piątek, 29 czerwca 2012

Dzień 3. Chicago, miasto wiatrów


(…) Czy wobec tego możesz mnie potępiać, że jestem tu, gdzie czuję się częścią świata? To prawda, że brak mi inteligentnego towarzystwa, ale jest tak niewielu, którzy potrafią dzielić ze mną to, co dla mnie ważne, że nauczyłem się obywania bez nich. Wystarczy, że otacza mnie piękno…
Z twoich skąpych opisów wiem, że nie zniósłbym rutyny i monotonii życia, jakie jesteś zmuszony prowadzić. Chyba nigdy nie mógłbym się gdzieś na zawsze osiedlić. Poznałem już dość życie i wolałbym wszystko inne niż kolejne rozczarowania.



Fragment listu Everetta Ruessa do jego brata Waldo, który cytuje Jon Krakauer w Wszystko za życie

Dalszy ciąg dnia drugiego

            Cóż mogę napisać? Jak wyczerpać to, co wczoraj, zaraz po wyjściu z lotniska, zobaczyłem? Zdaje mi się, że nie potrafię tego zrobić. Chicago porwało mnie i nie pozwalało wrócić do własnego ciała. Rozglądałem się na wszystkie strony, jakbym coś zmajstrował i obawiał się, iż ktoś dorwie mnie za ten wyimaginowany czyn. Oczywiście, że byłem w szoku. I to jeszcze w jakim! W sekundę zmalałem i powróciłem do błogiego dzieciństwa. Wszystko, co mnie otaczało, było kilkanaście razy większe niż w Polsce. Począwszy od samochodów, a kończąc, rzecz jasna, na architekturze. Ale nie przytłaczał mnie ten krajobraz. W ogóle poczułem się zaskakująco dobrze. Pomijając 35 stopni Celsjusza…
            Ciocia odebrała mnie z lotniska i zapakowała do samochodu. Po krótkiej rozmowie padło z jej ust zdanie:
            – Jedziemy do Downtown, Łukaszu.
      Gdzie? Do Downtown? Przecież to chyba najbogatsza, najbardziej rozwinięta, najpiękniejsza, najwyższa, najdumniejsza część Chicago! Każdy zna to centrum, nawet na Alasce będą o nim wiedzieli i je podziwiali w swoich spokojnych chatkach. 
            Ale zaraz, po co w ogóle mieliśmy kierować się do Downtown?
             – To ty nic nie wiesz? – dziwiła się ciocia. – Mieszkamy tam.
         – Chyba żartujesz, ciociu. Przecież mieszkanie tam kosztuje fortunę – ciągnąłem bez wiary w jej słowa.
           – Masz rację, słono płaci się za tę wygodę – rzekła. – Nasze mieszkanie znajduje się na 18. piętrze. Budzisz się i widzisz to:
Widok z mojego łóżka, tuż po przebudzeniu
            Rzeczywiście, zasypiałem z tym widokiem i z nim wstawałem. Cóż, miałem wiele okazji otwierać oczy z cudownymi obrazami przed nimi, ale ten polecał mi położyć się z powrotem. Na wypadek, gdybym nadal śnił. Nawet kilka razy szczypałem się. Miałem ochotę drzeć się na balkonie, z którego robiłem zdjęcie, i oznajmiać tym samym wszystkim mieszkańcom Chicago, że jestem królem świata.
            Boleśnie odczuwałem nagłą zmianę strefy czasowej. Przetrzymywałem sen, jak najdłużej. Starałem się położyć o godzinie zgodnej z czasem amerykańskim. Tak zmniejszałem skutki „jet lagu”. Wypełniając czas, wybrałem się z ciocią na kolację. Do Navy Pier. To miejsce można brać za molo. Idziesz nim w głąb Michigan i z każdym krokiem podziwiasz coraz bardziej to jezioro. Wychodząc na zewnątrz, wpadłem od razu w wir ulicy. Przemieszałem się z tłumem i wypełniłem kolejną narodowością ulice Chicago. Wszędzie dało się słyszeć język angielski, miejscami chiński. Z polskim natomiast nie miałem okazji się zetknąć.
            Ciągnąłem za sobą nogi. Była już godzina 21 czasu miejscowego, czyli w Polsce 3 nad ranem. Opuchnięty, jak balon, trafiłem do restauracji słynącej z najlepszych ryb w okolicy. Usiadłem przy oknie i nawet nie zdążyłem dobrze położyć aparatu na siedzeniu obok, a przy nas już pojawił się czarnoskóry kelner. Zaczarował mnie ten facet swoją życzliwością. Okazało się jednak, że wszyscy w Ameryce są dla siebie uprzejmi. Chociażby prowizorycznie, na pokaz, tak, by móc zagadać kogoś o pierdołę i pójść dalej, zapominając o tym zdarzeniu.
              Kelner najpierw zapytał o to, jak nasze samopoczucie. Po otrzymaniu zwrotnej odpowiedzi, dość zwięzłej, lecz zawierającej to samo pytanie, które zadał nam, odpowiedział grzecznie i spytał, co byśmy sobie życzyli. Moja wiedza na temat ryb nie jest tak wąska. Znałem nie tylko polskie uroki wodnego towarzystwa, więc mogłem przebierać w karcie dań i delektować się już na samą myśl o tym, co wyląduje na moim talerzu. No i pojawił się na nim grillowany bass morski. Pyszna, rozpływająca się ustach i pozwalająca zapomnieć o wszystkich smutkach ryba. Wcześniej jednak, na przystawkę, wybrałem zupę. Z małży. Zaskakiwałem sam siebie swoją otwartością na dania, na myśl o których wcześniej krzywiłem się i dostawałem paraliżu, że coś takiego ma mi przejść przez gardło. Cóż, małże smakowały fantastycznie. Udoskonaliły mój mózg o kolejny, nowo poznany smak.
         Powoli zatracałem się w siorbaniu jednej i tej samej lampki wina. Odpływałem, jak jachty, przemijające mi tuż przed nosem w Navy Pier. Kelner kilka razy podchodził i pytał, jak smakują nam dania. Tłumaczył jeszcze coś o rybach, które jedliśmy. Pochodzenie, smak, sposób ich przygotowania. Wino jednak bardziej mnie pochłaniało. Dawało ukojenie od hałasu ulic, restauracji, a przede wszystkim – zmęczenia.
            Cioci nie smakował halibut. Był, jak uważała, za suchy. Poprosiła kelnera i oddała mu talerz. Po chwili z nowym pojawił się szef kuchni. Kłaniając się w pas i przepraszając za źle przygotowaną rybę, zapowiadał, że nowa będzie perfekcyjna. I tak też było. Oczywiście wrócił po jakimś czasie i zapytał, czy się nie mylił co do doskonałości własnej potrawy.
            O północy leżałem już w łóżku. Nie spałem 28 godzin. Myślami jednak byłem gdzie indziej. Na pewno nie zdawałem sobie jeszcze sprawy z tego, w jakim miejscu się znalazłem, co widzę za oknem i co słyszę wokół siebie. Obawiałem się, że noc będzie niespokojna, ale zmęczenie przygwoździło mnie na dobre i obudziłem się o 10 nad ranem. 
Downtown nocą
            Piątek

