Nigdy
nie satysfakcjonowało mnie życie, jakie prowadzi większość ludzi. Chcę żyć
pełniej i bardziej intensywnie.
Słowa
Everetta Ruessa cytowane przez Jona Krakauera w Wszystko za życie
Dziś wieczorem
spotkałem się z weteranem. Rozmawialiśmy ponad pół godziny. Nie mogę jednak
spisać naszego dialogu od razu, przelać go na kartkę bez jakichkolwiek
refleksji. Pozwólcie zatem, drodzy Czytelnicy, iż prześpię się z informacjami,
którymi zostałem obdarzony. Usłyszałem dziś zbyt wiele drastycznych rzeczy. Nie
potrafię tego samego dnia zderzyć się z nimi. Przejdźmy zatem lekkim krokiem do
rzeczy przyjemniejszych.
Noc z wtorku na środę
była fascynująca. Z wrażenia nie mogłem spać. Wszystko dlatego, że następnego
dnia miałem zarezerwowany lot do Wielkiego Kanionu. Nie dość, że będę, moim
zdaniem, w jednym z cudów świata, to jeszcze zobaczę go z lotu ptaka,
powtarzałem w myślach.
Bardzo zależało mi na
tym, aby postawić stopę na piaskach i skałach tego miejsca. Wziąć kamień i
rzucić nim w głąb przepaści. A potem słuchać, jak spada z rozchodzącym się
niczym po kościach echem.
Wypada jednak zacząć od
początku podróży. Zagalopowałem się, ponieważ Kanion pochłonął mnie, nie chciał
oddać, nie pozwalał wracać do samolotu. Po prostu niebywale oddziaływał na
jestestwo.
O godzinie 6:45 budzik
subtelnie dochodził do moich uszu. Kazał wstawać. Otworzyłem oczy,
przeciągnąłem się i jak huragan wpadłem do łazienki. Umyłem zęby, porozrzucałem
ręczniki, ubrałem koszulkę na ramiączkach, spodenki i czapkę. Wszystko po to,
aby skuteczniej chronić się przed słońcem. Słyszałem, że czasami w Wielkim
Kanionie nie można ustać w miejscu. Jego ziemia tak piecze w stopy, że ma się
wrażenie, iż jest się na wielkiej uczcie, na której my stanowimy główne danie.
Po 15 minutach znalazłem
się przed hotelem. Czekałem na autobus. Tym razem podróżowałem sam. Bez cioci i
wujka. Dam sobie radę, nawet z własnym dukaniem podczas używania języka angielskiego,
okłamywałem się.
Bus podjechał
punktualnie. Wraz ze mną wsiadła trójka Azjatów. Byli bardzo głośni. Uważałem
jednak, że mogłem wyolbrzymiać. A wszystko dlatego, iż sen nadal zamykał mi
powieki. Nie potrafiłem przezwyciężyć zmęczenia. Zasnąłem. Obudziłem się na
jakimś dziwnym przystanku. Wszyscy wysiadali. Postanowiłem pójść za tłumem
(najgłupsza rzecz, jaką można w tej sytuacji zrobić). Rzecz jasna, zapomniałem
z autobusu wziąć swojej reklamówki z jedzeniem. Dobrze, że kierowca był przytomniejszy
niż ja. Pobiegł za mną i wręczył mi ją. Dzięki niemu moje jelita nie skręciły
się na amen.
Wpadłem do małego holu lotniska.
Podszedłem do biurka, wręczyłem jakimś ludziom swój bilet i w zamian otrzymałem
dwie pomarańczowe naklejki. Śmiałem się w sobie. Dałem im bilet wart naprawdę
dużo, a oni w tej wymianie podarowali mi pstrokate znaczki, które zdobiły moją
pierś przez całą podróż.
Usiadłem i zacząłem się
denerwować. Nie wiedziałem, co miały znaczyć moje nalepki. Każdy miał inne.
Moje kształtem przypominały owal. Pozostali nosili kwadratowe, zabarwione na
różowo lub brązowo. Minęło 30 minut i nic się nie działo. Jedynie stres w moim
organizmie pęczniał do granic możliwości.
Nagle zauważyłem
małżeństwo. Mieli młodziutkiego syna – Lothara. Wszyscy byli szczęśliwymi
posiadaczami tych samych nalepek, co ja. Łukaszu, dołącz się do nich, bądź ich
drugim dzieckiem i powiedz, że się zgubiłeś, gadałem do siebie w akcie
desperacji.
Ci ludzie nie byli
Amerykanami. Wiedziałem to od razu. Mąż wyglądał dość pierdołowato. Milczał,
gdy żona przemawiała. Syn natomiast grał rolę jej pupilka. Wyglądali na
skromnych turystów.
– Przepraszam, widzę,
że macie państwo takie same nalepki, jak ja – zagadałem. – Czy
wiecie zatem, kiedy startujemy?
Moje pojęcie na temat wycieczki
ograniczało się do tego, iż miałem lecieć samolotem, później płynąć łodzią po
rzece Kolorado, a na sam koniec wzbić się w powietrze helikopterem. Byłbym odrobinę
spokojniejszy, gdybym wiedział, dokąd ta podróż ciągnęła mnie za rękę.
– Przykro mi. – odpowiedział
za wszystkich mąż. – Na lotnisku panuje zbyt duży chaos. Nie wiadomo, o co tu w
ogóle chodzi.
Postanowiłem tak czy siak
zostać z tymi ludźmi. Stanąłem więc tuż obok, nic nie mówiąc. Przysłuchiwałem
się ich rozmowie. Nagle nadeszła pomoc. Ci ludzie mówili po niemiecku.
– O, matko! Słyszę swoich
zachodnich sąsiadów – powiedziałem dumnie po niemiecku. – Jesteście państwo z
Niemiec, prawda?
– Nie, z Austrii. Mieszkamy
w Wiedniu – rzekli chórem. – A pan to niby skąd?
– Pochodzę z Polski –
nadal ciągnąłem rozmowę w języku niemieckim.
– W takim razie jakoś
sobie w czwórkę poradzimy – zakończyła optymistycznie konwersację głowa
rodziny.
I w tym momencie
zaczęli pojawiać się piloci. Ubrani na biało, schludnie wyglądający, z
potężnymi okularami przeciwsłonecznymi. Wyczytywali z kartki nazwiska. Moje
padło jako pierwsze. Jestem uratowany, radowałem się.
Pilot zaprowadził moją
grupę (16 osób) do awionetki. Cóż to za blaszane cholerstwo! Nigdy więcej –
nawet gdyby ktoś zapłacił mi za to – nie wsiądę na pokład tego turystycznego samolotu.
Miałem miejsce przy
oknie, tuż pod trzęsącym się skrzydłem. Zanim usiadłem, pilot zapytał:
– Czy boisz się patrzeć
w dół podczas lotu? Nie odczuwasz strachu?
– Nie – odrzekłem w
pośpiechu. Zaraz też pomyślałem, jaką bzdurę palnąłem.
Ciekawiło mnie, dokąd
awionetka miała mnie zabrać. Przestałem jednak zastanawiać się nad tą
błahostką, bowiem śmigła zaczęły swój taniec. Po chwili samolot ruszył i odbił
się od ziemi. A ja miałem serce wyżej niż gardło.
Nałożyłem słuchawki i
pazurami wczepiłem się w siedzenie. Czułem się niewiarygodnie spięty.
Awionetka cały czas unosiła się. W końcu wyrównała lot. Dzięki temu spokój
rozszedł się po moim ciele. Osunąłem się na fotel i odprężyłem. Niczym glonojad
przyległem do szyby. I zobaczyłem go. Wielki Kanion otwierał się. Zapraszał do
swoich głębin, przepaści. Bawił się światłem słońca i cieniem, które rzucały
chmury. Jakby zasłaniał się płaszczem, chcąc coś ukryć przed wścibskimi oczami
turystów.
Początkowo rzeźba
terenu była niemal płaska. Gdzieniegdzie wystawały oszlifowane przez wiatr piaskowe
grzyby. W oddali zauważyłem potężną konstrukcję pomiędzy skałami. Wiedziałem,
że była to Zapora Hoovera. Tama mierzyła 379 m długości i 224 m wysokości.
Szczelnie zamykała się w postaci łuku. Nie pozwalała wodom rzeki Kolorado oraz
jeziora Mead przemieszać się bez świadomego udziału człowieka.
Zapora Hoovera |
Awionetka wpadała w
lekkie turbulencje. Podskakiwała, jakby ktoś z tyłu non stop kopał ją. Z moich obserwacji
wynikało, że ludzie mieli prawdziwy ubaw podczas lotu. Nie poddawałem się.
Wyciągnąłem aparat i próbowałem zapomnieć, iż w tym czasie byłem w powietrzu.
Kanion stopniowo
odkrywał swoje piękno. Minąłem groźną pustynię Mojave. Podziwiałem wyschnięte
koryta strumyków, które wyglądem przypominały naczynia krwionośne, pompujące
kiedyś wodę. A teraz w ich meandrach rosły pokraczne krzewy.
Po jakichś 20 minutach powietrznej
podróży wylądowałem. Awionetka zatrzymała się na innym lotnisku. Matko, kto
budował na środku Wielkiego Kanionu, takie rzeczy? dziwiłem się. Z daleka zauważyłem,
że ktoś przywoływał mnie i grupę ręką. Poszedłem na pierwszy ogień i opłaciło
się. Okazało się, iż wycieczka przenosiła się tym razem na pokład helikoptera. A
ja w związku z tym miałem zasiąść obok pilota, czyli na samym przodzie maszyny.
Przeżyłeś lot awionetką, to uda ci się wyjść cało z podróży helikopterem,
powiedziałem wbrew sobie.
Wszedłem na pokład.
Spojrzałem na pilota, który uśmiechem dodał mi otuchy.
– Dokąd lecimy? –
głupio zapytałem.
– Nad rzekę Kolorado.
Tam wsiądziesz na łódź – krzyknął pilot, bowiem łopaty śmigieł cięły już powietrze.
I wyruszyliśmy. Cóż to
była za szybka maszyna. Jak zgrabnie poruszała się. Byłem rozanielony podczas
tego lotu. Pilot świetnie trzymał kurs. Dzięki temu obyło się bez takich
atrakcji, jak turbulencje.
Kanion zaczął natychmiastowo
zmieniać się. Rósł w oczach. Jego skały stawały się ostrzejsze, pojedyncze,
wystrzeliwujące w górę. Tworzył zwaliste, czerwone góry oraz pełne zrębów
ściany. W tym krajobrazie panował kompletny brak litości. Oczywiście, że zapierał
dech w piersiach. Ale przesyłał też sygnały, które mówiły człowiekowi, jak
piękno tego miejsca bywa zdradliwe, jak łatwo można zahaczyć o skałę podczas
lotu i spaść kilkaset metrów w przepaść.
Smugi na niebie to efekt odbijającego się światła w szybie helikoptera |
Z niesłychaną
prędkością przemierzaliśmy jakąś równinę. Ku mojemu zaskoczeniu ten poziomy teren
skończył się w okamgnieniu i… przede mną stanęły urwiska. Głębiny na ponad 300
metrów! Od razu spojrzałem na pilota. Był spokojny. Widocznie przywykł do
takich niecodziennych atrakcji.
Po 10 minutach
wylądowałem nad brzegiem rzeki Kolorado. Wskoczyłem na pokład łódki, która
przepłynęła 50 m i zawróciła z powrotem do pomostu. Ktoś był naprawdę
pomysłowy, rozpisując tę podróż. Jednak dzięki temu miałem chociaż okazję
zamoczyć palce w rzece. Indianie wierzyli, że dotyk choć jednej jej kropelki
przyniesie człowiekowi szczęście.
Rzeka Kolorado |
Cały czas trzymałem się
Austriaków. Poznałem przy okazji dwie przepiękne Hiszpanki (w moim wieku),
które później zaczęły mnie pytać, czy chciałbym, aby zrobiły mi zdjęcie. Nie
musiałem więc wychylać się z żadnymi prośbami.
Po chwili podleciał
inny helikopter. Zabrał nas do kolejnego punktu wycieczki. Do atrakcji zwanej –
Skywalk (podniebny spacer). Cóż, początkowo nie widziało mi się przejście korytarzem
tego wiszącego w powietrzu wiaduktu. Wyglądem przypominał kowadło, które
przymocowano końcami do skał.
To
wspaniała konstrukcja. Dobrze się stało, że mogłem postawić na niej stopę.
Niestety, na Skywalk nie można zabierać aparatów oraz toreb.
Skywalk |
Będąc na środku
kowadła, stanąłem w rozkroku i spojrzałem w dół. W niekończącą się czeluść.
Widok oszołomił mnie i, jak niewidomy, zacząłem po omacku szukać ręką barierki.
Znalazłem w końcu swoją wybawicielkę. Do końca spaceru nie opuściłem jej
towarzystwa. Nawiasem mówiąc, na Skywalk trzeba również założyć foliowe buty,
które nosimy podczas odwiedzin w szpitalu.
Pełen wrażeń, a nawet
przepełniony nimi, wróciłem do terminalu. Stamtąd miała zabrać mnie do miejsca
początku mojej podróży… awionetka. Tylko nie to blaszane cholerstwo, błagałem
niebiosa. Wolałbym po stokroć lecieć śmigłowcem.
Tym razem trzęsło
jeszcze bardziej. Samolot podskakiwał co 30 sekund. Czasami, wskutek wstrząsów,
zmieniał lekko tor lotu. Patrzyłem na zachowanie pilota. Nic sobie nie robił z
tych podniebnych wybryków. Bez większego namysłu sprawdziłem, czy w moim
siedzeniu są papierowe torebki. Znalazłem trzy opakowania. Cieszyłem się, że
chociaż w ten sposób o mnie zadbano. Zamknąłem oczy, aby podróż szybciej
zleciała. Nie pomogło. Wyciągnąłem aparat. Chciałem czymś się zająć. Nim go
sięgnąłem, kopniak powietrza wstrząsnął awionetką, a ja znieruchomiał w
pochylonej pozycji. Dałem sobie spokój ze zdjęciami.
Plecy miałem całe
mokre. Nogi przylepiły mi się do siedzenia, a spocone dłonie nawilżyły
spodenki. I to wszystko w zamian za widok Wielkiego Kanionu… Byłem jednak pewny
tego, że wszystko, co dziś przeżyłem, rekompensowało lot blaszakiem z wyraźną
nadpłatą.
Z chęcią nazwałbym
Kanion Kolorado ósmym cudem świata. Bo jego potęga nie znała granic. Wszędzie
widziałem te nieziemsko spektakularne skały, czerwone piaski, cudowne kaktusy.
A przecież, można powiedzieć, poznałem tylko skrawek sekretów tego miejsca.
Matka natura musiała mieć więc niesamowity kaprys, aby obdarzyć je tak szczodrze i nietuzinkowo .
W autobusie do hotelu
padłem z wycieńczenia.
Gdzie ja mieszczę w
sobie te wszystkie emocje? które nazbierały się we mnie od początku tej
podróży? To dopiero ciekawa zagadka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz