piątek, 29 czerwca 2012

Dzień 2. Czwartek w samolotach


Był niezauważony, szczęśliwy i bliski prawie dzikiego życia. Był sam, młody, uparty i szalony, samotny wśród rozległych połaci dzikości, powietrza i słonawej wody, obfitości, muszelek, wszelkiej plątaniny i zamglonego słońca.

Słowa Jamesa Joyce’a cytowane przez Jona Krakauera w Wszystko za życie

           Postanowiłem napisać dopiero, gdy będę w powietrzu. W drodze do Warszawy. Stres przed startem i formalnościami związanymi z lotem odczuwałem dzisiejszej nocy bardzo wyraźnie. Jednak teraz, kiedy patrzę za okno, myślę, jak śmieszne obawy pęczniały w mojej głowie. Widok pierzastej armii chmur pod samolotem powoduje, że czuję się niczym król. Ta pusta przestrzeń jest nieskazitelnie piękna.
           Najbardziej urzeka mnie błękit nieba. O ile można mówić o dolnych jego partiach, to jaśnieje ono tuż przy styku z chmurami. Natomiast wspinając się wzrokiem, zauważam rosnącą intensywność tego błękitu.
Chmury na horyzoncie przypominają pokruszone góry lodowcowe. Próbują wybić się ponad lustro wody, otaczającej jeden z biegunów naszej Ziemi. Tu i ówdzie widnieją miejsca, przez które prześwituje ląd.
Przede mną siedzą dwie dziewczynki, siostry. Rosjanki. Obok nich siedzi tata. Zadbany facet o spokojnym spojrzeniu. Cały czas instruuje dzieci. Siostry są chyba równolatkami. Mają 4-5 lat. Wygadane, zabawne i stale chichoczące. Początkowo zdziwiło mnie, że ten duet nie pokazuje po sobie strachu. Przed startem dziewczynki patrzyły w szybę, smarując ją nosami. Spoglądały na śmigło i pokazywały je sobie paluszkami. Myślałem, że to tylko ja odczuwam niepokój przed wzbiciem się samolotu w powietrze. Nie ukrywam – krzyk dziewczynek połączony z wyciem silnika uspokoił mnie.
Po 30 minutach lotu chmury rozstąpiły się. Pojawiły się lasy, zabarwione kolorem upraw pola oraz koryto Wisły. Ale muszę przygotować się do lądowania. Powrócę do pisania na pokładzie tego kolosa, Boeinga 767, do USA. Lot to Warszawy z Goleniowa trwał 45 minut.

Z Warszawy do Chicago

Lot sam w sobie nie jest największą atrakcją. Sytuacje i ludzie, z którymi obcujesz podczas niego – to dopiero niespodzianka! Na pokładzie samolotu do Warszawy poznałem Damiana, mojego sąsiada. Krępy, wysoki chłopak, który nie mieścił się w jednym fotelu. Podkurczyłem nogi i pomyślałem, że skoro udzieliłem mu więcej miejsca dla jego nóg, to powinien odpłacić mi się podobną życzliwością. Zacząłem go wypytywać. Okazało się, że Damian również leci do Chicago. Trzeci albo czwarty raz w życiu. Z faktu, że prawie nie słyszeliśmy się podczas lotu, przełożyliśmy rozmowę na później. Dobra okazja do przylepienia się do kogoś, przyszło mi na myśl.
Damian czekał na mnie po wyjściu z samolotu. Przejechaliśmy wspólnie autobusem do holu lotniska Okęcie. Tutaj chciałbym zatrzymać się, ponieważ zaciekawiła mnie logika tego miejsca.
Interesujące było to, jak i według jakich wskazówek po lotnisku poruszały się: busy, samochody, samoloty. Kilkadziesiąt pasów i oznaczeń na nich przyprawiały o zawroty głowy. Odrębne ścieżki, drogi tworzyły na płycie Okęcia swoistą zajezdnię z hangarami w tle. Najbardziej jednak zadziwiły mnie biały samochodziki (do samochodów im daleko). Gdy im się przyglądałem, co chwila oślepiały mnie odklaskujące elementy tych pojazdów. Osiągały zaskakująco dużą prędkość. Przypominały mi element składowy mrowiska – mrówki-robotnice. Zajmowały się pracą na rzecz większych od siebie (samolotów). Holowały je, służąc za koło znajdujące się tuż pod kokpitem tych olbrzymów. Nie wiem, ile ważył Boeing 767, ale jedno białe autko potrafiło go podprowadzić po okna tarasu widokowego.


Boeing 767



Wspólnie z Damianem nadaliśmy bagaż do Chicago. Dzięki temu zaoszczędziliśmy czas na Okęciu i nie martwiliśmy się o torby. Zostały ponownie zaadresowane i zapakowanego bez naszego udziału. Mieliśmy dwie godziny do odlotu. Pospacerowaliśmy po strefie wolnocłowej i wyczyściliśmy parkiet własnymi szczękami, które opadały na widok cen. Obyło się więc bez porządnego obiadu. Przez cały czas zasypywałem Damiana pytaniami. Okazało się, że jest w moim wieku (wyglądał na starszego). Ma młodszą o rok od siebie dziewczynę, która będzie za nim tęsknić aż do września. Jest z nią od roku. Leci do brata, babci i kuzynki. Gdy ostatnim razem był w USA, zawalił rok szkolny w Polsce. Zachwycał się taniochą w Chicago. Zegarki, perfumy, sprzęt elektroniczny.
– Stary, zawsze kupuję na pierwszym miejscu ciuchy – tłumaczył z nieukrywanym podnieceniem. – Komputerów czy telefonów jednak bym ci nie polecał. Bóg wie, jak wgrać im system i jak do tego dziadostwa się przyzwyczaić.
Według Damiana, po przylocie do Chicago należy schować paszport do szafki. I do odlotu do nie ruszać.
– Meksykanie wyją za tym dokumentem, jak wilki. Ich życie często może zależeć od tej książeczki ze stemplami – mówił. – Jeśli chcesz wrócić do Polski, schowaj go tak, jak powiedziałem. Inaczej ci go ukradną.
Gdy pytam Damiana o „jet lag”, na jego twarzy pojawia się grymas. Nie przepada za aklimatyzacją. Ciężka głowa, nieregularny sen, przemęczenie. Tak przez dwa dni. Później jest już z górki.
– Gorzej, jeśli wracasz do Polski.
– Dlaczego? Bo przeżywasz depresję, patrząc za powrotem na nasz kraj? – pytam z uśmiechem.
– Znowu musisz się przestawiać. Ciężej mi znieść tę powrotną aklimatyzację. Nie wiem, dlaczego.
– Ano dlatego, że nasz organizm woli podróżować na zachód niż na wschód – cedzę usatysfakcjonowany. Wczoraj przeczytałem o tym w poradniku Lufthansy.
Resztę czasu spędziliśmy, siedząc i rozmawiając o piłce nożnej… Start naszego lotu spóźnił się o godzinę. Damian dodał jeszcze, że Chicago wygląda, jak Nowy Jork, w którym był.
– Wszędzie wieżowce. Nic nowego – rzucił.
Gdy wchodziliśmy na pokład, rozdzieliliśmy się. Mieliśmy inne miejsca. Jego przerzucili na prawą stronę samolotu, mnie – na lewą. I tyle się widzieliśmy.
Trafiłem na miłą sąsiadkę. Starsza kobieta, uśmiechnięta (nawet podczas snu), i szybko zasypiająca. Spała nawet podczas startu!
            Cieszę się, że po raz kolejny udało mi się usiąść przy oknie. Zająłem miejsce na wysokości skrzydła i silnika. Huk, przewiew i upał. Te trzy umilające mi podróż rzeczy na pewno zapamiętam. Zdziwiło mnie jedno: po cholerę ktoś na skrzydle umieścił napis „nie chodzić”?


Nad Bałtykiem

         Pani obok zaraziła mnie snem. Po ustabilizowaniu toru lotu tego kolosa, oczy moje oczy same zamykały się. Szczerze przyznam, że nawet sam start Boeinga pamiętam fragmentami. Zapewne wtedy też zasypiałem mimo woli.
Po 45 minutach odżyłem. Wyjrzałem przez okno. Znowu arktyczne morze pełne chmur w kształcie gór lodowych. Mapa pokładowa wskazywała, że znajdowaliśmy się nad Gdańskiem. Lecieliśmy z prędkością 800 km/h i osiągnęliśmy wysokość 9500 m. Przekroczyliśmy też temperaturę -40 stopni Celsjusza. Zachwycałem się tymi nowinkami.
Prawdziwą ekstazę przeżyłem w momencie, gdy zobaczyłem Norwegię.
– Śnieg, proszę pani! Jesteśmy nad Górami Skandynawskimi – krzyczę, rozbudzając swoją sąsiadkę.
– To są chmury… – odpowiada kobieta ze współczującym mi tonem głosu.
– Nie, przelatujemy nad Norwegią! Mamy góry pod sobą. Niesamowity widok – rozczulałem się.
Owszem, ten krajobraz zapierał dech, zatykał uszy i kazał patrzeć na siebie do końca życia. Jakże wspaniale poczułem się, widząc tę bezbrzeżną krainę. Tylko góry i ich zacni sąsiedzi z parteru – rzeki oraz polodowcowe jeziora. Łańcuch skandynawski wyglądał tak, jak gdyby malarz-amator dorwał się do nieznanej mu faktury, chlapnął pędzlem z białą farbą i uciekł ze wstydu na widok swojego dzieła. Brzuszyska tych skał rozrywały doliny. Nieśmiało, tuż u ich stóp, płynęły leniwie rzeki. Szczyty łaskotały chmury. Słońce nadawało bezczelności tej przestrzeni. Dumnie prezentowało wyżyny Norwegii i ostrzegało przed ich niebezpiecznym pięknem. Tak, zakochałem się w tym widoku. To taki rodzaj miłości od pierwszego wejrzenia. Oddychałem tym pejzażem.
Minęła godzina i rozstałem się z Norwegią. Rzeki, które tworzyły jej krwiobieg, teraz wpadały do Morza Norweskiego. Żegnaj, kraino, której mieszkańcami są góry, jeziora i rzeki. Witaj Islandio oraz Grenlandio. 


Tak zachwycałem się Norwegią, że zapomniałem zrobić wtedy zdjęcia. Zrekompensowałem je sobie fotografią Islandii.
  
Wylądowałem…
…a żar lał się z nieba. Wychodząc tym śmiesznym, dmuchanym rękawem z samolotu na lotnisko O’Hare, dostałem w twarz. Od 34 stopni Celsjusza. Zacząłem od razu głębiej, staranniej oddychać. Każdy wdech i wydech był męczący. Ostrzegano mnie przed tym zwariowanym klimatem.
Trzeba było działać. Robiłem więc najgłupszą, ale jedynie znajdującą rozwiązanie rzecz – szedłem za grupą Polaków. Prawdopodobnie co ludzie znali drogę do Immigration, bramki, w której miałem dowiedzieć się: „tak, możesz przebywać w naszym kraju” lub „nie, wracaj pierwszym lotem tam, skąd przybyłeś”. Dreptaliśmy klimatyzowanymi pomieszczeniami, prowadzącymi do holu głównego lotniska. Po drodze mijałem jakieś pseudo-obrazy i jaskrawe, bijące po oczach reklamy. Serce zabiło mi szybciej, gdy przypadkowo mój wzrok zatrzymał się na witrażu z podobizną Michaela Jordana. Tak, dobrze wiedzieć, ze trafiłeś do miasta tego człowieka. W pewnym sensie, „wietrzne Chicago” mogłoby wziąć swoją nazwę od umiejętności Michaela, jego powietrznej królewskości. Ale tak nie było. Etymologia tego słowa sięga znacznie późniejszej historii, o czym opowiem w dalszej części notatki. Tak czy siak, widząc Jordana, pocieszyłem serce i poczułem się choć na chwilę pewniej.
Idąc za większością Polaków, którzy zachowywali się w zasadzie, jak buraki, trafiłem do Immigration. Wyglądem te stanowiska przypominały podziemia ambasady USA w Warszawie, gdzie odbywało się rozmowę z konsulem. Kolejki ludzi wiły się niczym węże. Istne sznury ludzi! Na dodatek szum, stres i zasłyszanych kilka obcych języków nie pozwalały porządnie skoncentrować się. Stałem i wpatrywałem się w napisy, które wtedy sugerowały mi coś, co miałem prawdopodobnie zrobić. Rosnąca panika spowodowała, że nie miałem żadnej pewności, czy dobrze zrozumiałem polecenia z tych szyldów.
Musiałem wyglądać co najmniej głupio z tą rozdziawioną buzią i wielkimi oczami. Nagle wyrosła obok mnie biała kobieta w uniformie. Zagadała po polsku. Bogu dzięki!, pomyślałem.
– Polak? Masz jeszcze przesiadkę? – zapytała uprzejmie z amerykańskim akcentem.
 Yyy, Polak, Polak... – wyjąkałem.  Nie mam przesiadki. Powie mi pani teraz, gdzie mam iść?
Wskazała palcem na stanowiska od numeru 7 do 9. A w nich siedzieli kolejno: facet, który nie wzbudzał zaufania swoim wyglądem Gargamela; piękna, młodziutka brunetka (do niej się skierowałem); w średnim wieku typ, który rzucał paszportami i ziewał na ich widok. Gdy czekałem w kolejce, podszedł do mnie jakiś chłopak. Istny Justin Bieber. Grzywka na bok, cwaniakowaty, podśmiechujący się z przybyszy. Sprawdził mi paszport i powiedział coś tak szybko, że nie zrozumiałem NIC. Przypuszczam, iż nawet słowa „and” z jego mowy nie wychwyciłbym. Moje prośby o zwolnienie jego tempa mówienia trafiały w próżnię. Rzucił na odchodnym, że doskonale wie, iż jestem Polakiem. Prychnąłem i skupiłem się na tym, co mam w końcu powiedzieć tej amerykańskiej urzędniczce spod numeru 8.
Stojąca przede mną kobieta poprosiła mnie o pomoc w rozmowie z urzędniczką. Miałem do niej podejść, jeśli wpadnie w problemy. Gdy ją wywołano, nabrała powietrza i poszła przed siebie. Po minucie zauważyłem, że zaczęła uśmiechać się do sprawdzającej ją pięknej kobiety. Nie minęło 5 minut i usłyszałem dźwięk pieczątki.
– Uf, nie potrzebowała mojej pomocy, czyli z jej angielskim albo było nie tak źle, albo poradziło sobie nad wyraz dobrze – uspokajałem się.
Piękność machnęła do mnie zachęcająco ręką. Przedłożyłem jej paszport i dokument I-94.
– Do kogo jedziesz? – spytała.
Wywaliłem gały na blat i szybko zbierałem myśli. Kolejna osoba mówiła po polsku! Szczęście mi sprzyjało, a więc należało je jak najrozsądniej wykorzystać.
– Do cioci, siostry taty – odpowiedziałem. Nasłuchałem się, że wylewność wobec urzędników nie jest mile widziana.
– Ile zamierzasz być?
– Miesiąc. Mam bilet powrotny na 2. sierpnia.
Sprawdziła moje odciski palców, zrobiła zdjęcie twarzy i trach! Znowu też przyjemny dźwięk pieczątki. Dźwięk, który niósł ze sobą wiadomość: Łukaszu, masz pozwolenie zostać w Stanach do 31. grudnia.

(Drodzy czytelnicy, proszę o wybaczenie, ale nie piszę tak, jakbym tego chciał. Tak dokładnie, dogłębnie i starannie. Mam jednak nadzieję, że to, co pojawia się na blogu, satysfakcjonuje Was. Czas nie pozwala mi na siedzenie przed komputerem i główkowanie nad każdym zdaniem. Tak czy siak, jest niesamowicie pisać z tej podróży. Niesamowicie ją przeżywać jeszcze raz, choćby na klawiaturze komputera bądź kartce notatnika. Trzymajcie się!).

1 komentarz:

  1. ale czad. szkoda rze Osama nie rozwalil w cos. hehe.

    OdpowiedzUsuń