               Jajecznica, bekon, borówki amerykańskie. Oto śniadanie, które postawiło mnie na nogi i spowodowało ekstazę żołądka. Po godzinnym siedzeniu przy stole i przeżuwaniu owoców, poleciałem przebrać się i być jak najszybciej gotowy do wyjścia na zewnątrz. Myślałem o jakiejś przebieżce brzegiem Michigan, ale nie było na to czasu.
                Ponowne postawienie stopy na ulicach Chicago różniło się. Myślałem dziś szybciej i skrupulatniej. Chwytałem obrazy i natychmiast je analizowałem. I oto pojawiło się w mojej głowie pierwsze wyobrażenie tego, jak nieznacznie – ze względu na kolor skóry – różnią się od siebie tutejsi mieszkańcy. Otóż czarni najczęściej ubierali się luźno, zazwyczaj demonstrując tym swój stosunek do mody i otaczających ich zwyczajów ludzi białych. Może wydawać się to śmieszne, ale niemal każdy z nich miał na nogach koszykarskie buty. Paradował z ręką pod bluzką, drapiąc się po brzuchu i mówił z niedbałym akcentem, który bardzo mi się spodobał. Biali natomiast byli schludni, w swej prostocie niczym nie wyróżniali się od pozostałych. Skromni, lecz głośni. Ulice niosły ich krzyki z jednej ulicy na drugą.
Choć zdjęcie jest poruszone, chyba coś ma w sobie
            Wyruszyliśmy samochodem brzegiem Michigan. Mijaliśmy zielone parki, ludzi grających w futbol, koszykówkę i siatkówkę plażową. Wysportowany naród, mogło się wydawać. Wszędzie ktoś biega, nawet gdy czeka na przejściu dla pieszych, i tak truchta, by nie wypaść z rytmu. Ale to dość złudne wyobrażenie na temat mieszkańców Chicago i zapewne Amerykanów w ogóle. Większość z nich była po prostu otyła. Nie wyobrażam sobie, jak mógłbym poruszać się, ważąc około 150 kg. Zauważyłem, że gdy taka osoba podchodziła do skrzyżowania i czekała na światłach, jej brzuch wyprzedzał ją i znajdował się na ulicy, a jego właściciel nadal na chodniku.


            Jezioro ciągnęło się przez dobrą godzinę. Jazdę umilały płynące z radia Quenn, Aerosmith oraz AC/DC. Mijaliśmy ambasadę Polski, dzielnice żydowskie, w których żadnego Żyda nie widziałem, ulice Meksykanów oraz czarnych. Czułem się w pewnym sensie obywatelem świata. Krążyłem po szerokich drogach Chicago i przypominałem sobie, jak musiał czuć się Terzani czy Kapuściński. Ani obco, ani na uboczu. Świat rozrastał się na ich oczach i nie pozwalał legitymować się jako mieszkaniec jednego miasta, gminy bądź województwa. Porzuciłem dlatego swoje przywiązanie nie tyle do Polski, co również do Europy jako jej członek, i zacząłem myśleć w kategoriach prawdziwego obywatela naszego globu.
               Trafiłem do kościoła bahaitów – Baha’i House of Worship. 

          Ich monumentalna, świeża, biała budowla przyciągała do siebie. Bahaici wierzą w jedność religijną naszej ludzkości i twierdzą, że każdy prorok, jaki pojawił się, miał głosić nadejście kolejnego. Ciekawy spojrzenie na wiarę. Zrzeszać ludzi pod znakiem wszystkich religii świata, głosząc jednocześnie jedną. Jak tu więc wierzyć w Buddę i Jezusa jednocześnie? Wyczuwałem dlatego w bahaizmie nieco fałszu. W końcu był on religią, która chciała podporządkować sobie miano innych wyznań. Ale tak czy siak ich świątynia pozwalała uwierzyć we wszystko. Kopuła wzbijała się w niebo i wdzięcznie sięgała najwyższych sfer. Kilku ludzi medytowało, a reszta podziwiała napisy na ścianach tejże budowli. Zanotowałem jeden z nich, który brzmi tak, jak cała reszta. Mówi o tym samym, czyli o „sile zjednoczonego Światła, którego iluminacja jest całym naszym światem”.
          W dalszej kolejności pojechałem do ogrodu botanicznego. Niczego w nim szczególnego nie było, choć spacer jego korytarzami pozwolił mi wyobrazić sobie roślinność Arizony. Pojawiło się tam bowiem kilkanaście gatunków kaktusów, znacznie mnie przerastających i tak odstraszających igłami, że nie odważyłbym się nawet na nie spojrzeć.




            Dość szybko zakończyłem dzisiejszy dzień, zwiedzając Chicago. Może to i lepiej, gdyż zmęczenie spowodowane zmianą strefy czasowej odczuwałem nadal. Wypiłem lampkę wina i położyłem się do łóżka. Jeszcze raz, choć na krótką chwilę, wyjrzałem przez okno. Tak, te kolosy nadal tam stały, prężąc się i mieniąc światłem. Niebo nad Chicago było żółtawo-brunatne od blasku ulic. A moje oczy zamykały się szybciej, niż przypuszczałem. Pożegnałem się więc z miastem, którego przedrostek „wietrzne”, jak twierdził  spotkany przeze mnie Amerykanin, pojawił się od zachowania jego dawnych władz. Jego zdaniem, większość urzędników jedynie pierdziała, obiecując wiekopomne zmiany i robiąc wokół siebie sztuczny dym. Wiatry więc, pochodziły od ich, symbolicznych przemówień-gazów. Cóż za rozczarowująca etymologia…
Typowy amerykański truck

Potężna flaga Stanów Zjednoczonych. Zawisła zapewne z okazji zbliżającego się święta niepodległości USA

Brzegiem Michigan


Dzień 2. Czwartek w samolotach


Był niezauważony, szczęśliwy i bliski prawie dzikiego życia. Był sam, młody, uparty i szalony, samotny wśród rozległych połaci dzikości, powietrza i słonawej wody, obfitości, muszelek, wszelkiej plątaniny i zamglonego słońca.

Słowa Jamesa Joyce’a cytowane przez Jona Krakauera w Wszystko za życie

           Postanowiłem napisać dopiero, gdy będę w powietrzu. W drodze do Warszawy. Stres przed startem i formalnościami związanymi z lotem odczuwałem dzisiejszej nocy bardzo wyraźnie. Jednak teraz, kiedy patrzę za okno, myślę, jak śmieszne obawy pęczniały w mojej głowie. Widok pierzastej armii chmur pod samolotem powoduje, że czuję się niczym król. Ta pusta przestrzeń jest nieskazitelnie piękna.
           Najbardziej urzeka mnie błękit nieba. O ile można mówić o dolnych jego partiach, to jaśnieje ono tuż przy styku z chmurami. Natomiast wspinając się wzrokiem, zauważam rosnącą intensywność tego błękitu.
Chmury na horyzoncie przypominają pokruszone góry lodowcowe. Próbują wybić się ponad lustro wody, otaczającej jeden z biegunów naszej Ziemi. Tu i ówdzie widnieją miejsca, przez które prześwituje ląd.
Przede mną siedzą dwie dziewczynki, siostry. Rosjanki. Obok nich siedzi tata. Zadbany facet o spokojnym spojrzeniu. Cały czas instruuje dzieci. Siostry są chyba równolatkami. Mają 4-5 lat. Wygadane, zabawne i stale chichoczące. Początkowo zdziwiło mnie, że ten duet nie pokazuje po sobie strachu. Przed startem dziewczynki patrzyły w szybę, smarując ją nosami. Spoglądały na śmigło i pokazywały je sobie paluszkami. Myślałem, że to tylko ja odczuwam niepokój przed wzbiciem się samolotu w powietrze. Nie ukrywam – krzyk dziewczynek połączony z wyciem silnika uspokoił mnie.
Po 30 minutach lotu chmury rozstąpiły się. Pojawiły się lasy, zabarwione kolorem upraw pola oraz koryto Wisły. Ale muszę przygotować się do lądowania. Powrócę do pisania na pokładzie tego kolosa, Boeinga 767, do USA. Lot to Warszawy z Goleniowa trwał 45 minut.

Z Warszawy do Chicago

Lot sam w sobie nie jest największą atrakcją. Sytuacje i ludzie, z którymi obcujesz podczas niego – to dopiero niespodzianka! Na pokładzie samolotu do Warszawy poznałem Damiana, mojego sąsiada. Krępy, wysoki chłopak, który nie mieścił się w jednym fotelu. Podkurczyłem nogi i pomyślałem, że skoro udzieliłem mu więcej miejsca dla jego nóg, to powinien odpłacić mi się podobną życzliwością. Zacząłem go wypytywać. Okazało się, że Damian również leci do Chicago. Trzeci albo czwarty raz w życiu. Z faktu, że prawie nie słyszeliśmy się podczas lotu, przełożyliśmy rozmowę na później. Dobra okazja do przylepienia się do kogoś, przyszło mi na myśl.
Damian czekał na mnie po wyjściu z samolotu. Przejechaliśmy wspólnie autobusem do holu lotniska Okęcie. Tutaj chciałbym zatrzymać się, ponieważ zaciekawiła mnie logika tego miejsca.
Interesujące było to, jak i według jakich wskazówek po lotnisku poruszały się: busy, samochody, samoloty. Kilkadziesiąt pasów i oznaczeń na nich przyprawiały o zawroty głowy. Odrębne ścieżki, drogi tworzyły na płycie Okęcia swoistą zajezdnię z hangarami w tle. Najbardziej jednak zadziwiły mnie biały samochodziki (do samochodów im daleko). Gdy im się przyglądałem, co chwila oślepiały mnie odklaskujące elementy tych pojazdów. Osiągały zaskakująco dużą prędkość. Przypominały mi element składowy mrowiska – mrówki-robotnice. Zajmowały się pracą na rzecz większych od siebie (samolotów). Holowały je, służąc za koło znajdujące się tuż pod kokpitem tych olbrzymów. Nie wiem, ile ważył Boeing 767, ale jedno białe autko potrafiło go podprowadzić po okna tarasu widokowego.


Boeing 767



Wspólnie z Damianem nadaliśmy bagaż do Chicago. Dzięki temu zaoszczędziliśmy czas na Okęciu i nie martwiliśmy się o torby. Zostały ponownie zaadresowane i zapakowanego bez naszego udziału. Mieliśmy dwie godziny do odlotu. Pospacerowaliśmy po strefie wolnocłowej i wyczyściliśmy parkiet własnymi szczękami, które opadały na widok cen. Obyło się więc bez porządnego obiadu. Przez cały czas zasypywałem Damiana pytaniami. Okazało się, że jest w moim wieku (wyglądał na starszego). Ma młodszą o rok od siebie dziewczynę, która będzie za nim tęsknić aż do września. Jest z nią od roku. Leci do brata, babci i kuzynki. Gdy ostatnim razem był w USA, zawalił rok szkolny w Polsce. Zachwycał się taniochą w Chicago. Zegarki, perfumy, sprzęt elektroniczny.
– Stary, zawsze kupuję na pierwszym miejscu ciuchy – tłumaczył z nieukrywanym podnieceniem. – Komputerów czy telefonów jednak bym ci nie polecał. Bóg wie, jak wgrać im system i jak do tego dziadostwa się przyzwyczaić.
Według Damiana, po przylocie do Chicago należy schować paszport do szafki. I do odlotu do nie ruszać.
– Meksykanie wyją za tym dokumentem, jak wilki. Ich życie często może zależeć od tej książeczki ze stemplami – mówił. – Jeśli chcesz wrócić do Polski, schowaj go tak, jak powiedziałem. Inaczej ci go ukradną.
Gdy pytam Damiana o „jet lag”, na jego twarzy pojawia się grymas. Nie przepada za aklimatyzacją. Ciężka głowa, nieregularny sen, przemęczenie. Tak przez dwa dni. Później jest już z górki.
– Gorzej, jeśli wracasz do Polski.
– Dlaczego? Bo przeżywasz depresję, patrząc za powrotem na nasz kraj? – pytam z uśmiechem.
– Znowu musisz się przestawiać. Ciężej mi znieść tę powrotną aklimatyzację. Nie wiem, dlaczego.
– Ano dlatego, że nasz organizm woli podróżować na zachód niż na wschód – cedzę usatysfakcjonowany. Wczoraj przeczytałem o tym w poradniku Lufthansy.
Resztę czasu spędziliśmy, siedząc i rozmawiając o piłce nożnej… Start naszego lotu spóźnił się o godzinę. Damian dodał jeszcze, że Chicago wygląda, jak Nowy Jork, w którym był.
– Wszędzie wieżowce. Nic nowego – rzucił.
Gdy wchodziliśmy na pokład, rozdzieliliśmy się. Mieliśmy inne miejsca. Jego przerzucili na prawą stronę samolotu, mnie – na lewą. I tyle się widzieliśmy.
Trafiłem na miłą sąsiadkę. Starsza kobieta, uśmiechnięta (nawet podczas snu), i szybko zasypiająca. Spała nawet podczas startu!
            Cieszę się, że po raz kolejny udało mi się usiąść przy oknie. Zająłem miejsce na wysokości skrzydła i silnika. Huk, przewiew i upał. Te trzy umilające mi podróż rzeczy na pewno zapamiętam. Zdziwiło mnie jedno: po cholerę ktoś na skrzydle umieścił napis „nie chodzić”?


Nad Bałtykiem

         Pani obok zaraziła mnie snem. Po ustabilizowaniu toru lotu tego kolosa, oczy moje oczy same zamykały się. Szczerze przyznam, że nawet sam start Boeinga pamiętam fragmentami. Zapewne wtedy też zasypiałem mimo woli.
Po 45 minutach odżyłem. Wyjrzałem przez okno. Znowu arktyczne morze pełne chmur w kształcie gór lodowych. Mapa pokładowa wskazywała, że znajdowaliśmy się nad Gdańskiem. Lecieliśmy z prędkością 800 km/h i osiągnęliśmy wysokość 9500 m. Przekroczyliśmy też temperaturę -40 stopni Celsjusza. Zachwycałem się tymi nowinkami.
Prawdziwą ekstazę przeżyłem w momencie, gdy zobaczyłem Norwegię.
– Śnieg, proszę pani! Jesteśmy nad Górami Skandynawskimi – krzyczę, rozbudzając swoją sąsiadkę.
– To są chmury… – odpowiada kobieta ze współczującym mi tonem głosu.
– Nie, przelatujemy nad Norwegią! Mamy góry pod sobą. Niesamowity widok – rozczulałem się.
Owszem, ten krajobraz zapierał dech, zatykał uszy i kazał patrzeć na siebie do końca życia. Jakże wspaniale poczułem się, widząc tę bezbrzeżną krainę. Tylko góry i ich zacni sąsiedzi z parteru – rzeki oraz polodowcowe jeziora. Łańcuch skandynawski wyglądał tak, jak gdyby malarz-amator dorwał się do nieznanej mu faktury, chlapnął pędzlem z białą farbą i uciekł ze wstydu na widok swojego dzieła. Brzuszyska tych skał rozrywały doliny. Nieśmiało, tuż u ich stóp, płynęły leniwie rzeki. Szczyty łaskotały chmury. Słońce nadawało bezczelności tej przestrzeni. Dumnie prezentowało wyżyny Norwegii i ostrzegało przed ich niebezpiecznym pięknem. Tak, zakochałem się w tym widoku. To taki rodzaj miłości od pierwszego wejrzenia. Oddychałem tym pejzażem.
Minęła godzina i rozstałem się z Norwegią. Rzeki, które tworzyły jej krwiobieg, teraz wpadały do Morza Norweskiego. Żegnaj, kraino, której mieszkańcami są góry, jeziora i rzeki. Witaj Islandio oraz Grenlandio. 


Tak zachwycałem się Norwegią, że zapomniałem zrobić wtedy zdjęcia. Zrekompensowałem je sobie fotografią Islandii.
  
