mówili po niemiecku.
– O, matko! Słyszę swoich zachodnich sąsiadów – powiedziałem dumnie po niemiecku. – Jesteście państwo z Niemiec, prawda?
– Nie, z Austrii. Mieszkamy w Wiedniu – rzekli chórem. – A pan to niby skąd?
– Pochodzę z Polski – nadal ciągnąłem rozmowę w języku niemieckim.
– W takim razie jakoś sobie w czwórkę poradzimy – zakończyła optymistycznie konwersację głowa rodziny.
I w tym momencie zaczęli pojawiać się piloci. Ubrani na biało, schludnie wyglądający, z potężnymi okularami przeciwsłonecznymi. Wyczytywali z kartki nazwiska. Moje padło jako pierwsze. Jestem uratowany, radowałem się.
Pilot zaprowadził moją grupę (16 osób) do awionetki. Cóż to za blaszane cholerstwo! Nigdy więcej – nawet gdyby ktoś zapłacił mi za to – nie wsiądę na pokład tego turystycznego samolotu.
Miałem miejsce przy oknie, tuż pod trzęsącym się skrzydłem. Zanim usiadłem, pilot zapytał:
– Czy boisz się patrzeć w dół podczas lotu? Nie odczuwasz strachu?
– Nie – odrzekłem w pośpiechu. Zaraz też pomyślałem, jaką bzdurę palnąłem.
Ciekawiło mnie, dokąd awionetka miała mnie zabrać. Przestałem jednak zastanawiać się nad tą błahostką, bowiem śmigła zaczęły swój taniec. Po chwili samolot ruszył i odbił się od ziemi. A ja miałem serce wyżej niż gardło.
Nałożyłem słuchawki i pazurami wczepiłem się w siedzenie. Czułem się niewiarygodnie spięty. Awionetka cały czas unosiła się. W końcu wyrównała lot. Dzięki temu spokój rozszedł się po moim ciele. Osunąłem się na fotel i odprężyłem. Niczym glonojad przyległem do szyby. I zobaczyłem go. Wielki Kanion otwierał się. Zapraszał do swoich głębin, przepaści. Bawił się światłem słońca i cieniem, które rzucały chmury. Jakby zasłaniał się płaszczem, chcąc coś ukryć przed wścibskimi oczami turystów.
Początkowo rzeźba terenu była niemal płaska. Gdzieniegdzie wystawały oszlifowane przez wiatr piaskowe grzyby. W oddali zauważyłem potężną konstrukcję pomiędzy skałami. Wiedziałem, że była to Zapora Hoovera. Tama mierzyła 379 m długości i 224 m wysokości. Szczelnie zamykała się w postaci łuku. Nie pozwalała wodom rzeki Kolorado oraz jeziora Mead przemieszać się bez świadomego udziału człowieka.
Zapora Hoovera


Awionetka wpadała w lekkie turbulencje. Podskakiwała, jakby ktoś z tyłu non stop kopał ją. Z moich obserwacji wynikało, że ludzie mieli prawdziwy ubaw podczas lotu. Nie poddawałem się. Wyciągnąłem aparat i próbowałem zapomnieć, iż w tym czasie byłem w powietrzu.
Kanion stopniowo odkrywał swoje piękno. Minąłem groźną pustynię Mojave. Podziwiałem wyschnięte koryta strumyków, które wyglądem przypominały naczynia krwionośne, pompujące kiedyś wodę. A teraz w ich meandrach rosły pokraczne krzewy.
Po jakichś 20 minutach powietrznej podróży wylądowałem. Awionetka zatrzymała się na innym lotnisku. Matko, kto budował na środku Wielkiego Kanionu, takie rzeczy? dziwiłem się. Z daleka zauważyłem, że ktoś przywoływał mnie i grupę ręką. Poszedłem na pierwszy ogień i opłaciło się. Okazało się, iż wycieczka przenosiła się tym razem na pokład helikoptera. A ja w związku z tym miałem zasiąść obok pilota, czyli na samym przodzie maszyny. Przeżyłeś lot awionetką, to uda ci się wyjść cało z podróży helikopterem, powiedziałem wbrew sobie.
Wszedłem na pokład. Spojrzałem na pilota, który uśmiechem dodał mi otuchy.
– Dokąd lecimy? – głupio zapytałem.
– Nad rzekę Kolorado. Tam wsiądziesz na łódź – krzyknął pilot, bowiem łopaty śmigieł cięły już powietrze.
I wyruszyliśmy. Cóż to była za szybka maszyna. Jak zgrabnie poruszała się. Byłem rozanielony podczas tego lotu. Pilot świetnie trzymał kurs. Dzięki temu obyło się bez takich atrakcji, jak turbulencje.
Kanion zaczął natychmiastowo zmieniać się. Rósł w oczach. Jego skały stawały się ostrzejsze, pojedyncze, wystrzeliwujące w górę. Tworzył zwaliste, czerwone góry oraz pełne zrębów ściany. W tym krajobrazie panował kompletny brak litości. Oczywiście, że zapierał dech w piersiach. Ale przesyłał też sygnały, które mówiły człowiekowi, jak piękno tego miejsca bywa zdradliwe, jak łatwo można zahaczyć o skałę podczas lotu i spaść kilkaset metrów w przepaść. 


Smugi na niebie to efekt odbijającego się światła w szybie helikoptera

Z niesłychaną prędkością przemierzaliśmy jakąś równinę. Ku mojemu zaskoczeniu ten poziomy teren skończył się w okamgnieniu i… przede mną stanęły urwiska. Głębiny na ponad 300 metrów! Od razu spojrzałem na pilota. Był spokojny. Widocznie przywykł do takich niecodziennych atrakcji.
Po 10 minutach wylądowałem nad brzegiem rzeki Kolorado. Wskoczyłem na pokład łódki, która przepłynęła 50 m i zawróciła z powrotem do pomostu. Ktoś był naprawdę pomysłowy, rozpisując tę podróż. Jednak dzięki temu miałem chociaż okazję zamoczyć palce w rzece. Indianie wierzyli, że dotyk choć jednej jej kropelki przyniesie człowiekowi szczęście. 
Rzeka Kolorado


Cały czas trzymałem się Austriaków. Poznałem przy okazji dwie przepiękne Hiszpanki (w moim wieku), które później zaczęły mnie pytać, czy chciałbym, aby zrobiły mi zdjęcie. Nie musiałem więc wychylać się z żadnymi prośbami.
Po chwili podleciał inny helikopter. Zabrał nas do kolejnego punktu wycieczki. Do atrakcji zwanej – Skywalk (podniebny spacer). Cóż, początkowo nie widziało mi się przejście korytarzem tego wiszącego w powietrzu wiaduktu. Wyglądem przypominał kowadło, które przymocowano końcami do skał.
To wspaniała konstrukcja. Dobrze się stało, że mogłem postawić na niej stopę. Niestety, na Skywalk nie można zabierać aparatów oraz toreb. 
Skywalk
Będąc na środku kowadła, stanąłem w rozkroku i spojrzałem w dół. W niekończącą się czeluść. Widok oszołomił mnie i, jak niewidomy, zacząłem po omacku szukać ręką barierki. Znalazłem w końcu swoją wybawicielkę. Do końca spaceru nie opuściłem jej towarzystwa. Nawiasem mówiąc, na Skywalk trzeba również założyć foliowe buty, które nosimy podczas odwiedzin w szpitalu.
Pełen wrażeń, a nawet przepełniony nimi, wróciłem do terminalu. Stamtąd miała zabrać mnie do miejsca początku mojej podróży… awionetka. Tylko nie to blaszane cholerstwo, błagałem niebiosa. Wolałbym po stokroć lecieć śmigłowcem.
Tym razem trzęsło jeszcze bardziej. Samolot podskakiwał co 30 sekund. Czasami, wskutek wstrząsów, zmieniał lekko tor lotu. Patrzyłem na zachowanie pilota. Nic sobie nie robił z tych podniebnych wybryków. Bez większego namysłu sprawdziłem, czy w moim siedzeniu są papierowe torebki. Znalazłem trzy opakowania. Cieszyłem się, że chociaż w ten sposób o mnie zadbano. Zamknąłem oczy, aby podróż szybciej zleciała. Nie pomogło. Wyciągnąłem aparat. Chciałem czymś się zająć. Nim go sięgnąłem, kopniak powietrza wstrząsnął awionetką, a ja znieruchomiał w pochylonej pozycji. Dałem sobie spokój ze zdjęciami.
Plecy miałem całe mokre. Nogi przylepiły mi się do siedzenia, a spocone dłonie nawilżyły spodenki. I to wszystko w zamian za widok Wielkiego Kanionu… Byłem jednak pewny tego, że wszystko, co dziś przeżyłem, rekompensowało lot blaszakiem z wyraźną nadpłatą.
Z chęcią nazwałbym Kanion Kolorado ósmym cudem świata. Bo jego potęga nie znała granic. Wszędzie widziałem te nieziemsko spektakularne skały, czerwone piaski, cudowne kaktusy. A przecież, można powiedzieć, poznałem tylko skrawek sekretów tego miejsca. Matka natura musiała mieć więc niesamowity kaprys, aby obdarzyć je tak szczodrze i nietuzinkowo . 





W autobusie do hotelu padłem z wycieńczenia.
Gdzie ja mieszczę w sobie te wszystkie emocje? które nazbierały się we mnie od początku tej podróży? To dopiero ciekawa zagadka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz