sobota, 21 lipca 2012

Dzień 24. Największe zwierzę na świecie


– Jak to się stało – zastanawia się głośno, patrząc na Zatokę Chesapeake – że dziecko, które miało dla wszystkich tyle współczucia, sprawiło rodzicom tyle bólu?

Jon Krakauer, Wszystko za życie

Zegar pokazał godzinę 8 nad ranem. Do moich uszu dochodziło subtelne pukanie do drzwi. Wraz z ich powolnym uchyleniem, w pokoju pojawiło się światło. Promienie słońca zdradzały latający w powietrzu kurz. Jednym okiem oceniłem sytuację. 
Zanim jednak doszedłem do siebie, odwiedzający mnie wujek rzekł przyjacielskim tonem:
– Czas wstawać. Nie ma spania!
Ciekawe, pomyślałem, czy to, co wczoraj planowałem, dziś wypali. Wujek miał mi za chwilę oznajmić prawdę.
– Dostaliśmy bilety – powiedział. – Pospiesz się więc, Łukaszu, bo nie zdążymy. Masz 30 minut.
Leżąc na plecach z oczami, które otworzyła adrenalina, podniosłem dłoń zaciśniętą w pięść, jak Freddie Mercury. Gest zwycięstwa.
Gdy skakałem na jednej nodze po pokoju, ubierając długie spodnie, powtarzałem sobie: Proszę, opanuj się, bo zapomnisz założyć skarpetek z wrażenia. Szybko naciągnąłem na siebie dwie podkoszulki (wsadziłem je w jeansy, żeby mnie nie przewiało) i dwie bluzy. Jedną z kapturem, drugą z kołnierzem. W biegu zjadłem ciastko oraz jajko-kanapkę. Śniadanie popiłem orzeźwiającym sokiem jabłkowym.
Po 10 minutach stałem już w porcie.
Nawoływanie lwów morskich rozchodziło się po pomostach, kawiarenkach i kutrach rybackich. Leżały na brzegu albo syczały, wpadając na siebie podczas zabaw w wodzie. Czasami wskakiwały na unoszące się na falach opony. A wtedy, jak królewicze, wypinały pierś i z przymrużonymi oczami delektowały się ciepłem słońca.
Pelikany patrolowały portowe wody. Slalomem pływały między balami pomostów. Obok nich unosiła się na plecach wąsata wydra, która łapami gładziła brzuch i zabawiała turystów. 









To już był imponujący poranek. A przecież za chwilę miałem wsiąść na pokład sporego rozmiaru kutra, żeby wypłynąć nim na głębiny Pacyfiku.
Szybkim krokiem doszedłem do celu. Skoczyłem nad wodą i dostałem się na statek. Kapitan witał klientów wycieczki. Zaznaczył, aby spokojnie usiąść i czekać, aż ruszą silniki. Po kilku minutach kuter zawibrował. Woda za nim spieniła się. Przez pokład przeszedł cichy pomruk. Ruszyliśmy.
Jaki był sens tego rejsu? Wolę na razie nie zdradzać. Zatem spokojnie, drodzy Czytelnicy, nie zawiodę Was. Bądźcie cierpliwi, ponieważ ta oceaniczna podróż wymagała tej cechy.
Znalazłem się na dziobie. Nałożyłem kaptur na głowę i ścisnąłem go tak, by wiatr nie mógł dostać się do karku. Gdy płynąłem statkiem wokół Alcatraz, nie miałem żadnych objawów choroby morskiej. Pomyślałem więc, że i tym razem spróbuję szczęścia.
To był inny rejs niż ten po Zatoce San Francisco. Nikt nie pieścił się z podróżnymi. Ani załoga statku, ani wody Oceanu nie ułatwiały wycieczki.
Początkowo sparaliżował mnie strach. Chciałem wracać do oszklonego wnętrza kutra. Jego dziób zaczął skakać, jak na resorach. Potężnie wybijał się w górę i z chlupotem opadał, rozbryzgując na wszystkie strony wodę. Czułem, że moja wątroba zamieniła się miejscem z żołądkiem, a reszta wnętrzności zaczęła lewitować. Był to stan ciągłego, ekstremalnego bujania się na huśtawce. Gdy statek wystrzeliwał w powietrze, uginałem nogi i amortyzowałem upadek. Złapałem się również na tym, że czasami zamykałem oczy. Ktoś za mną leżał na schodach z wiaderkiem obok siebie. Niektórzy zapoznawali również się z innym przyjacielem – papierową torbą.
Minęła godzina. Cały czas płynęliśmy na pełnej mocy silnika. Wydawało mi się, iż pokonaliśmy 15-20 kilometrów. Zielona woda Pacyfiku uspokajała się. Jej krople osiadały na kapturze. Bolały mnie mięśnie. Nie przestawałem rozglądać się. Lustrowałem horyzont. Dosłownie znikąd pojawiła się olbrzymia mgła. Rozlała się po Oceanie i ograniczyła widoczność na 20 metrów. Wydawało się, że połknęła kuter. Otoczyła go i nie chciała wypuścić ze swego środka. 




Statek zaczął zwalniać. Zadawałem sobie pytanie, czy kapitan wiedział, co robić w tej sytuacji. Turyści siadali na ławkach. Zostawiali wywalczone przez siebie miejsca przy barierkach i z nieukrywanym żalem wzdychali. Ja nadal czekałem na posterunku z gotowym aparatem w dłoni. W każdej chwili mogłem ujrzeć jeden z najwspanialszych widoków na świecie.
Upłynęło 30 minut. Rozczarowanie rozchodziło się po pokładzie kutra. Mgła powoli ustępowała. Gdzieś w oddali zamajaczył kształt innego statku. Podążał w tym samym kierunku, co my.
Nieoczekiwanie plusnęła woda. Coś z niej wychyliło się. Silniki przestały pracować. Ledwo zdążyłem zorientować się w sytuacji. Zobaczyłem tylko bąble powietrza, które zostawił po sobie zaskakujący mieszkaniec Oceanu. Przez kolejne 10 minut nic się nie zdarzyło. Lustro Pacyfiku wzburzały wyłącznie fale.
W końcu zacząłem widzieć horyzont. Nie poddawałem się i wierzyłem, że ta – prawdopodobnie jedyna w moim życiu – okazja do przemierzenia wód Pacyfiku, zakończy się sukcesem.
I ni stąd, ni zowąd 150 metrów od kutra buchnęła w powietrze woda i niczym lekki deszczyk zaczęła opadać. Przeszyła mnie niesamowita ekscytacja. W końcu cię spotkałem, płetwalu błękitny.



Byłem bardzo blisko największego na świecie zwierzęcia. To zaszczyt widzieć je na wolności, w chłodnych i obfitych w kryl wodach Kalifornii.
Jasnoniebieski, przechodzący w zieleń kolor ciała płetwala odbijał się w słońcu. Wieloryb natychmiast zniknął pod wodą z efektownym nurem. Jego ogon uniósł się i zgrabnym ruchem rozpłynął w głębinach Pacyfiku. Ale obok tego miejsca woda bryzgnęła ponownie. Kolejny osobnik! Nabierał powietrza. Po chwili ponad 20-metrowe zwierzę przepadło bez śladu. (Przeczytałem, choć ciężko mi w to uwierzyć, że serce płetwala jest wielkości samochodu osobowego, a w niektórych jego naczyniach krwionośnych człowiek mógłby pływać).











Kilka razy zobaczyłem jeszcze te wodne olbrzymy. Podziwiałem je przez bardzo krótki czas, bowiem płetwale tylko nabierały powietrza i zaraz nurkowały. Żałuję, że nie były dziś skore do zabawy, że ani razu nie wyskoczyły ponad lustro wody i z pluskiem wpadły do niej z powrotem. Powoli zaczęliśmy zawracać do portu.
Dusiłem w sobie chwilowy żal. W tej podróży mogłem zobaczyć wiele więcej ssaków. Pomijając wieloryby, w wodach Kalifornii pływały w tym czasie delfiny, humbaki oraz orki… Wolałem jednak docenić sam fakt, że w ogóle miałem możliwość bycia na pokładzie tego statku.  
Cisza wypełniła kuter. Każdy przeżywał na swój sposób to spotkanie. Wróciłem padnięty do samochodu. Po 3 godzinach spędzonych na Oceanie, zapadłem w głęboki sen na tyłach auta.
Jechaliśmy non stop brzegiem Pacyfiku. Ciocia obudziła mnie, gdy zatrzymaliśmy się. Szybko podniosłem ciężka głowę i zobaczyłem, że mnóstwo ludzi stoi przy jakichś barierkach nad plażą. Barierki i plaża? Coś tutaj nie pasowało...
Wiatr siarczyście bił po twarzy, a piasek dostawał się do oczu. W końcu dotarłem do malutkiego płotu. Odgradzał on turystów od północnych słoni morskich! 


Było ich całe mnóstwo. Leżały pokotem na plaży. Tłuszcz opadł im z dwóch stron. Wyglądały na bardzo ociężałe. Traktowały swoich pobratymców, jak poduszki. Zauważyłem, że niektóre z samców walczyły ze sobą. Wydawały przy tym gardłowy warkot. Reszta wegetowała bez ruchu. Od czasu do czasu jakiś słoń morski obrzucił się piachem, którego resztki unosiły się na wietrze i trafiały wprost w twarze obserwatorów tego zebrania.
Jeden z osobników próbował dotrzeć do Oceanu. Wpadł do płytkiej wody i znieruchomiał. Głowę miał zanurzoną. Stwierdziłem, iż wyglądał, jak skała. Nie chciałbym go jednak z nią pomylić, albowiem słoń morski jest dość niebezpiecznym stworzeniem. Szybszym, o dziwo!, niż człowiek. Kilka razy spojrzałem na legowisko ociężałych ssaków i pobiegłem do samochodu.




W tych oto warunkach żegnałem tę część zachodniego wybrzeża. Nadchodził czas ponownego wyruszenia w drogę.
Kończąc, przyznam, że nawet nie wiem, gdzie zatrzymałem się na noc. Było zbyt ciemno, abym cokolwiek zauważył. Doskonale jednak pamiętałem, iż już jutro minę bramy miasta, którego nazwa zaczyna się na literę „L”.

czwartek, 19 lipca 2012

Dzień 23. Kojąca melodia Pacyfiku


Coraz częściej myślę o tym, że powinienem na zawsze pozostać samotnym wędrowcem w dzikich krainach.

Słowa Everetta Ruessa cytowane przez Jona Krakauera w Wszystko za życie

Drodzy Czytelnicy, dzięki Wam wybiła dziś liczba 2 tys. wejść na blog. Kłaniam się w pas za zainteresowanie! To dla mnie zaszczyt pisać dalej.

Czwartek minął w samochodzie. W drodze do Monterey. Przejechałem przez kilka pięknych miejscowości. Zostawiłem za sobą San Jose oraz Santa Cruz. Nic jednak dziś nie ujęło mnie tak, jak widok Pacyfiku. Zanim rozpłynę się w jego wodach, napiszę o kobiecie, której warto poświęcić kilka akapitów. Tym bardziej, że nigdy wcześniej o niej nie słyszałem. Jej historia jest niesłychanie frasująca.
Mowa o Sarze Winchester. Wdowie po Williamie Winchesterze, którego ojcem był wynalazca karabinu o nazwie pochodzącej od jego nazwiska.
Otóż w San Jose odwiedziłem dom Sary. Stanowi on swojego rodzaju muzeum. Niestety, chodzi się jego korytarzami wraz z przewodnikiem, co, uważam, psuje całą zabawę zwiedzania. Po śmierci Olivera Winchestera i jego syna, Sarah odziedziczyła potężny spadek. O ile pamięć mnie nie myli, jego suma wynosiła 20 mln dolarów.
Niestety, bogata kobieta wpadła w poważne problemy. Twierdziła, iż wszyscy zabici ludzie przez kulę pochodzącą z karabinu Winchester, nawiedzają ją jako duchy. I odtąd zaczęła się historia domu. Aczkolwiek ostrzegam Was, drodzy Czytelnicy, że nie jest on aż tak niesamowity, jak prawdziwe życie wdowy. Może wynika to stąd, iż osoby, które dorwały się do budynku, chcąc na nim zarobić, przegoniły otaczającą go grozę. A może po prostu zabezpieczyli go przed niepożądanymi gośćmi, którzy urządzali sobie schadzki nocą i chodzili jego korytarzami?
W domu nie mogłem robić zdjęć. Trafiłem na moment, w którym nagrywano film o tym miejscu. Pozostaje zatem tylko jego opis.
Wokół budynku krążyło i krąży mnóstwo legend. Że straszy w sypialni Sary, w której umarła; że skrzypią schody; że ktoś trzaska drzwiami. Ja nic takiego nie zobaczyłem i nie usłyszałem. Ale przyznać muszę – miałem pewne obawy. Dotyczyły one ludzi, z którymi chodziłem po domu. Wykazywali się niesłychaną głupotą. Musieli dotknąć wszystkiego, robić sobie zdjęcia z góry w korytarzach, wyjrzeć przez każde okno i dodatkowo zapytać przewodniczki, czy to, co widzieli za jego szybami, było prawdziwe bądź nie. W tych frustrujących warunkach kroczyłem labiryntem posiadłości pani Winchester.
Można było zgubić się w tym dziwnym domu. Miał 160 pomieszczeń. Każde z nich buchało grozą. Przyczyna tak dużej liczby pokoi była jedna – Sarah obawiała się duchów. Spirytysta powiedział jej, aby co noc zmieniała pomieszczenie, w którym zasypiała. W ten sposób zmylała istoty, chcące wyrządzić jej krzywdę.
Dodatkowo, dom wdowy zawsze pozostawał w budowie. To miało uchronić kobietę przed niechybną śmiercią spowodowaną nawiedzeniem przez duchy. Sarah była pogrążona w depresji. Odbywała liczne seanse, umożliwiające jej kontakt z istotami pozaziemskimi. Nikt nie mógł wejść do pokoju, w którym uciekała od rzeczywistości.
Wdowa, moim zdaniem, kompletnie oszalała. Ta posiadłość odzwierciedlała stan jej umysłu. Bowiem w domu można było znaleźć ślepe korytarze, schody do nikąd! Za kilkoma parami drzwi, przez które chciałem przejść, spotykałem mur z cegieł. Pani Winchester śledziła też swoich podwładnych. Zainstalowała mnóstwo okien, umożliwiających jej podpatrywanie ogrodników, kucharzy, budowlańców. Nawet z drugiego piętra patrzyła na ręce ludzi. Przez coś, co przypominało komin, obserwowała tych, którzy pracowali na niższym piętrze.
Wdowa więc pozostawiła po sobie dom, nadal oczekujący na przebudowę.
Posiadłość naprawdę podobałaby mi się, gdyby nie przewodnicy, turyści i komercja, która zastąpiła grozę tego miejsca.
Później jechałem już tylko brzegiem Oceanu Spokojnego. Czasami wychodziłem, aby połykać nozdrzami wspaniałe powietrze oraz przyglądać się surferom, bujającym się na małych falach. 

Gdybym oddał się opisowi tych krajobrazów, notatkę skończyłbym zapewne nad ranem. Pierwszy raz bowiem widziałem dzikie plaże, ich skąpą roślinność, mury potężnych skał (ostrych niczym brzytwa) i pelikany, czekające na lepsze jutro. Zimne, oceaniczne powietrze było naprawdę przenikliwe. Chciałem choć kwadrans przysiąść na piasku, którego żaden człowiek nie dotykał, po którym nikt nie chodził. Długo jednak nie wytrzymywałem. Uciekałem z żalem do samochodu.
Ale niech będzie! Dajmy porwać się wspaniałemu opisowi każdego ziarenka, małży, którą wyrzuciła woda i roślinie, oddychającej życiem wzburzonych fal. Stańmy się chociaż przez chwilę Jackiem Londonem, Johnem Muirem, Henrym Thoreau. Albo kimkolwiek! Kimkolwiek, kto kocha naturę i chce jej własnym słowem oddać szacunek, uczucie. 


Czar Pacyfiku rzucany był od miejsca, w którym jego wszechwładne wody stykały się z niebem. Linia tego połączenia przedstawiała grę dwóch żywiołów. Fale zamykały się i ponownie otwierały niczym skorupa małży. Część z nich z sykiem rozbijała się o skały, jakby prując materiał, z którego były stworzone. Pozostałe docierały do plaż, posępnych glonów, próżni, wypełniającej okute w siną zbroję skorupiaki.
Bezlitosny wiatr spychał mewy i brunatne pelikany. Nakazywał im zająć miejsce na ziemi i przyglądać się swojemu dziełu. Ponieważ miotał wszystkim: piaskiem, roślinami, życiem w ogóle, czuł się bezlitośnie wolny. Kształtował więc to, co miało następnie stać się nieodłączną częścią szkieletu tego krajobrazu.
Ocean Spokojny usypiał mnie przez cały dzień. Kojący dźwięk jego życia przyszedł cichcem pod wieczór i lekkim ruchem powietrza zamknął powieki. Niech to, co jest krwią tych wód, wkradnie się zatem dziś do mych snów. 


Pragnę poznać Pacyfik od wewnątrz. Mieć wiedzę na temat tego, czy właśnie teraz jego brzegiem przepływa zachwycający swoim kształtem i mądrością delfin, czy żądna śmierci orka patroluje płycizny lub skały z uchatkami bądź czy humbak nabiera haust tego samego powietrza, którym ja dziś oddychałem.
Bo ty, Oceanie, jesteś fantazją. I miej nadal swoje tajemnice. Dzięki nim nigdy nie przestanę marzyć o ich poznaniu.

Dzień 22. Kalifornio, dobrze, że pokazałaś inną twarz


Ciemna puszcza jodłowa z obu stron okalała zastygły potok. Wiatr otrzepał ze śnieżnego puchu drzewa czarne i widmowe w zmierzchu dnia. Głęboka cisza zaścieliła kraj. Ziemia wydawała się nieruchoma, półżywa jak rozpacz, opuszczona i zastygła. Nie był to już nawet wyraz smutku. Włóczył się nad nią jakby śmiech dziwaczny, stokroć bardziej niż smutek ponury; śmiech gorzki niby skrzywienie ust sfinksa, przenikliwy jak mróz, nasiąkły okrucieństwem niewinnej obojętności. Zwycięski, stłumiony, uśmiech wszystkowiedzących wieków nad przemijaniem i wysiłkiem życia. Dzikość. Brutalna dzikość północy o sercu zastygłym.

Słowa Jacka Londona z Białego Kła cytowane przez Jona Krakauera w Wszystko za życie

San Francisco musiało się bronić. Mało brakowało, abym przekreślił to miasto. Jego piękno i świecidełka wczoraj mnie nie oczarowały. Wręcz przeciwnie – raziły w oczy i odpychały. Za dużo napatrzyłem się na tutejszą brutalność ulic.
Jakkolwiek zrobiłbym poważny błąd, obrażając się na tę aglomerację. Stanąłbym w kącie i nie patrzył więcej na jej ukryte skarby? Ot, durnota z mojej strony. Toteż cieszę się, że prędko zmądrzałem i ponownie wyciągnąłem rękę do miasta. Nasza wymiana uścisków okazała się nadzwyczaj życzliwa.
Od dzisiejszego poranka zacząłem stapiać się z tym miejscem. Daję ci drugą szansę, San Francisco, i mam nadzieję, że z niej skorzystasz, powiedziałem do sufitu, gdy wstawałem z łóżka. Szybko ubrałem dwie podkoszulki, bluzę i jeansy (tak, to był pierwszy raz, od kiedy miałem na sobie długie spodnie w Stanach Zjednoczonych). W pośpiechu wziąłem prysznic i zleciałem na dół zjeść śniadanie.
Amerykanie z wolna podchodzili do bufetu. Pozostali cierpliwie czekali w kolejce. Stojąc po szynkę, zauważyłem, jak jakaś kobieta wpycha się na siłę i z nerwów, że jej działanie nie przynosi skutku, sarka na innych. Mówię sobie: na pewno jakaś Europejka, bo żaden Amerykanin tak by się nie zachował. Nagle usłyszałem głos niecierpliwej kobiety. Zaczęła rozmawiać sama ze sobą. Okazało się, iż była Francuzką.
Zapomniałem o tej sytuacji, dokończyłem swoje pożywne oraz zdrowe śniadanie i kilka minut po 8 nad ranem siedziałem już w autobusie. Przepraszam, drodzy Czytelnicy, ale w tamtym momencie miałem ciężkie powieki, które zamykały się i otwierały, zamykały i… otworzyły wówczas, gdy pojazd zatrzymał się.
Przesiadłem się do kolejnego busa. Wyjechałem poza San Francisco, aby dotrzeć do Czerwonych Lasów Johna Muira. Warto jednak złapać na chwilę oddech od pogoni za nieznanym i opisać niezwykłą porę w tym mieście, jaką jest poranek.
Od najwcześniejszych godzin zapach kawy ukradkiem wymykał się z kawiarń. Ktoś wodą z węża ogrodowego opryskiwał ulice. Szelest gazet, tych roznoszonych i czytanych, pukał do okien i kazał zainteresować się tym, co przyniósł nowy dzień. Rowerzyści nerwowo używali dzwonków. Próbowali utrzymać równowagę, omijając ludzi bądź samochody. A bielutkie, pierzaste chmury niczym po przegranej bitwie na wojnie wycofywały się z miasta i chowały za górami.
Poranki w olbrzymich miastach są naprawdę interesujące. Wydaje się nam, że każdy w nich goni do pracy, obija się o innych w autobusie i jest zły, ponieważ musiał przerwać swój błogi sen. W San Francisco tego nie było. W związku z tym miasto otrzymało ode mnie pierwszego plusa tego dnia.
Odwiedziłem Czerwone Lasy. Spacerowałem ich ścieżkami ponad godzinę. Czułem, jakby ktoś przeniósł mnie do kredy lub triasu. Wszystko, co mnie otaczało, sięgało niemal nieba. Te drzewa, choć pomarszczone bruzdami upływającego czasu, wyglądały solidnie, monstrualnie. Niektóre z nich przeżyły tysiąc lat! I dziś mijał kolejny dzień w historii ich egzystencji. Niewiarygodne.
Dajmy jednak odpocząć lasom Muira. Pozwólcie, Czytelnicy, że przeniosę Was do innego wymiaru. Innego San Francisco, abyście i Wy mogli je polubić lub chociaż dać się nim zaskoczyć. Bowiem dziś doświadczyłem rzeczy, których wcześniej nie czułem, pojmowałem, nie potrafiłem zilustrować. Bo przecież jeszcze nigdy nie wypłynąłem na wody Zatoki San Francisco…


W okazałym porcie stałem od dziesięciu minut w kolejce. Przede mną znajdowało się około 15 osób. Za moimi plecami – ponad 50. Spojrzałem na niebo. Spokojne, czyste, nieskazitelne. Żadnych obłoków. Powinno być więc ciepło, uspokajałem się w duchu. Bałem się, iż mogło mnie złapać przeziębienie. Raz w życiu płynąłem statkiem (w wieku przedszkolnym) i w ogóle nie pamiętałem, na jakich zasadach odbywał się rejs.
Wpuszczono nas na pokład. Przeciskałem się, dość kulturalnie, aby dostać się na dziób statku. Był pojemny. Sądziłem zatem, że znajdzie się na nim miejsce i dla mnie. Wchodziłem po schodkach. Gdy wynurzyłem głowę ponad pokład, dostałem skrzydeł. Na przodzie statku siedziała samotnie kobieta z dzieckiem. Natychmiast do nich doskoczyłem. Dumnie oparłem się o barierkę i nabrałem powietrza. Zapach glonów i ryb wypełniał nozdrza.
Wzrokiem przeszukiwałem pomosty. Chciałem chociaż raz ujrzeć pelikana. Szkoda, że tylko mało bojaźliwe mewy krzątały się tu i tam.
Po 5 minutach dziób statku zapełnił się. Pozostali albo usiedli w oszklonej, środkowej części statku, albo wspięli się na samą jego górę i tam zajęli miejsca siedzące. Przyznam, że trochę obawiałem się rejsu. Zwłaszcza kołysania na otwartej wodzie. Oczywiście fascynacja przygodą zaślepiła mnie. Nie mogłem się nawet doczekać momentu, w którym kapitan odpali silnik. Śmieszne może okazać się również to, iż nie wiedziałem, dokąd płynąłem!
Lekkim łukiem statek wykołysał się z portu. Po drodze, na lekko zatopionych pomostach zauważyłem uchatki kalifornijskie, nazywane często lwami morskimi. Ależ to były eleganckie w swym lenistwie zwierzęta. Leżały i prażyły się w słońcu. Głowę kładły na ciele swojego pobratymca i zamykały oczy, wpadając w błogi letarg. 


Ten gatunek uchatek jest rzadko spotykany. Żyje w Pacyfiku, przy zachodnim wybrzeżu Ameryki Północnej, w okolicach Japonii i Wyspy Galapagos. Naukowcy podziwiają sprawność umysłową tych zwierząt. Dodatkowo są one przyjaźnie nastawione do dzieci i dorosłych.
Minąłem tę swoistą „plażę” lwów morskich i wypłynąłem na Zatokę. Błyskawicznie zapiąłem bluzę pod samą szyję. Wiatr prawie ściął mnie z nóg. Wyobrażałem sobie, jak muszą wyglądać moje włosy, w których powstają śmieszne przedziałki, rządki kukurydzy. Ale czułem się wyśmienicie! Oddałem się całym sobą temu rejsowi, który zmierzał do dumy San Francisco – Golden Gate (Złotej Bramy), jednego z najwspanialszych mostów na świecie. Gdybyśmy pod nim przepłynęli i przez jakiś czas kierowali się w obecnym kierunku, wydostalibyśmy się na Ocean Spokojny!
Po mojej lewej stronie miejsce przy barierkach zajęło starsze małżeństwo. Uprzejmi ludzie, którzy wyszli do mnie z inicjatywą. Również robili zdjęcia i zachwycali się pięknem Zatoki.
– Ależ tu mroźno! – krzyczałem przez wiatr do mężatki.
– O, cholernie! Chyba ciężko panu robi się zdjęcia, co? – powiedziała.
– Tak, tak, bo boję się, że aparat wyleci mi z ręki.
– Spójrz na nasz sprzęt! W porównaniu z twoim wygląda, jak dziecko – śmiała się, pokazując na męża z kompaktowym aparatem. Mężczyzna próbował nie brać żartu żony do serca.
Rozmawialiśmy tak jeszcze przez chwilę, ponieważ konwersację przerwał… pelikan! W cwany sposób utrzymywał się na wietrze i leciał tuż na naszymi głowami. Pełnia gracji wyróżniała tego ptaka. Nawet nie poruszał skrzydłami. Nie wiem, jak to robił, gdyż leciał pod wiatr. Wydawało się, że szybował. Trochę mi teraz głupio, gdy pomyślę, iż to ja wszcząłem aferę z pelikanem. Zauważyłem go jako pierwszy i, nie kontrolując głosu, krzyknąłem, jak przechodzący przez mutację chłopak:
– O Boże! Pelikan!
I wszyscy odwrócili się w tym momencie, wydając z siebie ni to pomruk, ni to jęk. 


Jeszcze kilka razy ptaszysko towarzyszyło nam w podróży. Jednak atrakcją stało się już coś innego. Delfiny. Skakały nad wodą, wyginając się niczym bumerang. Płynęły samotnie lub w parach. Piekielnie szybko. Stąd niełatwo przyszło mi uchwycenie tych ssaków. Ale dzięki pomocy mojej sąsiadki, która pokazywała mi palcem, gdzie tym razem delfin wynurzył się, wykonałem to – najlepsze – ujęcie:

Przeszukiwałem fale Zatoki. Więcej już nie zobaczyłem tych mądrych zwierząt. Delektowałem się tym, że raz w życiu udało mi się je zobaczyć na wolności.
Przepłynąłem pod mostem i zawróciłem. 
Złota Brama




Przypuszczałem, iż skierujemy się z powrotem do portu. Błąd. Obrano nowy kurs – na wyspę-więzienie Alcatraz. No, jeszcze brakowało, szeptałem pod nosem, żebym zobaczył, areszt o zaostrzonym rygorze, o którym krąży więcej plotek niż prawdy. 
Po 15 minutach znalazłem się pod murami Alcatraz. Statek specjalnie zwolnił, aby móc lepiej przyjrzeć się tej prawie doskonałej konstrukcji, machinie. Zapadłem w chwilową konsternację spowodowaną lękiem. Obserwowałem te nędzne, ale odporne na każde zło fortyfikacje. Puste okna zionęły historią. Wieże strażnicze nadal wysyłały groźby. Nad więzieniem latały mewy. Skrzeczały. Swoim wariackim wrzaskiem nadawały jeszcze większego autorytetu temu miejscu. Wtedy już wiedziałem, że muszę wziąć kilka książek o Alcatraz do ręki i poczytać o jego historii. Przecież te mury, cele, labirynty musiały pamiętać jęki, przekleństwa i życie więźniów. Istne siedlisko zła. Do tego na wyspie. Ktoś miał pomysł na to, aby skazani pożegnali się z wszelkim światem na amen.
Wyspa-więzienie




Nie oglądałem się za Alcatraz. Powiedziałem sobie, że spotkam się z nim na kartkach książek. Pożegnałem Zatokę, wszelkie jej zwierzęta i San Francisco widziane z innej strony. Lepszej. Ludzkiej. Serdeczniejszej, bardziej kolorowej i bajecznej (pomijając Alcatraz).
Kawał historii ukrywało to miasto. Zabrakłoby życia, aby ją odkryć. Świętowałem więc, że zobaczyłem jego ciemne i jasne strony. Chyba właśnie dzięki temu zacząłem od dziś darzyć je szczerą sympatią.  

To rozstanie będzie ciężkie. Nie zapomnę jednak o tym, ile przykrego tutaj widziałem. San Francisco – ty jesteś kontrastem samym w sobie. Olśniewającym i oślepiającym kontrastem…   

środa, 18 lipca 2012

Dzień 21. Jestem kontrastem, jestem San Francisco


Och, jak chciałoby się czasem uciec od tej bezsensownej nudy ludzkiego gadulstwa, od tych wszystkich górnolotnych wyrażeń, schronić się wśród przyrody, takiej cichej, albo pogrążyć się w ciężkiej pracy, głębokim śnie, prawdziwej muzyce lub ludzkim porozumieniu dusz, nie wymagającym słowa!

Słowa McCandlessa cytowane przez Jona Krakauera w Wszystko za życie

W ciągu jednego dnia doznałem olśnienia, poznałem kolejne nowe życie, czułem się też zagrożony i wrzucony do jakiejś klatki. Byłem na styku kultur, odwiedziłem „dom” bezdomnych, słuchałem szalonych ludzi, obawiałem się kogokolwiek obserwować. Jednym słowem – znalazłem się w San Francisco.
Czytelniku, pozwól mi zapoznać Cię z początkiem dnia. Chciałbym bowiem nie pomijać tak interesującego miasta, jakim jest Sacramento. A musiałem przez nie przejechać, gdyż było najzwyklej po drodze z Modesto.
O 10 nad ranem wyruszyłem w trasę. Samochód znów lekko podskakiwał na łączeniach asfaltu, lecący z radia rock budził w człowieku chęć do życia, a słońce zapraszało do gonitwy za nim. W takich wspaniałych okolicznościach dojechałem do Sacramento. Specjalnie kierowałem się do jego starej części.
Mało wiedziałem o tym mieście. Wydaje mi się, że jest ono pomijane wśród atrakcji dla turystów, że pełni rolę jakiegoś niechcianego dziecka, o którym rzadko się mówi. Takie przynajmniej miałem wrażenie.
Dziwiłem się jednak temu zjawisku. Otóż Sacramento to bardzo wyważone, kojące, a nawet cnotliwe miasto. Na jego ulicach panuje umiarkowany ruch. Samochody niespiesznie poruszają się po ulicach. Ludzie przysiadają na murkach i gawędzą. 

Sacramento kojarzy mi się z ciepłem. Nie takim fizycznym, lecz duchowym. Wszystko w nim było przyjemne. Zauważyłem jednak, wjeżdżając do niego, wielu bezdomnych. Więcej z pewnością niż w Reno.
Zatrzymałem się na chwilę, aby pospacerować starą częścią tej aglomeracji. Ulice otaczały wysokie budynki. Pomalowano je na jeden, dość pstrokaty kolor. Chodziło się drewnianymi podestami. Nad głowami wisiały amerykańskie flagi. Zapewne pozostały jeszcze z 4 lipca (Dnia Niepodległości Stanów Zjednoczonych). Niemal każde wejście do baru lub sklepu zaczynało się od tych typowo westernowskich drzwiczek, które pchało się ręką. Domy budowano z cegieł. Te z kolei malowano na kolor czerwony lub niebieski. Podobała mi się ta paleta barw. Była z iskrą, werwą. 



Beczki cukierków
Ale pamiętajmy, że to tylko stara część Sacramento. Stąd moje doświadczenia z tego miastem mogą okazać się mylne, zbyt pochopne. Chciałbym jednak, aby pozostało ono właśnie takie, jakie je poznałem. Niech nie zmienia się już dla turystów.
Na miejscu zjadłem jeszcze obiad i wsiadłem do samochodu. Ciekawość podjudzana możliwością zobaczenia kolejnego miasta, kazała porzucić sentymenty i ruszać w drogę. Chciałem bowiem postawić stopę w jednym z najdziwniejszych, najoryginalniejszych, najbardziej ponętnych miejsc w Stanach Zjednoczonych – w San Francisco.
Miasto to przebiło bańkę mydlaną, którą napychały obrazy z telewizji. Piszę o tym, ponieważ jedyne, co kojarzyłem z niego, to: tramwaje, spadziste ulice i most Golden Gate. Na tym koniec. Gdy jednak przyjechałem tutaj, okazało się, że to dopiero początek.
Czytałem wcześniej kilka przewodników. Tych typowo turystycznych i bardziej subiektywnych. W żadnym nie znalazłem tego, co dziś wgniotło mnie w ziemię. Bezdomni. Wszędzie. Na każdej ulicy. Śpiący pokotem pod czymkolwiek. Brzęczące kubeczki z centami stawały się najczęstszym dźwiękiem na ulicy. Do tego słyszało się: „Hej, człowieku, jestem bezdomny. Wrzuć mi coś!”, „Bóg ma cię w swojej opiece. Jak się masz? Dasz dolara?”.
Byłem przerażony, przyćmiony tym widokiem. Płakać się chciało. Serce tym bardziej ściskało się mimo woli, że widziałem to w centrum tego miasta. Obok rzeki turystów, mieszkańców, klęczeli bądź stali, błagający o pieniądze bezdomni. Przypuszczam, iż nikt nie wyobrazi sobie, nawet dzięki najwspanialszemu opisowi, jak wygląda to zjawisko. Czasami myślałem, że w San Francisco jest więcej bezdomnych niż turystów. A przecież ta aglomeracja żyje z przyjezdnych!
Dałem się, przepraszam, nieco ponieść. Zamiast opisać pierwsze wrażenia, jakie zrobiło na mnie miasto, wyłożyłem się na swoim współczuciu. Powrócę jednak jeszcze do kwestii bezdomnych na końcu notatki, bo wiąże się z nimi inna historia, która mnie dziś spotkała.
San Francisco pełniło początkowo rolę miejscowości misyjnej. Franciszkanie założyli tutaj swój zakon. Stąd też i nazwa miasta. Dziś byłoby ono zapewne jeszcze doskonalszym skupiskiem niesamowitych budowli, lecz w jego historii pojawił się przykry moment…
Otóż miejscowość ta była doszczętnie zniszczona, zmieciona i sponiewierana przez trzęsienie ziemi, jakie wydarzyło się w 1906 roku. Niestety, los chciał, że jądro tego zjawiska znalazło się akurat pod samym miastem. Wskutek tego zawalały się budynki, pękały ulicy, a wiele ludzi uciekało w głąb lądu. Gwoździem do trumny okazało się uszkodzenie linii gazowych i wodociągowych. Pierwsze z nich pękały i wybuchały, drugie – utrudniały pobieranie wody przy gaszeniu pożarów.
Czy dziś widać, aby 106 lat temu przeszło przez San Francisco trzęsienie ziemi? W ogóle. Do miasta prowadzi pięć albo sześć pasów ruchu drogowego, po których skaczą samochody. Przed wjazdem do centrum, należy odczekać swoje w korkach. Dzięki temu można przyjrzeć się licznym zatokom, portom i wyspom, uzupełniającym krajobraz tego miejsca. A gdy już zacznie się krążyć wokół labiryntu drapaczy chmur, przyjdzie na myśl jedno: Jak ci ludzie wybudowali tutaj jakiekolwiek domy? Przecież San Francisco znajduje się na 48 wzgórzach!
Dlatego znakiem rozpoznawczym są tutaj ulice, które swoimi poziomami przypominają schody bądź piętra w górach. Jedzie się nimi albo w dół, albo w górę. I nie mówię tutaj o banalnym, niezauważalnym nachyleniu terenu. Te drogi wyginały się tak, że gdy wspinałem się chodnikiem, aby zobaczyć coś z najbliższego i zarazem najwyższego punktu obserwacyjnego, czubki moich butów nie dotykały ziemi!
Śmiałem się, patrząc na kierowców. Gdy zatrzymywali się na światłach, musieli zaciągać ręczny z całych sił. Nie sądzę, aby trzymali nogi na hamulcu. Prędzej odpadłaby im stopa z wycieńczenia. Obserwowałem więc kobietę, która stanęła na czerwonym świetle. Jej samochód tak jakby wisiał w powietrzu, stał na pochyłej ulicy i wyczekiwał. Wraz z pojawieniem się zielonego światła, kobiecie nie udało się ruszyć i z wielkimi oczami pojechała 2 metry do tyłu. Później, z potężnym wyciem silnika, udało jej się wjechać na wzniesienie.
Ciekawą rzeczą są również tramwaje, które krążą spadzistymi ulicami San Francisco. Początkowo myślałem, że są one najzwyklejszą atrakcją dla turystów. Zmieniłem zdanie, gdy zobaczyłem ich pasażerów. Byli nimi mieszkańcy. Ci, dla których zabrakło siedzących miejsc wewnątrz tramwaju, stali na powietrzu i trzymali się barierek, aby nie wypaść. Pojazd zatrzymywał się, część ludzi wysiadała i ponownie znikał za wzniesieniami.





Piszę już jednak o moich końcowych wrażeniach ze spaceru, który zrobiłem sobie po przyjeździe do miasta. Pierwsze z nich, jak już dało się zauważyć, były szokujące. Nadszedł czas na rzeczy mniej przyjemne.
W centrum kluczyłem uliczkami. Na chwilę przystawałem, żeby zrobić zdjęcie. Ten czas wykorzystywali bezdomni. Podchodzili i prosili o pomoc.
Pewnego razu, gdy stałem przed jakimiś sklepem, w oddali zauważyłem czarnoskórą kobietę. Nosiła poplamione spodnie z niechlujnie podwiniętymi nogawkami. Jej pierś ozdabiał wiszący na szyi różaniec. Włosy miała zmierzwione, lepiące się. Bluza z kapturem była rozpięta do połowy. Pod nią Afroamerykanka nic nie miała. Ten dekolt odsłaniał niemal wszystko.
Od razu ją zauważyłem. Jej obłędny wzrok zatrzymał się na mnie. Nasze spojrzenie spotkały się. Zaraz więc zmieniłem obiekt obserwacji. Ona jednak to wykorzystała. Podeszła i o coś spytała. Kompletnie jej nie rozumiałem. Pokiwałem głową i zlekceważyłem ją. Ta nagle coś prychnęła, bo na pewno nie krzyknęła, i nerwowo obróciła się. Po drodze mówiła coś do siebie. Gdy 2 godziny później wracałem tą samą drogą, była nadal w tym samym miejscu. Tym razem przyklęknęła pod wystawą sklepową i z dołu rzucała swoim szalonych okiem na przechodniów.
W Chicago zależało mi na tym, aby wjechać do prawdziwej dzielnicy Afroamerykanów. Zobaczyć, czy jest tam tak samo, jak w piosenkach raperów albo w filmach. Dziś jednak przeżyłem coś znacznie bardziej wstrząsającego niż obrazki z telewizora.
Nawet nie wiedziałem, kiedy wpadłem w dzielnicę czarnoskórych. Początkowo dziwiłem się, dlaczego kręci się tutaj tak mało Azjatów lub białych Amerykanów. Ktoś na chodniku grał – tak mi się wydaje – w kości. Z góry rzucano dolarami, przebijając zakłady. W tle słychać było wyłącznie dudniącą muzykę. Każdy z tych Afroamerykanów nosił puszyste kurtki, spodnie do kolan, bandany. Sądziłem, że w takich dzielnicach człowiek w dzień jest bezpieczny. Szybko zmieniłem zdanie.
Ta rzeczywistość czarnoskórych ludzi była gorsza niż z filmów. Stali pod obdrapanymi domami, z których sypał się tynk. Podpierali w rządkach ściany, kołysali się i przybijali sobie piątki. Byli aroganccy, zuchwali i pewni siebie. Na chwilę zatrzymałem się na przystanku autobusowym. Bałem się, że ktoś ukradnie mi aparat. Natychmiast schowałem go do torby. Chciałem nawet ściągnąć czapkę Bullsów. Nie chciałem nikogo prowokować.
Zauważyłem, jak jakiś Meksykanin podszedł do stojącego w grupie Afroamerykanina. Obaj mężczyźni przywitali się. W tym czasie doszło do wymiany: pieniędzy za narkotyk. Zdarzenie zajęło 10 sekund. Zauważyłem tylko, jak woreczek foliowy z białym proszkiem powędrował do Meksykanina, a banknoty do Afroamerykanina. Życie toczyło się dalej.
Nie wiem, czy mogło mi się coś stać w biały dzień w tej dzielnicy.
Natychmiast zawróciłem w stronę głównej ulicy. Dziękowałem niebiosom, że wyszedłem z tego cało. Gdy wracałem, trafiłem jeszcze na kilka innych przecznic. Wszystkie okupowali bezdomni. Leżeli ze sobą razem. Pod witrynami sklepów. Niektórzy z nich już spali. Większość zrezygnowała z żebraniny i siedziała na chodniku. Ludzie ci pustymi oczami błądzili po ulicy.
Ciężko to mówić, ale wielu z nich było pod wpływem narkotyków. Nawet nie kryli się z lufką, którą nabijali na środku ulicy. Pakowali do niej marihuanę i bezpardonowo odpalali. Bo bezdomnym i tak już nikt się nie interesował. Nawet policja. 

Człowieka ogarniała rozpacz, gdy mijał osoby zwinięte w kłębek na chodniku. Dlatego, gdy później spotkałem pewnego czarnoskórego mężczyznę z kubeczkiem, wrzuciłem mu pieniążek. Miałem przykrego, jednego centa. Zanim podarowałem go Afroamerykaninowi, poinformowałem, że mam dla niego niewiele. Jednak on na to nie zważał.
– Każdy cent jest ważny – powiedział, siląc się na wesoły ton.
– Proszę, niech Bóg cię błogosławi – wrzuciłem monetę do papierowego kubeczka i odwróciłem się.
Słońce zaczęło już zachodzić. Nie było mi do śmiechu. Noc wcale nie sprzyjała bezdomnym. San Francisco nie jest najcieplejszym miastem. A tym ludziom potrzeba było najmniejszego promienia – słońca i nadziei. Obawiałem się jednak, że część z nich mogła być pokoleniem dzieci kwiatów. Życie rzuciło ich na ulicę za młodości i tak na niej pozostali. System, którego nie akceptowali, nie widział ich w swoich szeregach. A dziś musieli szukać sobie miejsca w bramach, pod kartonami. Na oczach wszystkich. I to bolało najbardziej.