Wylądowałem…
…a żar lał się z nieba. Wychodząc tym śmiesznym, dmuchanym rękawem z samolotu na lotnisko O’Hare, dostałem w twarz. Od 34 stopni Celsjusza. Zacząłem od razu głębiej, staranniej oddychać. Każdy wdech i wydech był męczący. Ostrzegano mnie przed tym zwariowanym klimatem.
Trzeba było działać. Robiłem więc najgłupszą, ale jedynie znajdującą rozwiązanie rzecz – szedłem za grupą Polaków. Prawdopodobnie co ludzie znali drogę do Immigration, bramki, w której miałem dowiedzieć się: „tak, możesz przebywać w naszym kraju” lub „nie, wracaj pierwszym lotem tam, skąd przybyłeś”. Dreptaliśmy klimatyzowanymi pomieszczeniami, prowadzącymi do holu głównego lotniska. Po drodze mijałem jakieś pseudo-obrazy i jaskrawe, bijące po oczach reklamy. Serce zabiło mi szybciej, gdy przypadkowo mój wzrok zatrzymał się na witrażu z podobizną Michaela Jordana. Tak, dobrze wiedzieć, ze trafiłeś do miasta tego człowieka. W pewnym sensie, „wietrzne Chicago” mogłoby wziąć swoją nazwę od umiejętności Michaela, jego powietrznej królewskości. Ale tak nie było. Etymologia tego słowa sięga znacznie późniejszej historii, o czym opowiem w dalszej części notatki. Tak czy siak, widząc Jordana, pocieszyłem serce i poczułem się choć na chwilę pewniej.
Idąc za większością Polaków, którzy zachowywali się w zasadzie, jak buraki, trafiłem do Immigration. Wyglądem te stanowiska przypominały podziemia ambasady USA w Warszawie, gdzie odbywało się rozmowę z konsulem. Kolejki ludzi wiły się niczym węże. Istne sznury ludzi! Na dodatek szum, stres i zasłyszanych kilka obcych języków nie pozwalały porządnie skoncentrować się. Stałem i wpatrywałem się w napisy, które wtedy sugerowały mi coś, co miałem prawdopodobnie zrobić. Rosnąca panika spowodowała, że nie miałem żadnej pewności, czy dobrze zrozumiałem polecenia z tych szyldów.
Musiałem wyglądać co najmniej głupio z tą rozdziawioną buzią i wielkimi oczami. Nagle wyrosła obok mnie biała kobieta w uniformie. Zagadała po polsku. Bogu dzięki!, pomyślałem.
– Polak? Masz jeszcze przesiadkę? – zapytała uprzejmie z amerykańskim akcentem.
 Yyy, Polak, Polak... – wyjąkałem.  Nie mam przesiadki. Powie mi pani teraz, gdzie mam iść?
Wskazała palcem na stanowiska od numeru 7 do 9. A w nich siedzieli kolejno: facet, który nie wzbudzał zaufania swoim wyglądem Gargamela; piękna, młodziutka brunetka (do niej się skierowałem); w średnim wieku typ, który rzucał paszportami i ziewał na ich widok. Gdy czekałem w kolejce, podszedł do mnie jakiś chłopak. Istny Justin Bieber. Grzywka na bok, cwaniakowaty, podśmiechujący się z przybyszy. Sprawdził mi paszport i powiedział coś tak szybko, że nie zrozumiałem NIC. Przypuszczam, iż nawet słowa „and” z jego mowy nie wychwyciłbym. Moje prośby o zwolnienie jego tempa mówienia trafiały w próżnię. Rzucił na odchodnym, że doskonale wie, iż jestem Polakiem. Prychnąłem i skupiłem się na tym, co mam w końcu powiedzieć tej amerykańskiej urzędniczce spod numeru 8.
Stojąca przede mną kobieta poprosiła mnie o pomoc w rozmowie z urzędniczką. Miałem do niej podejść, jeśli wpadnie w problemy. Gdy ją wywołano, nabrała powietrza i poszła przed siebie. Po minucie zauważyłem, że zaczęła uśmiechać się do sprawdzającej ją pięknej kobiety. Nie minęło 5 minut i usłyszałem dźwięk pieczątki.
– Uf, nie potrzebowała mojej pomocy, czyli z jej angielskim albo było nie tak źle, albo poradziło sobie nad wyraz dobrze – uspokajałem się.
Piękność machnęła do mnie zachęcająco ręką. Przedłożyłem jej paszport i dokument I-94.
– Do kogo jedziesz? – spytała.
Wywaliłem gały na blat i szybko zbierałem myśli. Kolejna osoba mówiła po polsku! Szczęście mi sprzyjało, a więc należało je jak najrozsądniej wykorzystać.
– Do cioci, siostry taty – odpowiedziałem. Nasłuchałem się, że wylewność wobec urzędników nie jest mile widziana.
– Ile zamierzasz być?
– Miesiąc. Mam bilet powrotny na 2. sierpnia.
Sprawdziła moje odciski palców, zrobiła zdjęcie twarzy i trach! Znowu też przyjemny dźwięk pieczątki. Dźwięk, który niósł ze sobą wiadomość: Łukaszu, masz pozwolenie zostać w Stanach do 31. grudnia.

(Drodzy czytelnicy, proszę o wybaczenie, ale nie piszę tak, jakbym tego chciał. Tak dokładnie, dogłębnie i starannie. Mam jednak nadzieję, że to, co pojawia się na blogu, satysfakcjonuje Was. Czas nie pozwala mi na siedzenie przed komputerem i główkowanie nad każdym zdaniem. Tak czy siak, jest niesamowicie pisać z tej podróży. Niesamowicie ją przeżywać jeszcze raz, choćby na klawiaturze komputera bądź kartce notatnika. Trzymajcie się!).

środa, 27 czerwca 2012

Dzień 1. Prolog


Kiedy jest się młodym, łatwo uwierzyć, że to, czego pragniesz, jest tym, na co zasługujesz, a jeśli czegoś bardzo chcesz, uważasz, że jest twoim prawem od Boga, żeby to mieć

Jon Krakauer, Wszystko za życie


Stany Zjednoczone. Te dwa słowa pobrzmiewały w mojej głowie i odbijały się niczym echo. Nigdy nie pomyślałbym, że w wieku 21 lat będę mógł je w końcu zobaczyć. Tak więc napiszę jeszcze raz: w k o ń c u!
Lecę do swojego marzenia, do kraju, o którym krążą legendy na całym świecie, kraju, który też i jest całym światem. Dlatego tak bardzo pragnę podzielić się swoimi wrażeniami, obserwacjami i doświadczeniami z Wami, drodzy Czytelnicy. Podczas pobytu w USA wyruszę w długą drogę. Boję się sprawdzać, ile kilometrów bądź mil jest obecnie przede mną. Zrobię to już na miejscu, w Chicago. Wiem natomiast, że podróż zacznę od stanu Illinois. Później odwiedzę Arizonę oraz Kalifornię. Na końcu stan Montana.
Wylatuję o 08:35 z Goleniowa. Lecę do Warszawy, z której droga wiedzie prosto do Chicago. Na miejscu będę o 22:00 naszego czasu. W Chicago z kolei na zegarku wybije 15:00. Czeka mnie „jet lag” – zespół nagłej zmiany strefy czasowej. Przygotowywałem się do przejścia przez niego przez ostatnie dwa tygodnie. Chodziłem spać o 5 nad ranem. Wstawałem późnym popołudniem. Z nieukrywaną ciekawością opiszę stan, który towarzyszy temu zespołowi. Już w samolocie postaram się minimalizować efekty jego działania. Po pierwsze, zdejmę buty, aby nie puchły mi stopy. Po drugie, zamówię lampkę wina na poprawienie krążenia. Po trzecie, co wydaje mi się mało wykonalne, nie powinienem zasypiać. A gdy przylecę na miejsce, położę się zgodnie z godziną obowiązującą w Chicago. Po to, żeby jak najszybciej aklimatyzować się.
Blog jest formą dziennika. Co dzień pojawiać będą się w nim notatki z tego, co zaobserwowałem i doświadczyłem. Choć nie przejadę Stanów tak, jakbym chciał (autostopem), postaram się „wejść” w kulturę tego kraju, miast czy danego społeczeństwa na tyle, ile mój średni angielski pozwoli. Najchętniej postępowałbym, jak Ryszard Kapuściński – jadł to, co miejscowi, spędzał z nimi czas i nieustannie ich obserwował. Niestety, miesiąc na zwiedzenie USA to zbyt mało, by móc zatrzymać się w jakimś miejscu na dobre. Ale nie zamierzam chodzić też z przewodnikami. To monotonne, pozbawione większego sensu dreptanie i robienie zdjęć wszystkiemu jest co najmniej fatalne.
Przed podróżą czuję się, jak Ryszard Kapuściński. On jednak leciał do Indii. I to tak dawno temu, że – napiszę to, by pobudzić naszą wyobraźnię – na kilku fotelach w samolocie leżał jeden człowiek. Aż tyle miejsca miał dla siebie. Dlaczego moja i Kapuścińskiego eskapada jest pokrewna? Ponieważ spodziewam się, że i mi przytrafi się podobna sytuacja, która go spotkała. Oto wrażenie reportażysty, gdy wylądował w New Delhi: "Stałem mokry od potu w tym dziwnym i obcym miejscu. Ludzie, z którymi leciałem, nagle zniknęli, porwani przez kolorowy, ożywiony tłum oczekujących". Tak bardzo staram się wymazać ten obraz z mojej głowy. Przypuszczam jednak, że może być to strach przed nieznanym.
Dodam, że blog ten dedykuję zmarłemu na Alasce Christopherowi McCandlessowi (pseud. Alexander Supertramp). Żałuję, iż nie mogę odbyć podróży jego śladem i z niej powrócić. Chciałbym chociaż odnaleźć autobus nr 142, w którym mieszkał przez ponad 100 dni, wypełniając swoją alaskańską przygodę. Dlatego każdą notatkę będę rozpoczynać cytatem z książki Jona Kraukera. To on poświęcił 191 stron, by opisać życie Chrisa. Cieszę się, że choć w jednym miejscu w Ameryce Północnej będę bliżej tego człowieka. W Wielkim Kanionie. Zdaniem Alexa, to miejsce powinien zobaczyć każdy Amerykanin. I ja je zobaczę.
         Czytelniku, niech ziemie Arizony parzą nas wspólnie w stopy, zieleń Montany karmi duszę, a Kalifornia pokaże pełnię naszej cywilizacji. Za mną!