czwartek, 19 lipca 2012

Dzień 22. Kalifornio, dobrze, że pokazałaś inną twarz


Ciemna puszcza jodłowa z obu stron okalała zastygły potok. Wiatr otrzepał ze śnieżnego puchu drzewa czarne i widmowe w zmierzchu dnia. Głęboka cisza zaścieliła kraj. Ziemia wydawała się nieruchoma, półżywa jak rozpacz, opuszczona i zastygła. Nie był to już nawet wyraz smutku. Włóczył się nad nią jakby śmiech dziwaczny, stokroć bardziej niż smutek ponury; śmiech gorzki niby skrzywienie ust sfinksa, przenikliwy jak mróz, nasiąkły okrucieństwem niewinnej obojętności. Zwycięski, stłumiony, uśmiech wszystkowiedzących wieków nad przemijaniem i wysiłkiem życia. Dzikość. Brutalna dzikość północy o sercu zastygłym.

Słowa Jacka Londona z Białego Kła cytowane przez Jona Krakauera w Wszystko za życie

San Francisco musiało się bronić. Mało brakowało, abym przekreślił to miasto. Jego piękno i świecidełka wczoraj mnie nie oczarowały. Wręcz przeciwnie – raziły w oczy i odpychały. Za dużo napatrzyłem się na tutejszą brutalność ulic.
Jakkolwiek zrobiłbym poważny błąd, obrażając się na tę aglomerację. Stanąłbym w kącie i nie patrzył więcej na jej ukryte skarby? Ot, durnota z mojej strony. Toteż cieszę się, że prędko zmądrzałem i ponownie wyciągnąłem rękę do miasta. Nasza wymiana uścisków okazała się nadzwyczaj życzliwa.
Od dzisiejszego poranka zacząłem stapiać się z tym miejscem. Daję ci drugą szansę, San Francisco, i mam nadzieję, że z niej skorzystasz, powiedziałem do sufitu, gdy wstawałem z łóżka. Szybko ubrałem dwie podkoszulki, bluzę i jeansy (tak, to był pierwszy raz, od kiedy miałem na sobie długie spodnie w Stanach Zjednoczonych). W pośpiechu wziąłem prysznic i zleciałem na dół zjeść śniadanie.
Amerykanie z wolna podchodzili do bufetu. Pozostali cierpliwie czekali w kolejce. Stojąc po szynkę, zauważyłem, jak jakaś kobieta wpycha się na siłę i z nerwów, że jej działanie nie przynosi skutku, sarka na innych. Mówię sobie: na pewno jakaś Europejka, bo żaden Amerykanin tak by się nie zachował. Nagle usłyszałem głos niecierpliwej kobiety. Zaczęła rozmawiać sama ze sobą. Okazało się, iż była Francuzką.
Zapomniałem o tej sytuacji, dokończyłem swoje pożywne oraz zdrowe śniadanie i kilka minut po 8 nad ranem siedziałem już w autobusie. Przepraszam, drodzy Czytelnicy, ale w tamtym momencie miałem ciężkie powieki, które zamykały się i otwierały, zamykały i… otworzyły wówczas, gdy pojazd zatrzymał się.
Przesiadłem się do kolejnego busa. Wyjechałem poza San Francisco, aby dotrzeć do Czerwonych Lasów Johna Muira. Warto jednak złapać na chwilę oddech od pogoni za nieznanym i opisać niezwykłą porę w tym mieście, jaką jest poranek.
Od najwcześniejszych godzin zapach kawy ukradkiem wymykał się z kawiarń. Ktoś wodą z węża ogrodowego opryskiwał ulice. Szelest gazet, tych roznoszonych i czytanych, pukał do okien i kazał zainteresować się tym, co przyniósł nowy dzień. Rowerzyści nerwowo używali dzwonków. Próbowali utrzymać równowagę, omijając ludzi bądź samochody. A bielutkie, pierzaste chmury niczym po przegranej bitwie na wojnie wycofywały się z miasta i chowały za górami.
Poranki w olbrzymich miastach są naprawdę interesujące. Wydaje się nam, że każdy w nich goni do pracy, obija się o innych w autobusie i jest zły, ponieważ musiał przerwać swój błogi sen. W San Francisco tego nie było. W związku z tym miasto otrzymało ode mnie pierwszego plusa tego dnia.
Odwiedziłem Czerwone Lasy. Spacerowałem ich ścieżkami ponad godzinę. Czułem, jakby ktoś przeniósł mnie do kredy lub triasu. Wszystko, co mnie otaczało, sięgało niemal nieba. Te drzewa, choć pomarszczone bruzdami upływającego czasu, wyglądały solidnie, monstrualnie. Niektóre z nich przeżyły tysiąc lat! I dziś mijał kolejny dzień w historii ich egzystencji. Niewiarygodne.
Dajmy jednak odpocząć lasom Muira. Pozwólcie, Czytelnicy, że przeniosę Was do innego wymiaru. Innego San Francisco, abyście i Wy mogli je polubić lub chociaż dać się nim zaskoczyć. Bowiem dziś doświadczyłem rzeczy, których wcześniej nie czułem, pojmowałem, nie potrafiłem zilustrować. Bo przecież jeszcze nigdy nie wypłynąłem na wody Zatoki San Francisco…


W okazałym porcie stałem od dziesięciu minut w kolejce. Przede mną znajdowało się około 15 osób. Za moimi plecami – ponad 50. Spojrzałem na niebo. Spokojne, czyste, nieskazitelne. Żadnych obłoków. Powinno być więc ciepło, uspokajałem się w duchu. Bałem się, iż mogło mnie złapać przeziębienie. Raz w życiu płynąłem statkiem (w wieku przedszkolnym) i w ogóle nie pamiętałem, na jakich zasadach odbywał się rejs.
Wpuszczono nas na pokład. Przeciskałem się, dość kulturalnie, aby dostać się na dziób statku. Był pojemny. Sądziłem zatem, że znajdzie się na nim miejsce i dla mnie. Wchodziłem po schodkach. Gdy wynurzyłem głowę ponad pokład, dostałem skrzydeł. Na przodzie statku siedziała samotnie kobieta z dzieckiem. Natychmiast do nich doskoczyłem. Dumnie oparłem się o barierkę i nabrałem powietrza. Zapach glonów i ryb wypełniał nozdrza.
Wzrokiem przeszukiwałem pomosty. Chciałem chociaż raz ujrzeć pelikana. Szkoda, że tylko mało bojaźliwe mewy krzątały się tu i tam.
Po 5 minutach dziób statku zapełnił się. Pozostali albo usiedli w oszklonej, środkowej części statku, albo wspięli się na samą jego górę i tam zajęli miejsca siedzące. Przyznam, że trochę obawiałem się rejsu. Zwłaszcza kołysania na otwartej wodzie. Oczywiście fascynacja przygodą zaślepiła mnie. Nie mogłem się nawet doczekać momentu, w którym kapitan odpali silnik. Śmieszne może okazać się również to, iż nie wiedziałem, dokąd płynąłem!
Lekkim łukiem statek wykołysał się z portu. Po drodze, na lekko zatopionych pomostach zauważyłem uchatki kalifornijskie, nazywane często lwami morskimi. Ależ to były eleganckie w swym lenistwie zwierzęta. Leżały i prażyły się w słońcu. Głowę kładły na ciele swojego pobratymca i zamykały oczy, wpadając w błogi letarg. 


Ten gatunek uchatek jest rzadko spotykany. Żyje w Pacyfiku, przy zachodnim wybrzeżu Ameryki Północnej, w okolicach Japonii i Wyspy Galapagos. Naukowcy podziwiają sprawność umysłową tych zwierząt. Dodatkowo są one przyjaźnie nastawione do dzieci i dorosłych.
Minąłem tę swoistą „plażę” lwów morskich i wypłynąłem na Zatokę. Błyskawicznie zapiąłem bluzę pod samą szyję. Wiatr prawie ściął mnie z nóg. Wyobrażałem sobie, jak muszą wyglądać moje włosy, w których powstają śmieszne przedziałki, rządki kukurydzy. Ale czułem się wyśmienicie! Oddałem się całym sobą temu rejsowi, który zmierzał do dumy San Francisco – Golden Gate (Złotej Bramy), jednego z najwspanialszych mostów na świecie. Gdybyśmy pod nim przepłynęli i przez jakiś czas kierowali się w obecnym kierunku, wydostalibyśmy się na Ocean Spokojny!
Po mojej lewej stronie miejsce przy barierkach zajęło starsze małżeństwo. Uprzejmi ludzie, którzy wyszli do mnie z inicjatywą. Również robili zdjęcia i zachwycali się pięknem Zatoki.
– Ależ tu mroźno! – krzyczałem przez wiatr do mężatki.
– O, cholernie! Chyba ciężko panu robi się zdjęcia, co? – powiedziała.
– Tak, tak, bo boję się, że aparat wyleci mi z ręki.
– Spójrz na nasz sprzęt! W porównaniu z twoim wygląda, jak dziecko – śmiała się, pokazując na męża z kompaktowym aparatem. Mężczyzna próbował nie brać żartu żony do serca.
Rozmawialiśmy tak jeszcze przez chwilę, ponieważ konwersację przerwał… pelikan! W cwany sposób utrzymywał się na wietrze i leciał tuż na naszymi głowami. Pełnia gracji wyróżniała tego ptaka. Nawet nie poruszał skrzydłami. Nie wiem, jak to robił, gdyż leciał pod wiatr. Wydawało się, że szybował. Trochę mi teraz głupio, gdy pomyślę, iż to ja wszcząłem aferę z pelikanem. Zauważyłem go jako pierwszy i, nie kontrolując głosu, krzyknąłem, jak przechodzący przez mutację chłopak:
– O Boże! Pelikan!
I wszyscy odwrócili się w tym momencie, wydając z siebie ni to pomruk, ni to jęk. 


Jeszcze kilka razy ptaszysko towarzyszyło nam w podróży. Jednak atrakcją stało się już coś innego. Delfiny. Skakały nad wodą, wyginając się niczym bumerang. Płynęły samotnie lub w parach. Piekielnie szybko. Stąd niełatwo przyszło mi uchwycenie tych ssaków. Ale dzięki pomocy mojej sąsiadki, która pokazywała mi palcem, gdzie tym razem delfin wynurzył się, wykonałem to – najlepsze – ujęcie:

Przeszukiwałem fale Zatoki. Więcej już nie zobaczyłem tych mądrych zwierząt. Delektowałem się tym, że raz w życiu udało mi się je zobaczyć na wolności.
Przepłynąłem pod mostem i zawróciłem. 
Złota Brama




Przypuszczałem, iż skierujemy się z powrotem do portu. Błąd. Obrano nowy kurs – na wyspę-więzienie Alcatraz. No, jeszcze brakowało, szeptałem pod nosem, żebym zobaczył, areszt o zaostrzonym rygorze, o którym krąży więcej plotek niż prawdy. 
Po 15 minutach znalazłem się pod murami Alcatraz. Statek specjalnie zwolnił, aby móc lepiej przyjrzeć się tej prawie doskonałej konstrukcji, machinie. Zapadłem w chwilową konsternację spowodowaną lękiem. Obserwowałem te nędzne, ale odporne na każde zło fortyfikacje. Puste okna zionęły historią. Wieże strażnicze nadal wysyłały groźby. Nad więzieniem latały mewy. Skrzeczały. Swoim wariackim wrzaskiem nadawały jeszcze większego autorytetu temu miejscu. Wtedy już wiedziałem, że muszę wziąć kilka książek o Alcatraz do ręki i poczytać o jego historii. Przecież te mury, cele, labirynty musiały pamiętać jęki, przekleństwa i życie więźniów. Istne siedlisko zła. Do tego na wyspie. Ktoś miał pomysł na to, aby skazani pożegnali się z wszelkim światem na amen.
Wyspa-więzienie




Nie oglądałem się za Alcatraz. Powiedziałem sobie, że spotkam się z nim na kartkach książek. Pożegnałem Zatokę, wszelkie jej zwierzęta i San Francisco widziane z innej strony. Lepszej. Ludzkiej. Serdeczniejszej, bardziej kolorowej i bajecznej (pomijając Alcatraz).
Kawał historii ukrywało to miasto. Zabrakłoby życia, aby ją odkryć. Świętowałem więc, że zobaczyłem jego ciemne i jasne strony. Chyba właśnie dzięki temu zacząłem od dziś darzyć je szczerą sympatią.  

To rozstanie będzie ciężkie. Nie zapomnę jednak o tym, ile przykrego tutaj widziałem. San Francisco – ty jesteś kontrastem samym w sobie. Olśniewającym i oślepiającym kontrastem…   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz