Ciemna
puszcza jodłowa z obu stron okalała zastygły potok. Wiatr otrzepał ze śnieżnego
puchu drzewa czarne i widmowe w zmierzchu dnia. Głęboka cisza zaścieliła kraj.
Ziemia wydawała się nieruchoma, półżywa jak rozpacz, opuszczona i zastygła. Nie
był to już nawet wyraz smutku. Włóczył się nad nią jakby śmiech dziwaczny,
stokroć bardziej niż smutek ponury; śmiech gorzki niby skrzywienie ust sfinksa,
przenikliwy jak mróz, nasiąkły okrucieństwem niewinnej obojętności. Zwycięski,
stłumiony, uśmiech wszystkowiedzących wieków nad przemijaniem i wysiłkiem
życia. Dzikość. Brutalna dzikość północy o sercu zastygłym.
Słowa
Jacka Londona z Białego Kła cytowane
przez Jona Krakauera w Wszystko za życie
San Francisco musiało
się bronić. Mało brakowało, abym przekreślił to miasto. Jego piękno i
świecidełka wczoraj mnie nie oczarowały. Wręcz przeciwnie – raziły w oczy i
odpychały. Za dużo napatrzyłem się na tutejszą brutalność ulic.
Jakkolwiek zrobiłbym
poważny błąd, obrażając się na tę aglomerację. Stanąłbym w kącie i nie patrzył
więcej na jej ukryte skarby? Ot, durnota z mojej strony. Toteż cieszę się, że
prędko zmądrzałem i ponownie wyciągnąłem rękę do miasta. Nasza wymiana uścisków
okazała się nadzwyczaj życzliwa.
Od dzisiejszego poranka
zacząłem stapiać się z tym miejscem. Daję ci drugą szansę, San Francisco, i mam
nadzieję, że z niej skorzystasz, powiedziałem do sufitu, gdy wstawałem z łóżka.
Szybko ubrałem dwie podkoszulki, bluzę i jeansy (tak, to był pierwszy raz, od
kiedy miałem na sobie długie spodnie w Stanach Zjednoczonych). W pośpiechu
wziąłem prysznic i zleciałem na dół zjeść śniadanie.
Amerykanie z wolna
podchodzili do bufetu. Pozostali cierpliwie czekali w kolejce. Stojąc po
szynkę, zauważyłem, jak jakaś kobieta wpycha się na siłę i z nerwów, że jej
działanie nie przynosi skutku, sarka na innych. Mówię sobie: na pewno jakaś
Europejka, bo żaden Amerykanin tak by się nie zachował. Nagle usłyszałem głos niecierpliwej
kobiety. Zaczęła rozmawiać sama ze sobą. Okazało się, iż była Francuzką.
Zapomniałem o tej
sytuacji, dokończyłem swoje pożywne oraz zdrowe śniadanie i kilka minut po 8
nad ranem siedziałem już w autobusie. Przepraszam, drodzy Czytelnicy, ale w
tamtym momencie miałem ciężkie powieki, które zamykały się i otwierały,
zamykały i… otworzyły wówczas, gdy pojazd zatrzymał się.
Przesiadłem się do
kolejnego busa. Wyjechałem poza San Francisco, aby dotrzeć do Czerwonych Lasów
Johna Muira. Warto jednak złapać na chwilę oddech od pogoni za nieznanym i
opisać niezwykłą porę w tym mieście, jaką jest poranek.
Od najwcześniejszych
godzin zapach kawy ukradkiem wymykał się z kawiarń. Ktoś wodą z węża ogrodowego
opryskiwał ulice. Szelest gazet, tych roznoszonych i czytanych, pukał do okien
i kazał zainteresować się tym, co przyniósł nowy dzień. Rowerzyści nerwowo
używali dzwonków. Próbowali utrzymać równowagę, omijając ludzi bądź samochody.
A bielutkie, pierzaste chmury niczym po przegranej bitwie na wojnie wycofywały
się z miasta i chowały za górami.
Poranki w olbrzymich
miastach są naprawdę interesujące. Wydaje się nam, że każdy w nich goni do
pracy, obija się o innych w autobusie i jest zły, ponieważ musiał przerwać swój
błogi sen. W San Francisco tego nie było. W związku z tym miasto otrzymało ode
mnie pierwszego plusa tego dnia.
Odwiedziłem Czerwone
Lasy. Spacerowałem ich ścieżkami ponad godzinę. Czułem, jakby ktoś przeniósł
mnie do kredy lub triasu. Wszystko, co mnie otaczało, sięgało niemal nieba. Te
drzewa, choć pomarszczone bruzdami upływającego czasu, wyglądały solidnie,
monstrualnie. Niektóre z nich przeżyły tysiąc lat! I dziś mijał kolejny dzień w
historii ich egzystencji. Niewiarygodne.
Dajmy jednak odpocząć
lasom Muira. Pozwólcie, Czytelnicy, że przeniosę Was do innego wymiaru. Innego
San Francisco, abyście i Wy mogli je polubić lub chociaż dać się nim zaskoczyć.
Bowiem dziś doświadczyłem rzeczy, których wcześniej nie czułem, pojmowałem, nie
potrafiłem zilustrować. Bo przecież jeszcze nigdy nie wypłynąłem na wody Zatoki
San Francisco…
W okazałym porcie
stałem od dziesięciu minut w kolejce. Przede mną znajdowało się około 15 osób.
Za moimi plecami – ponad 50. Spojrzałem na niebo. Spokojne, czyste,
nieskazitelne. Żadnych obłoków. Powinno być więc ciepło, uspokajałem się w
duchu. Bałem się, iż mogło mnie złapać przeziębienie. Raz w życiu płynąłem
statkiem (w wieku przedszkolnym) i w ogóle nie pamiętałem, na jakich zasadach odbywał
się rejs.
Wpuszczono nas na
pokład. Przeciskałem się, dość kulturalnie, aby dostać się na dziób statku. Był
pojemny. Sądziłem zatem, że znajdzie się na nim miejsce i dla mnie. Wchodziłem
po schodkach. Gdy wynurzyłem głowę ponad pokład, dostałem skrzydeł. Na przodzie
statku siedziała samotnie kobieta z dzieckiem. Natychmiast do nich doskoczyłem.
Dumnie oparłem się o barierkę i nabrałem powietrza. Zapach glonów i ryb
wypełniał nozdrza.
Wzrokiem przeszukiwałem
pomosty. Chciałem chociaż raz ujrzeć pelikana. Szkoda, że tylko mało bojaźliwe
mewy krzątały się tu i tam.
Po 5 minutach dziób
statku zapełnił się. Pozostali albo usiedli w oszklonej, środkowej części
statku, albo wspięli się na samą jego górę i tam zajęli miejsca siedzące. Przyznam,
że trochę obawiałem się rejsu. Zwłaszcza kołysania na otwartej wodzie.
Oczywiście fascynacja przygodą zaślepiła mnie. Nie mogłem się nawet doczekać
momentu, w którym kapitan odpali silnik. Śmieszne może okazać się również to,
iż nie wiedziałem, dokąd płynąłem!
Lekkim łukiem statek
wykołysał się z portu. Po drodze, na lekko zatopionych pomostach zauważyłem
uchatki kalifornijskie, nazywane często lwami morskimi. Ależ to były eleganckie
w swym lenistwie zwierzęta. Leżały i prażyły się w słońcu. Głowę kładły na
ciele swojego pobratymca i zamykały oczy, wpadając w błogi letarg.
Ten gatunek uchatek
jest rzadko spotykany. Żyje w Pacyfiku, przy zachodnim wybrzeżu Ameryki
Północnej, w okolicach Japonii i Wyspy Galapagos. Naukowcy podziwiają sprawność
umysłową tych zwierząt. Dodatkowo są one przyjaźnie nastawione do dzieci i dorosłych.
Minąłem tę swoistą „plażę”
lwów morskich i wypłynąłem na Zatokę. Błyskawicznie zapiąłem bluzę pod samą
szyję. Wiatr prawie ściął mnie z nóg. Wyobrażałem sobie, jak muszą wyglądać
moje włosy, w których powstają śmieszne przedziałki, rządki kukurydzy. Ale
czułem się wyśmienicie! Oddałem się całym sobą temu rejsowi, który zmierzał do
dumy San Francisco – Golden Gate (Złotej Bramy), jednego z najwspanialszych
mostów na świecie. Gdybyśmy pod nim przepłynęli i przez jakiś czas kierowali
się w obecnym kierunku, wydostalibyśmy się na Ocean Spokojny!
Po mojej lewej stronie
miejsce przy barierkach zajęło starsze małżeństwo. Uprzejmi ludzie, którzy wyszli
do mnie z inicjatywą. Również robili zdjęcia i zachwycali się pięknem Zatoki.
– Ależ tu mroźno! – krzyczałem
przez wiatr do mężatki.
– O, cholernie! Chyba
ciężko panu robi się zdjęcia, co? – powiedziała.
– Tak, tak, bo boję się,
że aparat wyleci mi z ręki.
– Spójrz na nasz
sprzęt! W porównaniu z twoim wygląda, jak dziecko – śmiała się, pokazując na
męża z kompaktowym aparatem. Mężczyzna próbował nie brać żartu żony do serca.
Rozmawialiśmy tak
jeszcze przez chwilę, ponieważ konwersację przerwał… pelikan! W cwany sposób utrzymywał
się na wietrze i leciał tuż na naszymi głowami. Pełnia gracji wyróżniała tego
ptaka. Nawet nie poruszał skrzydłami. Nie wiem, jak to robił, gdyż leciał pod
wiatr. Wydawało się, że szybował. Trochę mi teraz głupio, gdy pomyślę, iż to ja
wszcząłem aferę z pelikanem. Zauważyłem go jako pierwszy i, nie kontrolując
głosu, krzyknąłem, jak przechodzący przez mutację chłopak:
– O Boże! Pelikan!
I wszyscy odwrócili się
w tym momencie, wydając z siebie ni to pomruk, ni to jęk.
Jeszcze kilka razy
ptaszysko towarzyszyło nam w podróży. Jednak atrakcją stało się już coś innego.
Delfiny. Skakały nad wodą, wyginając się niczym bumerang. Płynęły samotnie lub
w parach. Piekielnie szybko. Stąd niełatwo przyszło mi uchwycenie tych ssaków.
Ale dzięki pomocy mojej sąsiadki, która pokazywała mi palcem, gdzie tym razem
delfin wynurzył się, wykonałem to – najlepsze – ujęcie:
Przeszukiwałem fale Zatoki.
Więcej już nie zobaczyłem tych mądrych zwierząt. Delektowałem się tym, że raz w
życiu udało mi się je zobaczyć na wolności.
Przepłynąłem pod mostem
i zawróciłem.
Złota Brama |
Przypuszczałem, iż skierujemy się z powrotem do portu. Błąd. Obrano
nowy kurs – na wyspę-więzienie Alcatraz. No, jeszcze brakowało, szeptałem pod
nosem, żebym zobaczył, areszt o zaostrzonym rygorze, o którym krąży więcej
plotek niż prawdy.
Po 15 minutach
znalazłem się pod murami Alcatraz. Statek specjalnie zwolnił, aby móc lepiej
przyjrzeć się tej prawie doskonałej konstrukcji, machinie. Zapadłem w chwilową
konsternację spowodowaną lękiem. Obserwowałem te nędzne, ale odporne na każde
zło fortyfikacje. Puste okna zionęły historią. Wieże strażnicze nadal wysyłały
groźby. Nad więzieniem latały mewy. Skrzeczały. Swoim wariackim wrzaskiem
nadawały jeszcze większego autorytetu temu miejscu. Wtedy już wiedziałem, że
muszę wziąć kilka książek o Alcatraz do ręki i poczytać o jego historii.
Przecież te mury, cele, labirynty musiały pamiętać jęki, przekleństwa i życie
więźniów. Istne siedlisko zła. Do tego na wyspie. Ktoś miał pomysł na to, aby
skazani pożegnali się z wszelkim światem na amen.
Wyspa-więzienie |
Nie oglądałem się za
Alcatraz. Powiedziałem sobie, że spotkam się z nim na kartkach książek. Pożegnałem
Zatokę, wszelkie jej zwierzęta i San Francisco widziane z innej strony. Lepszej.
Ludzkiej. Serdeczniejszej, bardziej kolorowej i bajecznej (pomijając Alcatraz).
Kawał historii ukrywało
to miasto. Zabrakłoby życia, aby ją odkryć. Świętowałem więc, że zobaczyłem jego
ciemne i jasne strony. Chyba właśnie dzięki temu zacząłem od dziś darzyć je
szczerą sympatią.
To rozstanie będzie ciężkie.
Nie zapomnę jednak o tym, ile przykrego tutaj widziałem. San Francisco – ty jesteś
kontrastem samym w sobie. Olśniewającym i oślepiającym kontrastem…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz