poniedziałek, 16 lipca 2012

Dzień 19. Downtown kłamie


Jasne, spieprzył – odpowiada Roman – ale podziwiam to, co usiłował zrobić. Życie wyłącznie tym, co przyniesie ziemia, miesiąc po miesiącu, jest niezwykle trudne. Nigdy tego nie próbowałem i założę się, że nie robił tego nikt z krytykujących go, a w każdym razie nie tak długo. Żyć w dzikich ostępach i żyć tylko tym, co się upoluje lub uzbiera… Ludzie nie mają pojęcia, jakie to trudne. A jemu prawie się udało. Właściwie identyfikuje się z tym facetem.

Jon Krakauer, Wszystko za życie

Drugi i ostatni dzień w Reno. Dopiero dziś przekonałem się, co tak naprawdę dzieje się w tym mieście. Kto w nim żyje i kto do niego przyjeżdża. W banalny sposób można się było tego dowiedzieć. Wystarczyło wyjść z Downtown (centrum).
Gdy wczoraj spacerowałem po Reno, nie widziałem, co ukrywa się pod jego makijażem. Ludzie z wypełnionymi kasą kieszeniami krzyczeli do sufitu po wygranej na maszynie, młodzież bujała się ulicami w śmiesznych przebraniach i stała pod klubami. Miasto w tym czasie świeciło się i przysłaniało tym samym to, co kryje się w jego cieniach, bocznych uliczkach.
Widok na Downtown



Wprawdzie nie oddaliłem się dziś zbyt daleko od centrum, ale nie było też takiej potrzeby. Po prostu obawiałem się, że mogłem zabłądzić. A wtedy – wszystko na to wskazywało – dostałbym nieźle po mordzie. Zadawałem sobie pytanie, czy nie dopowiadam sobie czegoś na temat tego miejsca. Wychodziło na to, że nie. Choć byłem nieco przerażony, nie epatowałem.
Szlajałem się dziwnymi uliczkami. Mijałem puste wystawy sklepowe oraz obskurne motele. Po chodnikach latały foliowe reklamówki, które plątały się pod nogami. Rzadko kiedy w tych rejonach spotykałem osoby w średnim wieku albo starsze.
Wszędzie trafiałem tylko na młodzież. I to taką frapującą. Bo pierwszy raz zdarzyło mi się zderzyć z taką rzeczywistości. Niemal każdy nastolatek był wytatuowany. Na twarzy, nogach, szyi, klatce piersiowej czy plecach. Dziewczyny najczęściej chodziły w spodenkach, aby eksponować na swoim ciele „sztukę” wypełnianą atramentem. Ubierały się skąpo, dość niechlujnie. Zachowywały się nadzwyczaj głośno. Śmiały się na pokaz, krzyczały, aby ktoś zwrócił na nie uwagę i machały piwem, które trzymały w ręku. Chłopacy z kolei nosili koszulki na ramiączkach, garbili się, jeździli na desce i nie przejmowali się tym, że mają dziury w spodniach. 
Kąpiel w rzece w środku miasta

Ten chłopak był tak pijany, że nie potrafił wskoczyć na tył wozu strażackiego
Co w tym zdjęciu jest śmiesznego?
Młodzież ta trzymała się w grupach. Siedziała na ogródkach przed tandetnymi pubami. Tańczyła breakdance w parku. Mieszała się kulturowo. Nie zważała na kolor skóry. Zawsze gdzieś w tle leciała muzyka z boomboxa.
Do grup młodych dochodzili coraz to nowsi ludzie. Zazwyczaj każdy z nich wyglądał tak samo. Albo w za dużych ciuchach, albo w za krótkich.
Nie chcę stwarzać wrażenia, że Reno to miasto wyrzutków, dzieciaków z gorszych domów. Za krótko bowiem tutaj byłem, aby móc wyciągnąć podobny wniosek. Może akurat w czasie mojego pobytu, odbywał się tutaj jakiś festiwal?
Oprócz młodzieży, przeraził mnie też inny fakt. Salony gier dla dzieci. Kasyna są zazwyczaj piętrowe. Dziś przekonałem się, że na drugim poziomie jakiegoś domu hazardu, znajduje się ogromne pomieszczenie dla maluchów. A co w nim można było robić? Grać za pieniądze. Dzieciaki ciągały rodziców za ręce i kazały dawać sobie dolara na rzut piłką. Tak bardzo chciały wygrać pluszaka. Śmieszniej robiło się wówczas, gdy sami dorośli zaczynali brać udział w tych oszukujących człowieka grach. Wrzucali centy albo grubszą kasę, żeby wyciągnąć swoim pociechom maskotkę z maszyny. A to dlatego, że dziecko nie pojmowało nowych dla niego praw fizyki tych rozgrywek. Bowiem wszystkie automaty w jakiś magiczny sposób oszukiwały. Gdy rzucało się do kosza, piłka odbijała się jak szalona. Mechaniczna ręka, która miała wyciągnąć misia, na samym końcu upuszczała go. Dlatego nie nazwałbym tego pomieszczenia salonem gier, tylko – kasynem dla maluchów.
Druga sprawa. W moim hotelowym pokoju znajdują się trzy telewizory. Dwa w pokojach i jeden w łazience. Ten ostatni włączyłem dziś, biorąc kąpiel. Z mokrym od wody pilotem w ręku skakałem po programach. Nagle wpadłem na kanał z Keno – grą hazardową! (Przypominała ona Totolotka. Zakreślało się numery na chybił trafił  i sprawdzało po kilku minutach, czy nasze liczby przyniosły wygraną). Wyszło więc na to, że hazard prześladował mnie nawet w łazience.
Na tym nie koniec z Keno. Gdy siedzi się w hotelowym bufecie, wszędzie porozwieszane są telewizory. Jesz i się w nie gapisz. Widelec niemal nie wyleci ci z ręki, drogi Czytelniku, bo martwisz się – o ile zakreślałeś numerki – o wygraną w Keno! Bo obok chusteczek, na stole, leżą karteczki do gry. Na dodatek, między klientami bufetu, chodzi kelnerka i zbiera pozakreślane kupony. Po ogłoszeniu wyników wraca się i mówi każdemu, ile kto wygrał. Zazwyczaj jednak informuje:
– Przykro mi. Nic pani dziś nie trafiła. Panu też nie wyszło.
            Trzecia sprawa. Dziś zaczepiła mnie jakaś kobieta z obsługi w kasynie. Oczywiście tylko po to, aby sprawdzić, czy mam ukończone 21 lat.
– Czy może pokazać mi pan dokument, potwierdzający pana wiek? – spytała uprzejmie.
– Oczywiście, nie mam wyboru, proszę pani – równie grzecznie odpowiedziałem.
Uśmiechnęła się. Zapewne mina by jej zrzedła, gdyby zobaczyła, że nie jestem pełnoletni.
– Tak pana zaczepiłam, bo wygląda mi pan na 18 lat.
Może dlatego, że się wczoraj ogoliłem?
– A dziękuję pani za komplement – powiedziałem. – Oto mój paszport.
I w ten sposób dała mi spokój. Myślałem jednak, że kobieta zwróciła się do mnie w innej kwestii. Otóż cały czas miałem przy sobie aparat. Czasami wyciągałem go, ale obawiałem się, żeby nikt nie wywalił mnie z kasyna. Głupio przyznać – nawet nie miałem pojęcia, czy można było robić w nim zdjęcia.
Ostatnia sprawa. Hazard to tutaj choroba, jak biegunka, przeziębienie czy depresja. Trzeba ją leczyć. Rękę wyciągają do nas reklamy, w których znajdziemy pomoc. „Graj odpowiedzialnie” – mówią do nas z ekranów uśmiechnięci ludzie. Nawet gdy włączyłem dziś telewizor, zobaczyłem, jak jakaś kobieta przestrzegała mnie przed zatraceniem się w grze np. na automatach. Pamiętam też, że wjeżdżając do Reno, na płocie pewnego domu wisiał ogromny napis: „Masz problem z hazardem? Zgłoś się do mnie!”.
Cóż, pomyślałem, jedni jeżdżą do uzdrowisk, aby leczyć schorzenia ciała. Drudzy do miast, w których znajdą kasyna, bo przy nich trafią również na pomoc. Nie jest zatem to wyjście dla hazardzisty. Wszystko dlatego, że ponownie wpada w szał wygrywania i przegrywania pieniędzy. Po co jechać do Reno – miasta kasyn, żeby leczyć się z choroby nimi spowodowaną?
Tym samym kończy się moja przygoda z „Największym Małym Miastem Na Świecie”. Gdzie teraz będę się kierował? Zobaczymy. Sam tego jeszcze nie wiem. Mam nadzieję, że szczęście pozwoli mi pluskać się w wodach Pacyfiku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz