–
Jak to się stało – zastanawia się głośno, patrząc na Zatokę Chesapeake – że
dziecko, które miało dla wszystkich tyle współczucia, sprawiło rodzicom tyle
bólu?
Jon
Krakauer, Wszystko za życie
Zegar pokazał godzinę 8
nad ranem. Do moich uszu dochodziło subtelne pukanie do drzwi. Wraz z ich
powolnym uchyleniem, w pokoju pojawiło się światło. Promienie słońca zdradzały
latający w powietrzu kurz. Jednym okiem oceniłem sytuację.
Zanim jednak doszedłem
do siebie, odwiedzający mnie wujek rzekł przyjacielskim tonem:
– Czas wstawać. Nie ma
spania!
Ciekawe, pomyślałem,
czy to, co wczoraj planowałem, dziś wypali. Wujek miał mi za chwilę oznajmić prawdę.
– Dostaliśmy bilety –
powiedział. – Pospiesz się więc, Łukaszu, bo nie zdążymy. Masz 30 minut.
Leżąc na plecach z
oczami, które otworzyła adrenalina, podniosłem dłoń zaciśniętą w pięść, jak
Freddie Mercury. Gest zwycięstwa.
Gdy skakałem na jednej
nodze po pokoju, ubierając długie spodnie, powtarzałem sobie: Proszę, opanuj
się, bo zapomnisz założyć skarpetek z wrażenia. Szybko naciągnąłem na siebie
dwie podkoszulki (wsadziłem je w jeansy, żeby mnie nie przewiało) i dwie bluzy.
Jedną z kapturem, drugą z kołnierzem. W biegu zjadłem ciastko oraz
jajko-kanapkę. Śniadanie popiłem orzeźwiającym sokiem jabłkowym.
Po 10 minutach stałem
już w porcie.
Nawoływanie lwów
morskich rozchodziło się po pomostach, kawiarenkach i kutrach rybackich. Leżały
na brzegu albo syczały, wpadając na siebie podczas zabaw w wodzie. Czasami
wskakiwały na unoszące się na falach opony. A wtedy, jak królewicze, wypinały
pierś i z przymrużonymi oczami delektowały się ciepłem słońca.
Pelikany patrolowały portowe
wody. Slalomem pływały między balami pomostów. Obok nich unosiła się na plecach
wąsata wydra, która łapami gładziła brzuch i zabawiała turystów.
To już był imponujący
poranek. A przecież za chwilę miałem wsiąść na pokład sporego rozmiaru kutra,
żeby wypłynąć nim na głębiny Pacyfiku.
Szybkim krokiem
doszedłem do celu. Skoczyłem nad wodą i dostałem się na statek. Kapitan witał
klientów wycieczki. Zaznaczył, aby spokojnie usiąść i czekać, aż ruszą silniki.
Po kilku minutach kuter zawibrował. Woda za nim spieniła się. Przez pokład
przeszedł cichy pomruk. Ruszyliśmy.
Jaki był sens tego
rejsu? Wolę na razie nie zdradzać. Zatem spokojnie, drodzy Czytelnicy, nie
zawiodę Was. Bądźcie cierpliwi, ponieważ ta oceaniczna podróż wymagała tej
cechy.
Znalazłem się na
dziobie. Nałożyłem kaptur na głowę i ścisnąłem go tak, by wiatr nie mógł dostać
się do karku. Gdy płynąłem statkiem wokół Alcatraz, nie miałem żadnych objawów
choroby morskiej. Pomyślałem więc, że i tym razem spróbuję szczęścia.
To był inny rejs niż
ten po Zatoce San Francisco. Nikt nie pieścił się z podróżnymi. Ani załoga
statku, ani wody Oceanu nie ułatwiały wycieczki.
Początkowo sparaliżował
mnie strach. Chciałem wracać do oszklonego wnętrza kutra. Jego dziób zaczął skakać,
jak na resorach. Potężnie wybijał się w górę i z chlupotem opadał, rozbryzgując
na wszystkie strony wodę. Czułem, że moja wątroba zamieniła się miejscem z
żołądkiem, a reszta wnętrzności zaczęła lewitować. Był to stan ciągłego,
ekstremalnego bujania się na huśtawce. Gdy statek wystrzeliwał w powietrze,
uginałem nogi i amortyzowałem upadek. Złapałem się również na tym, że czasami
zamykałem oczy. Ktoś za mną leżał na schodach z wiaderkiem obok siebie.
Niektórzy zapoznawali również się z innym przyjacielem – papierową torbą.
Minęła godzina. Cały
czas płynęliśmy na pełnej mocy silnika. Wydawało mi się, iż pokonaliśmy 15-20
kilometrów. Zielona woda Pacyfiku uspokajała się. Jej krople osiadały na
kapturze. Bolały mnie mięśnie. Nie przestawałem rozglądać się. Lustrowałem
horyzont. Dosłownie znikąd pojawiła się olbrzymia mgła. Rozlała się po Oceanie
i ograniczyła widoczność na 20 metrów. Wydawało się, że połknęła kuter.
Otoczyła go i nie chciała wypuścić ze swego środka.
