sobota, 14 lipca 2012

Dzień 17. Żegnaj, przyjacielu, żegnaj, Yellowstone...

Był pod wrażeniem tych opowieści, zapominał wręcz, że stanowiły one wytwór autorskiej fantazji, fikcję, wynikającą z romantycznej wrażliwości Londona. McCandless dziwnie nie pamiętał, że sam London spędził na północy zaledwie jedną zimę i zmarł śmiercią samobójczą w swej posiadłości w Kalifornii w wieku lat czterdziestu, jako zarozumiały pijaczyna, gruby i budzący współczucie, prowadzący osiadły tryb życia, nie mający wiele wspólnego z ideałami, głoszony w książkach.

Jon Krakauer, Wszystko za życie

Noc spędziłem w Old Faithful Inn – hotelu znajdującym się blisko pola gejzerów. Nie mógłbym wymarzyć sobie lepszego noclegu. Z okna widziałem fontanny gorącej wody. W powietrzu unosił się zapach siarki. Jakby ktoś raz za razem odpalał zapałki i je gasił.
Wczorajszą notatkę skończyłem pisać po północy. Wierciłem się w łóżku jeszcze godzinę, zanim zasnąłem. Niespokojne myśli zajmowały mi głowę. Wspominałem stado bizonów, które wczoraj zaszło mi drogę. Wyobrażałem sobie, co będę robił następnego dnia, ile dzikich zwierząt spotkam. Z drugiej strony, dziękowałem życiu i cioci, że mogłem zasypiać w Yellowstone.
Poranek okazał się zaskakujący.
Gdy słońce rozświetliło Park, zacząłem przewracać się w łóżku z boku na bok. Próbowałem zmrużyć oczy, omijając wzrokiem budzik i godzinę na nim. Nagle usłyszałem, jakby ktoś nade mną walił młotem pneumatycznym w podłogę lub strzelał z karabinu. Przypomniałem sobie, że hotel zbudowany był z drewnianych bali. Wyższe piętro niż moje nie istniało.
Pierwsze dwie serie z tego „karabinu” próbowałem zagłuszyć poduszką, naciągając ją na głowę. Nie udało się. Spojrzałem na zegarek. 6 nad ranem. Zacząłem wściekać się jeszcze bardziej.
Podszedłem do okna. Było uchylone. Metalowa siatka przeciwko owadom pełniła rolę zasłony. Spojrzałem na dach. Siedział na nim dzięcioł! Stukał w drewniane belki i poszukiwał korników. Nawet nie zareagował na mnie. Uderzał jeszcze częściej niż poprzednio. O nie, kolego, koniec budzenia ludzi.
Potrząsnąłem metalową siatką w oknie. Dzięcioł-budzik odleciał od razu. Położyłem się z powrotem do łóżka. Mój przyjaciel jednak powrócił i skutecznie postawił mnie na nogi. Nawet go już nie odpędzałem. W gruncie rzeczy, podziękowałem ptakowi za tak zaskakującą pobudkę. Dzięki niemu mój dzień był niesamowity. Dlaczego? Zacznijmy od momentu, w którym wyszedłem z hotelu.
Na zegarku wybiła 06:30. Ubrałem dwie podkoszulki, krótkie spodenki i włożyłem trampki. Przez ramię przewiesiłem torbę z aparatem. Spojrzałem jeszcze przez okno. Jakaś kobieta biegała przy gejzerach. Nikogo więcej nie było na zewnątrz.
Nie chciałem tracić każdego promienia słońca, każdej minuty. Wczoraj widziałem jakąś ścieżkę, która odbiegała od trasy wokół gejzerów i prowadziła wprost do lasu. Postanowiłem z niej skorzystać.
Rześkie powietrze, zapach iglastych drzew i nadzieja niosły mnie ku nieznanemu. Poranek w Yellowstone jest chyba najpiękniejszą porą na spacer. Po drodze spotkałem zmęczoną kobietę, która siedziała na pniu. Zaraz zostawiłem ją w tyle. Byłem więc tylko natura i ja.
Szlak prowadził w górę. Na jego końcu znajdował się punkt obserwacyjny doliny z gejzerami. Musiałem przejść jedynie 2 km, aby znaleźć się na szczycie. Szybko przekroczyłem most, pod którym leniwie płynęła rzeka. Gdzieniegdzie jej lustro pękało – wodę przerywały wystające czubki kamieni.

Lekkim krokiem szedłem po schodkach. Ścieżka wija się niczym wąż. Mijałem powalone drzewa i brzuchate skały. Często zatrzymywałem się. Nabierałem powietrza wypełnionego zapachem żywicy. Nic więcej nie było mi potrzeba.
W połowie drogi zobaczyłem ruch. Cień jakiegoś zwierzaka przeskakiwał z kamienia na kamień. Przykucnąłem i wyjąłem aparat. Na półce skalnej pozycję obserwatora zajął świstak. Stanął na tylnych łapach i wygiął się jak strzała. Znieruchomiałem.
Widać było, że węszył. Spojrzał na mnie ponownie i położył się na kamieniu. Podszedłem do niego bliżej, zbaczając ze szlaku. Szybko spłoszyłem świstaka, który przeskoczył na kolejne, bardziej odległe skały. Postanowiłem nie wkraczać mu więcej w drogę i dać spokój.
Na samym szczycie zobaczyłem, jak gejzer Old Faithful tryskał gorącą wodą. Nikogo wokół niego nie było. Śmieszne, wczoraj każdy zabijał się o ten widok, pomyślałem. A dziś mam go tylko dla siebie.
W punkcie obserwacyjnym na początku niczego zaskakującego nie znalazłem. Zobaczyłem jednak, że za hotelem (sąsiadującym z moim) znajdują się dwa gejzery. Obok jednego z nich ujrzałem brunatną bryłę. Łudząco coś mi przypominała.
Zrobiłem zdjęcie tego miejsca. Było nieco poruszone i przez to rozmazane. Przybliżyłem kształt przy gejzerze na tyle, ile mogłem. Nie wierzyłem własnym oczom. Spojrzałem na ekran aparatu jeszcze raz.
Bizon wylegiwał się na polanie dwóch gejzerów.
Wziąłem głęboki oddech i chciałem się uspokoić. Łukaszu, nie zbiegaj z tej góry, nie leć na złamanie karku, on nie ucieknie, wmawiałem sobie.
Po 10 minutach byłem już na dole. Jak torpeda przemknąłem przez most, zostawiłem za sobą hotel i wpadłem w gąszcz małych domków. Zajmowali je turyści albo strażnicy Parku. Obszedłem je. Zobaczyłem unoszącą się z gejzeru parę. W końcu trafiłem na miejsce!
Musiałem zejść z małego wzgórza, aby trafić na polanę. Bizon nadal na niej leżał. Odpoczywał 50 metrów ode mnie. Grzał się ciepłem wód termalnych, płynących pod nim. Zachowywał spokój.





Serce podskoczyło mi do gardła. Od olbrzyma oddzielała mnie rzeka. Była płytka, ale rwąca. Obawiałem się, aby nie podejść za blisko, żeby nie przekroczyć niewidzialnej granicy. Gdybym znalazł się na swoim brzegu rzeki, samiec (bo już to zdążyłem zauważyć) miałby do mnie niecałe 30 metrów. Mało brakowało do bezpiecznej odległości od zwierzęcia.
Podszedłem bliżej. Niemal wpadłem do potoku. Nogi odmawiały posłuszeństwa. Milion myśli przechodziło mi przez głowę. Pytałem siebie, czy zbytnio nie ryzykuję. Chodziłem wzdłuż rzeki. Zauważyłem, że za gejzerem znajduje się kolejny bizon. Też samiec, może nawet większy i postawniejszy od tego, którego zobaczyłem jako pierwszego. Krążył po polanie, skubiąc trawę. Nie był zainteresowany ani mną, ani swoim kolegą.

Ach, gdybym miał lepszy obiektyw, zrobiłbym wspaniałe zdjęcia, wypominałem sobie. Trzeba było nie oszczędzać i kupić coś lepszego.
Chodziłem więc i chodziłem. Próbowałem znaleźć najlepsze ujęcie leżącego bizona, który wodził za mną głową. Czułem jego spojrzenie. Wyobrażałem sobie też, co by się stało, gdyby próbował zaszarżować. Poza tym, musiałem uważać, aby nie wdepnąć w sporych rozmiarów odchody. Nie wiedziałem jeszcze, jakie zwierzę mogło je zostawić.
Para nadal wydobywała się z gejzeru. Otulała bizona i nadawała mu jeszcze większego majestatu. Drugi z nich zaczął nawracać i zbliżać się do kompana. Minęło pól godziny. Aparat latał mi w rękach. Nadal się bałem.
Nagle ugięły mi się nogi. Bizon, którego cały czas obserwowałem, zrobił zamaszysty ruch głową, aby pomóc sobie wstać. Zaraz podniósł się i ogonem otrzepał z pyłu. Powietrze buchnęło z jego nozdrzy. Atletyczna budowa ciała zwierzęcia kazała wyostrzyć uwagę i zrobić krok w tył. Dwa bizony i ja. Cóż za wspaniała i groźna sytuacja w jednym.
Samiec stał przez 2 minuty w bezruchu. Potem skierował głowę w moją stronę. Patrzyliśmy sobie w oczy. Aż nagle bizon powolnym krokiem zaczął podążać do rzeki. Gdyby chciał ją przejść, trafiłby prosto na mnie.
Każdy krok olbrzyma do przodu był moim krokiem w tył. Idące zwierzę bujało się na małych, niezgrabnych nogach. Spuściło głowę. Rozpoczęło na dobre wędrówkę nad rzekę.
To był moment, w którym jeszcze nie wycofałem się na wzniesienie o wysokości 2 metrów. Nadal stałem na polanie. Bizon podszedł do wody. Schylił się jeszcze bardziej. Ukradkiem spojrzał na mnie. Dzieliło nas 20-25 metrów.
Zaczął pić. Wielkimi haustami połykał wodę. Słyszałem, jak ją połykał. Wtedy pomyślałem, że jednak znajduję się za blisko samca. Zanim zdążyłem wysunąć wniosek z tej refleksji, ten wyprostował się. Jedno kopyto wsadził do szerokiej na 5 metrów rzeki! Badał grunt. Po chwili wpadł do niej cały. Ociężałym krokiem szedł w moją stronę, na moją polanę. Sparaliżowało mnie.


Chciałeś mieć swoje zdjęcie, durniu jeden, to teraz masz okazję, krzyczałem na siebie w myślach. Ocknąłem się i cofnąłem z udawanym spokojem. Nie odwracałem się od bizona.
18 metrów. 17. 16. 15!
Na moje szczęście poczułem za sobą wznoszącą się ziemię. Butami badałem, czy nie leży gdzieś powalone drzewo, o które mógłbym się przewrócić. W końcu znalazłem się na pagórku. Aczkolwiek nadal nie byłem bezpieczny. To nic w porównaniu do wczorajszego spotkania z bizonami, pomyślałem.
            Z wniesienia obserwowałem olbrzyma. Podszedł w miejsce, w którym wcześniej stałem i robiłem zdjęcia. Dzieliło nas 10 metrów. O 11 albo 14 za mało, jeśli mowa o bezpiecznej odległości od dzikiego zwierzęcia. Wydaje mi się, że nawet nie mrugałem oczami. Byłem pochłonięty budową ciała bizona, jego głębokim oddechem, a nawet samym dźwiękiem przeżuwanej trawy. Wiedziałem, że nawzajem obserwowaliśmy się. Choć był pochłonięty śniadaniem, podnosił głowę i lustrował wzgórze, na którym się znajdowałem.
Podążałem za bizonem, jak cień. On w końcu nabrał większej pewności, że nie mam wobec niego złych zamiarów. I vice versa. Zachwycałem się całą tą sytuacją. Byłem tak blisko życia, jakiego dotąd nie znałem. Sam na sam z potężnym zwierzęciem, o którym słyszałem tylko tyle, że zostało niemal całkowicie wybite. Przez godzinę, ja i bizon, przyglądaliśmy się sobie. Było już jednak spokojniej, bez większego napięcia. Rozluźniłem mięśnie i zacząłem robić zdjęcia. „Pstryk” aparatu nie przeszkadzał olbrzymowi.
W końcu usiadłem na skalnej półce i już tylko zachwycałem się widokiem samca. Zastanawiało mnie, jaką siłą dysponuje, skąd w nim ten spokój, harmonia z naturą. Czułem się połączony z tym zwierzęciem i jego środowiskiem. Nie zagrażaliśmy sobie. Bizon w końcu pozwolił mi podziwiać się niemal na wyciągnięcie ręki.





Minęło 1,5 godziny. Słońce oświetlała polanę. Czułem tak czy siak, że mój dzień mógłby się już skończyć. Ogrzewałem się ciepłem gejzerów. Uśmiech nie schodził mi z twarzy. Bo nie znam piękniejszego miejsca na świecie niż Yellowstone.
Pożegnałem się z bizonem i jego kompanem po drugiej stronie rzeki. Przepełniony szczęściem, odszedłem. Obiecałem sobie, że nie zawołam nikogo do tych zwierząt (oprócz cioci, którą po całym wydarzeniu przyprowadziłem na miejscu tego niezwykłego spotkania).
Wszyscy turyści obserwowali w tym czasie dolinę z gejzerami. Ja znajdowałem się jakieś 200 metrów od nich. Na polanie. Nikt o tym nie wiedział. I bardzo dobrze. Byłem wdzięczny bizonom, że pozwoliły mi ze sobą obcować. Odwdzięczyłem się im tym samym. Oddaliłem w spokoju, nie ściągając za sobą grupy turystów z aparatami.
Smutno było wyjeżdżać z Yellowstone. Tak mało w nim zobaczyłem. Nie spotkałem na swojej drodze niedźwiedzia (choć znalazłem jego ślady i sierść), wilka i łosia. Żałowałem tym bardziej, że odwiedziłem Hayden Valley – miejsce o największym zagęszczeniu zwierząt, przez które przepływała rzeka Yellowstone. Niestety, w wysokich trawach nie było żywej duszy. Tylko dźwięk wąskich strumieni niósł się po Parku.



Naturo, dziękuję. Dziękuję każdą cząstką swojego ciała za jeden z najwspanialszych dni w moim życiu.

czwartek, 12 lipca 2012

Dzień 16. Kiedy bizon zachodzi mi drogę

Witaj, Dominująca Pierwotna Bestio! Oraz kapitanie Ahab! Alexander Supertramp, maj 1992.

Słowa graffiti Alexa cytowane przez Jona Krakauera w Wszystko za życie

Ten dzień stał się moim świętem. Będę go obchodził każdego roku. Wspominał, że znowu w tak bezczelny sposób sięgnąłem szczytu swojej wyobraźni i możliwości.
Znalazłem swoją Alaskę. Nazywa się Yellowstone. Cud świata. Boskość. Bujność w kilkunastu wymiarach. Obfitość zamykana w gracji lasów.
Nie mam najmniejszej ochoty pisać o tym, że przejeżdżałem dziś przez Salt Lake City, że się w nim zatrzymałem i obserwowałem mormonów (członków Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich), ich trochę dziwaczne zachowanie i świątynie, do których nie miałem wstępu.
W telegraficznym skrócie: mormoni chcą uświadamiać turystów. Mężczyźni tego wyznania chodzą w krawatach. Są schludnie ubrani. Mają plakietki z imionami i flagami kraju, z którego pochodzą. Widziałem na nich: Argentynę, Rosję, Stany Zjednoczone i chyba Hiszpanię.
Ci ludzie zaczepiają każdego na obszarze własnego kościoła i pytają na początku konwersacji, jak minął nam dzień, jak się nazywamy. Same pierdoły.
Później dopiero zaczną się poważne tematy. Nasz cel w życiu, wychowanie dzieci czy zaangażowanie w wiarę.
Uśmiałem się, gdy zobaczyłem, że jakaś nastolatka robiła sobie zdjęcie z wielkim pomnikiem Chrystusa.
A samo Salt Lake City? Czyściutkie, zadbane, kolorowe. Pełne kwiatów.
Przypominam sobie, że czekałem na jednym z parkingów miasta. Patrzyłem wtedy na strajkujących ludzi po drugiej stronie ulicy. Chodzili w kółko przed hotelem Marriott i krzyczeli: „Idźcie do domu”.
Starszy pan, ledwo jadący na rowerze, spostrzegł protestujących i krzyknął w ich stronę: „Zamknijcie mordy”.
Tymczasem dość o miastach! Wjechałem dziś do nadprzyrodzonego, niebiańskiego stanu, jakim jest Wyoming. Olbrzymie iglaki, głębokie jeziora, góry, w których zalegał śnieg. Dźwięki natury przypominały mi filmy dokumentalne, od których w dzieciństwie nie potrafiłem się oderwać. A teraz? Teraz byłem ich bohaterem!
Z dzikością Wyoming nie ma żartów. Rzeki są rwące, groźne w tym swoim oszałamiającym pięknie. Aż chciało się do nich wskoczyć i puścić się z nurtem.
Park Narodowy Yellowstone znajduje się w północno-zachodniej części stanu. W samiutkim jego rogu. Rzadko kiedy słyszy się o popularniejszym miejscu, w którym można tak doskonale doświadczyć natury.

Nie mam dużo czasu na opis Yellowstone. Piszę w jakimś obcym hotelu, do którego musiałem dojść w środku nocy. Dawno nie widziałem takiej ciemności. Brakowało jeszcze wycia wilków, żebym natychmiast wrócił się do swojego pokoju.
Zanim dojechałem na miejsce, musiałem przejechać przez urokliwy Grand Teton National Park. Oczywiście, już w samochodzie zacząłem wyobrażać sobie zwierzęta, które mogę dziś spotkać. Łosie, jelenie, pelikany, niedźwiedzie czarne, grizzly, wilki, bizony. Po prostu istne niebo.
Wiem, że może moje słowa i ekscytacja mogą brzmieć naprawdę dziwnie. Taki zachwyt naturą jest nieco szalony. Nie mogę jednak powstrzymać się od takich emocji, ponieważ złapałem marzenie i już go nie puszczę.
Gdy wyjeżdżałem z Grand Teton, przeżyłem chwilę grozy. Otóż zatrzymałem się na poboczu, aby podziwiać stado bizonów. Były w rozsypce, dostojnie poruszały się w niskiej trawie. Maluchy biegały i denerwowały starsze osobniki.
Olbrzymy, pomyślałem, a z takim spokojem i wyrafinowaniem schylały się po proste źdźbło trawy.
W tym momencie popełniłem fatalny błąd. Wyszedłem z samochodu, by fotografować bizony. Po drugiej stronie jezdni, za jakąś prowizoryczną, rozsypującą się zagrodę pasł się przywódca stada. Wydawał mi się dwukrotnie większy od byka. Na jego ciele widniały napięte mięśnie. Dobrze, że w porę zobaczyłem, iż zaczynał przechodzić przez jezdnię. Był 15 metrów ode mnie!



Natychmiast wskoczyłem do samochodu i otworzyłem szyberdach. Miałem wyśmienity widok i poczucie bezpieczeństwa. Jadące auta zatrzymały się przed bizonem. Ten spojrzał na kierowców z pogardą i wolnym krokiem udał się na polanę do stada. (Dziś przeczytałem, że pod żadnym pozorem nie należy zatrzymywać się przed zwierzętami przechodzącymi przez jezdnię. Chodzi po prostu o to, aby nie płoszyć ich, a tym samym zaskakiwać. Można zjechać na pobocze, aby je podziwiać. Poza tym, od niedźwiedzi oraz wilków należy zachować 25 metrów odległości. Od jeleni, łosi i pozostałych zwierząt – 91 metrów).
Po przygodzie z brunatnym wielkoludem, wjechałem do Yellowstone. Kierowałem się do Old Faithful. Miejsca występowania gejzerów. W międzyczasie spotkałem świstaki i małe wiewiórki.

Niestety, Park to również zgliszcza lasów. Pełno tutaj gołych drzew, smutnie bujających się na wietrze. Muszę jednak poczytać o roli ognia w życiu iglaków. Okazuje się, że czasami pożar może być pożytecznym zjawiskiem dla flory.
Gdy dojechałem na miejsce, rozsiadłem się przed – prawdopodobnie – największym gejzerem. Nie pamiętam jego nazwy. Wiem natomiast, że strażnicy Parku podawali czas, w którym nastąpi wyrzucenie wody w powietrze.
Co tu dużo pisać, imponująca jest natura. Dziś widziałem ją od nowej strony, ponieważ w Old Faithful pachniało siarką, gdzieś bulgotała woda, a z dziur w ziemi wydostawała się para. Dość niecodziennie.



Po dwuminutowym koncercie gejzeru, zaszło słońce. Był to idealny czas na refleksję. Wtedy pomyślałem, że chciałbym napisać poemat na temat Yellowstone. Niestety, nie potrafię.
Sadzę jednak, że wystarczy po prostu rozkoszować się tym miejscem. Bo tak pisze się własne historie, wzbogaca duszę. Więcej nie trzeba.



Stąd droga nie prowadzi do nieba. Niebo jest tutaj. W Yellowstone. 

Dzień 15. Dwie twarze Utah. Obie piękne

McCandless mocni brał sobie do serca niesprawiedliwość świata. W ostatniej klasie w Woodson miał obsesję na punkcie prześladowań rasowych w Afryce Południowej. Zupełnie poważnie rozmawiał z kolegami o przemyceniu broni do tego kraju i włączeniu się do walki z apartheidem.

Jon Krakauer, Wszystko za życie

Filmowy dzień. Rozrywający człowieka od środka swoimi atrakcjami. Przepiękny i, co tu dużo pisać, wyciągnięty z marzeń. Marzeń, do których wcześniej wstydziłbym się przyznać. Prędzej zostałbym wyśmiany, że włóczę się myślami po takich zakątkach Stanów Zjednoczonych, jak: Utah, Zion Park i… Nie, tego jeszcze nie zdradzę. Napiszę o tym, gdy tam dotrę. To dopiero będzie zabawa!
Dzień zacząłem od porządnego śniadania. Poszedłem do baru, w którym jajecznicę przygotowywał, tak mi się wydawało, Indianin. Zaskoczył mnie swoim wyglądem. Jeszcze nie spotkałem podobnego człowieka. Włosy proste, czarne, spięte w kitkę, do łopatek. Twarz poorana bruzdami. Kolor skóry niczym zabarwienie cegły – brunatna czerwień. Uśmiech promieniujący na cały bar. Średniego wzrostu.
Nawiasem mówiąc, musiałem zjeść jego jajecznicę. Nie wyszedłbym z baru, gdybym jej nie spróbował. Popijana świeżym sokiem z pomarańczy smakowała wybornie.
Podróż w góry Parku Zion rozpocząłem o godzinie 9:30. Ze Springdale, miasta, w którym spędziłem noc, zabrał mnie bus.
Po upływie 20 minut stałem już przed wejściem do Parku. Zgarnąłem wtedy tyle ulotek, ile mogłem. Najbardziej zależało mi, aby dowiedzieć się, jakie zwierzęta żyją w kanionach tego miejsca. Byłem zaskoczony, gdy przeczytałem, że mogę w nich spotkać: tarantule, jelenie europejskie, nietoperze, żółwie, natrętne wiewiórki!, jaszczurki oraz… pumy.
Intrygowało mnie, gdzie lwy górskie mogły mieć swoja legowiska. Przeszukiwałem wzrokiem każdy zakątek kanionów, ich zagłębienia, półki skalne. Nic.
Wyobrażałem sobie, jak ten kot dumnie kroczy po Parku, leży pod drzewem lub na jego gałęzi i głęboko oddycha. W pewien sposób jego dzikość ujmowała mnie. Niejednokrotnie słyszałem, że na szlakach zabijał ludzi. Jednak tajemnica wokół niego absorbowała. 
Było mi przykro, gdy po kilku godzinach szukania pumy, znalazłem ją w stanie, jakiego się nie spodziewałem. Wychodziłem wówczas z Parku Zion i zobaczyłem stoisko z napisem: „Kącik dla dzieci”. A w tym kąciku rozłożona skóra lwa górskiego.
I kto tu jest zezwierzęcony? Żeby pokazywać szczerbatym dzieciakom martwego, dzikiego kota, z którego można zrobić dywan? Nie wydaje mi się to ani śmieszne, ani atrakcyjne. Totalne odmóżdżenie.  
Powróćmy jednak do początku. Zaraz po wejściu do Parku, wsiadłem do kolejnego busika. Zabrał mnie on na sam koniec trasy przeznaczonej dla pojazdów. Do Świątyni Sinawava (czyżby indiańska nazwa?).
Podczas jazdy busem trochę buntowałem się. Jechać tym rzęchem, w którym ktoś z głośnika opowiada o skarbach Parku, obserwować krajobraz zza szyby i nawet nie powąchać roślin, nie dotknąć kaktusa bądź pogonić wiewiórki – to klęska dla prawdziwego podróżnika i miłośnika natury.
Gdy tylko więc wysiadłem z tej trzęsącej się puszki o czterech kołach, pobiegłem do Świątyni. Ciocia dała sobie spokój z pogonią za mną. Obiecałem, że zaraz wrócę.
Pojawiłem się z powrotem po upływie 1,5 godziny.
Prawdziwie wzruszyłem się, gdy poczułem zapach tego miejsca. Było wilgotnie od rzeki Virgin. Piasek dostawał się do butów. Słońce piekło w ramiona. W końcu mogłem ponownie stać się sobą.






Na trasie mijałem olbrzymie skały. Czerwone, ziemiste, pofałdowane i pełne zrębów. Wiatr, jak artysta najwyższej klasy, starannie wyszlifował je. 
Szedłem wzdłuż rzeki. Mijałem chorobliwie wścibskie wiewiórki. Miały dziwną maść. Szarą z przebłyskami koloru czarnego. Ich ogon nie przypominał kity krewniaczki z Europy – wiewiórki pospolitej. Był jakby skurczony i wąski.

W Parku obowiązywał całkowity zakaz karmienia jakichkolwiek zwierząt i ich dotykania. Co robiła pewna durna kobieta, siedząca na kamieniu? Rzucała wiewiórce suszone owoce albo orzeszki. Chciałem do niej podejść i ją upomnieć. Ta bezmyślna turystka nie zdawała sobie sprawy, że zwierzęta, które się dokarmia, stają się agresywne, gdy odbiera im się pokarm. Żałuję, iż wiewiórka porządnie jej nie ugryzła. Miałaby chociaż ślad po swojej głupocie i pamiątkę z Parku.
Droga do Świątyni wiła się i stawała coraz bardziej spadzista. Na skałach wygrzewały się jaszczurki, które po zobaczeniu człowieka, natychmiast zmykały. 
A gdy tak uciekały, wyglądały dość pokracznie. Biegły w ten swój typowy sposób – lewa łapa z przodu i prawa z tyłu były na ziemi, a pozostałe kończony w powietrzu. I tak na przemian.
Nareszcie kończyła się sielanka, a zaczynało wyzwanie – Świątynia Sinawava zapraszała do siebie, do środka swoich tuneli. Droga przez nią ciągnęła się chyba przez 11 godzin.  Każda sekunda spędzona na niej była na wagę złota.
Wejście do tego miejsca jest wielką atrakcją. Należy pokonać bród zielonkawej rzeki Virgin. Jej kamieniste podłoże wcale tego nie ułatwiało. Dobrze, że zostawiłem cioci plecak i wszystkie zbędne rzeczy.
Pozwoliłem więc porwać się przygodzie.
W rzece zanurzałem się coraz bardziej. W jej najgłębszym fragmencie woda sięgała mi do splotu słonecznego. Byłem podekscytowany. Chodziłem po wnętrzu kanionu! Widziałem te korytarze, skromne wodospady, zacieki na ścianach i wszechwładne, gigantyczne skały. Modliłem się, aby żaden ich fragment nie osunął się.
Szedłem tunelem. Podziwiałem grę świateł i cieni w kanionie. Rzeka momentami przeradzała się w strumień. Przeskakiwałem z kamienia na kamień. Przechodząc jednak z jednej strony skalnego korytarza na drugą, należało przedrzeć się przez nurt Virgin. A nie była ona tak cnotliwa i łaskawa, jak jej nazwa wskazywała.
Raz omsknęła mi się noga podczas rzecznej przeprawy. Zapłaciłem za to stłuczeniem kostki, na którą wpadł kamień.
Niektóre odcinki Świątyni pozwalały na kąpiel. Ludzie pływali w głębokich kałużach i mam nadzieję, że nie próbowali w nich nurkować lub dotykać stopami dna. Raz mi się zdarzyło wpaść dziś w zdradliwe piaski rzeki. Nerwowo próbowałem wyrwać stopę, którą zassało dno. Po chwili uwolniłem się. Nabrałem jeszcze większego respektu do tego miejsca.
Na trasie spotkałem Polaków. Akurat już wracałem. Zagadałem:
– Niech pan idzie tą stronę. Dla pana dzieci będzie bezpieczniej, bo tam jest po prostu płycej.
Facet zrobił oczy i omal się nie przewrócił na zdradliwych kamieniach Virgin.
– O! – zareagował wylewnie.
– Też jestem zdziwiony, że spotkałem tutaj swoich rodaków, proszę pana – próbowałem pomóc mu w rozmowie.
– Super, że można usłyszeć tutaj język polski – odpowiedział. – Daleko jeszcze do końca?
– No… Tylko jedenaście godzin. Powodzenia i proszę uważać na siebie. Rzeka jest czasami naprawdę niebezpieczna – pożegnałem się z nim.
Znowu musiałem mijać największe zagłębienie Virgin. Nie uśmiechało mi się zamaczanie po raz kolejny koszulki. Buty i spodenki tak czy siak były przemoczone, ponieważ przez całą drogę brodziło się w rzece.

Śmiałem się, gdy zobaczyłem, jak w niektórych fragmentach Virgin przykucały dzieciaki i sikały. Mogłyby chociaż jakoś to zatuszować i nie robić tego tak bezczelnie. Każdy musiał przejść przez ten bród!
Ciocia czekała na mnie przy wyjściu ze Świątyni. Poskakałem w miejscu, żeby trochę wody wylało mi się z butów. Zanim zjechałem autobusem w dół Parku i doszedłem do samochodu, koszulka oraz spodenki wyschły. Robiło się coraz goręcej. Termometry wskazywały już zapewne powyżej 40 stopni Celsjusza.
Kończąc przygodę w Parku Zion, należy wspomnieć, że rzeka Virgin jest bardziej zdradliwa, niż nam się wydaje. Gdy spadnie deszcz, jej poziom gwałtownie wzrasta. Woda cieknie po skałach i wpada do kanionu. Ten wypełnia się i człowiek nie ma możliwości ucieczki.
Wróciłem do samochodu. Zdjąłem ciężkie buciska i rzuciłem je do bagażnika. Kierowałem się na północ stanu Utah. Drogi nr 89 i 15 ponownie przywitały mnie swoimi szerokimi szlakami. Jechałem tunelami ciemnymi, jak noc. Kręciłem się spiralami górskimi. Jazda nimi nie wzbudzała poczucia bezpieczeństwa.
Jednak dzięki temu mogłem widzieć zmiany w Utah. To potężny stan. Ma w sobie przynajmniej dwa klimaty.






Gdy żegnałem surowy krajobraz kanionów, natrafiłem na obfite w zieleń polany. W oddali stale majaczyły stożki gór. Słońce zachodziło i niebo zasłaniało się płaszczem purpury. Obserwowałem, jak zmieniła się ziemia, drzewa.
Każdej roślinie w północnej części stanu Utah grozi ogień. Mijałem prawdziwe pogorzeliska.
Za sobą zostawiłem także rezerwat Indian. Chciałbym go kiedyś odwiedzić. Najpierw jednak musiałbym doskonale zaznajomić się z sytuacją tych ludzi w Ameryce Północnej. Trochę dziś bulwersowałem się przeciw dawnej polityce Stanów Zjednoczonych, które bezlitośnie zagarniały ziemie Indian.
A teraz ci ludzie żyli w rezerwatach…  
Na noc zatrzymałem się w mieście Provo. Nic w nim szczególnego nie zauważyłem. Dziś przebyłem ponad 500 km. Specjalnie jechałem okrężną drogą z Parku Zion do…

wtorek, 10 lipca 2012

Dzień 14. Kryzys w Utah

Czy to pieszo, czy na rakietach śnieżnych lub sankach; na letnie wzgórza i ich marznące cienie – ślad na cieniu pokaże, dokąd poszedłem. Niech reszta ludzkości mnie znajdzie, jeśli zdoła.

Słowa Johna Hainesa cytowane przez Jona Krakauera w Wszystko za życie

Wczoraj pokonałem około 3 tys. kilometrów samolotem. W ten sposób – chyba mogę tak powiedzieć – byłem w 5 stanach: Iowa, Nebraska, Colorado, Utah, Nevada.
Dziś z kolei wyjechałem z Nevady, z samego Las Vegas, i kierowałem się do National Park Zion w stanie Utah. Przy okazji zahaczyłem o Arizonę.
Ciężko było mi żegnać się z Sin City. Łatwiej jednak przychodziło to rozstanie, gdyż wiedziałem, że czeka na mnie coś nieznanego, nieokiełznanego niczym pustynie w Utah.
Wypożyczyliśmy samochód – GMC Yukon XL. Kolos ten sennie poruszał się po drogach.
Ledwo wyjechaliśmy z Vegas i już zacząłem się zachwycać. Wszędzie widziałem góry. Dziwnie zniekształcone, wyszlifowane przez wiatr i obsypane czerwonym piachem. Karłowate krzaki porastały ogromne, wysuszone polany. Po każdej stronie jezdni, w odległości 5 metrów od niej, stał niski płotek z drutami kolczastymi. Miał chronić zwierzęta przez wtargnięciem na drogę.






Jakoś w to nie wierzyłem. Każdy wąż mógł bez trudu prześlizgnąć się pod ogrodzeniem. Przez te gady, niestety, musiałem odżałować sobie kilka dobrych fotografii. Chciałem niejednokrotnie przeskoczyć przez płot i zrobić wspaniałe ujęcia rozgałęzionych kaktusów czy krzewów. Nie dostałem jednak pozwolenia od cioci, która obawiała się, że natrafię na grzechotnika.
Początkowo buntowałem się przeciwko jej decyzji. Później, gdy dowiedziałem się, iż za ogrodzeniem mogę spotkać osiem przedstawicieli gatunku tego węża (w tym najgroźniejszego – grzechotnika teksaskiego), przestałem marzyć o zdjęciach. Pozostawało mi cieszyć się kadrami z pobocza jezdni oraz samochodu.
Gdy wjechałem do Arizony, krajobraz niczym się nie zmienił. Nadal dostrzegałem drewniane chatki, mężczyzn w kapeluszach i spuchnięte od słońca konie w zagrodach.
Każda próba wyjścia z samochodu kończyła się fatalnie. Zaraz krzyczałem, jak mi parno i duszno, że spojówki wysychają, a ziemia parzy nawet przez podeszwę trampek. Zastanawiałem się, jak mieszkańcy tego stanu znoszą ten żar za dnia i nagły chłód, pojawiający się każdej nocy.
Tak się zamyśliłem, że nie zauważyłem, jak łatwo mogłem się przeziębić. Brzmi to może paradoksalnie, ale zaczął mnie łapać katar w temperaturze ponad 45 stopni Celsjusza. Powód? Gdy wychodzi się z klimatyzowanego samochodu, w którym panuje ponad dwukrotnie niższa temperatura niż na zewnątrz, wpada się w żar. Po chwili znowu wraca się do chłodnego auta i przeziębienie jest niemal gwarantowane.
Całe szczęście, choróbska omijały mnie przez całe dwa tygodnie, więc i dziś dały mi spokój. Dzięki temu mogłem nadal zachwycać się tak przedziwnymi krajobrazami Stanów Zjednoczonych.
Podczas jazdy drogą międzystanową nr 15 towarzyszyły nam góry. Ich kształty, kolory i rozmieszczenie zapierały dech w piersiach. Największe wrażenie wywarł na mnie kanion, przez który musieliśmy przejechać. Droga w nim była spadzista. Czułem, jakbym leciał  w dół, w tę wielobarwną przepaść, jaką tworzyły pojedyncze skały kanionu.
Po 3 godzinach jazdy dojechałem do jakiejś miejscowość przed parkiem Zion. Niestety, zmęczenie po wczorajszym dniu, dało się we znaki. Najbardziej odczuwałem brak koncentracji. Zapominałem imiona i nazwy miast.
Do tego doszedł upał, który ostatecznie wyłączył mi mózg. Moje ciało przypomina obecnie worek z piaskiem. Muszę po prostu położyć się chociaż raz wcześniej i przespać przynajmniej 8 godzin, a nie jak co dzień – tylko 5 lub 6.







Wybaczcie więc, drodzy Czytelnicy. Nie mam siły, aby móc w wspaniały sposób opisać to, co dziś widziałem. Noszę z tego powodu w sobie poczucie winy, iż nie mogę oddać moich wrażeń. Przypuszczam, że nawet własna ekscytacja tym miejscem mnie przerosła. Tyle przecież widziałem. I to w przeciągu jednego dnia!
Niech zdjęcia chociaż w minimalnym stopniu zrekompensują brak analitycznej notatki. 
Dziś Utah mnie pokonało.