Statek zaczął zwalniać.
Zadawałem sobie pytanie, czy kapitan wiedział, co robić w tej sytuacji. Turyści
siadali na ławkach. Zostawiali wywalczone przez siebie miejsca przy barierkach
i z nieukrywanym żalem wzdychali. Ja nadal czekałem na posterunku z gotowym
aparatem w dłoni. W każdej chwili mogłem ujrzeć jeden z najwspanialszych
widoków na świecie.
Upłynęło 30 minut.
Rozczarowanie rozchodziło się po pokładzie kutra. Mgła powoli ustępowała.
Gdzieś w oddali zamajaczył kształt innego statku. Podążał w tym samym kierunku,
co my.
Nieoczekiwanie plusnęła
woda. Coś z niej wychyliło się. Silniki przestały pracować. Ledwo zdążyłem
zorientować się w sytuacji. Zobaczyłem tylko bąble powietrza, które zostawił po
sobie zaskakujący mieszkaniec Oceanu. Przez kolejne 10 minut nic się nie zdarzyło.
Lustro Pacyfiku wzburzały wyłącznie fale.
W końcu zacząłem
widzieć horyzont. Nie poddawałem się i wierzyłem, że ta – prawdopodobnie jedyna
w moim życiu – okazja do przemierzenia wód Pacyfiku, zakończy się sukcesem.
I ni stąd, ni zowąd 150
metrów od kutra buchnęła w powietrze woda i niczym
lekki deszczyk zaczęła opadać. Przeszyła mnie niesamowita ekscytacja. W końcu cię
spotkałem, płetwalu błękitny.
Byłem bardzo blisko
największego na świecie zwierzęcia. To zaszczyt widzieć je na wolności, w
chłodnych i obfitych w kryl wodach Kalifornii.
Jasnoniebieski,
przechodzący w zieleń kolor ciała płetwala odbijał się w słońcu. Wieloryb natychmiast
zniknął pod wodą z efektownym nurem. Jego ogon uniósł się i zgrabnym ruchem
rozpłynął w głębinach Pacyfiku. Ale obok tego miejsca woda bryzgnęła ponownie.
Kolejny osobnik! Nabierał powietrza. Po chwili ponad 20-metrowe zwierzę
przepadło bez śladu. (Przeczytałem, choć ciężko mi w to uwierzyć, że serce
płetwala jest wielkości samochodu osobowego, a w niektórych jego naczyniach
krwionośnych człowiek mógłby pływać).
Kilka razy zobaczyłem
jeszcze te wodne olbrzymy. Podziwiałem je przez bardzo krótki czas, bowiem
płetwale tylko nabierały powietrza i zaraz nurkowały. Żałuję, że nie były dziś
skore do zabawy, że ani razu nie wyskoczyły ponad lustro wody i z pluskiem
wpadły do niej z powrotem. Powoli zaczęliśmy zawracać do portu.
Dusiłem w sobie chwilowy żal. W tej podróży mogłem zobaczyć wiele więcej ssaków. Pomijając wieloryby, w wodach Kalifornii pływały w tym czasie delfiny, humbaki oraz orki…
Wolałem jednak docenić sam fakt, że w ogóle miałem możliwość bycia na pokładzie
tego statku.
Cisza wypełniła kuter. Każdy przeżywał na swój sposób to spotkanie. Wróciłem padnięty
do samochodu. Po 3 godzinach spędzonych na Oceanie, zapadłem w głęboki sen na
tyłach auta.
Jechaliśmy non stop brzegiem
Pacyfiku. Ciocia obudziła mnie, gdy zatrzymaliśmy się. Szybko podniosłem ciężka
głowę i zobaczyłem, że mnóstwo ludzi stoi przy jakichś barierkach nad plażą. Barierki
i plaża? Coś tutaj nie pasowało...
Wiatr siarczyście bił
po twarzy, a piasek dostawał się do oczu. W końcu dotarłem do malutkiego płotu.
Odgradzał on turystów od północnych słoni morskich!
Było ich całe mnóstwo.
Leżały pokotem na plaży. Tłuszcz opadł im z dwóch stron. Wyglądały na bardzo
ociężałe. Traktowały swoich pobratymców, jak poduszki. Zauważyłem, że niektóre
z samców walczyły ze sobą. Wydawały przy tym gardłowy warkot. Reszta wegetowała
bez ruchu. Od czasu do czasu jakiś słoń morski obrzucił się piachem, którego
resztki unosiły się na wietrze i trafiały wprost w twarze obserwatorów tego
zebrania.
Jeden z osobników
próbował dotrzeć do Oceanu. Wpadł do płytkiej wody i
znieruchomiał. Głowę miał zanurzoną. Stwierdziłem, iż wyglądał, jak skała. Nie
chciałbym go jednak z nią pomylić, albowiem słoń morski jest dość
niebezpiecznym stworzeniem. Szybszym, o dziwo!, niż człowiek. Kilka razy
spojrzałem na legowisko ociężałych ssaków i pobiegłem do samochodu.
W tych oto warunkach
żegnałem tę część zachodniego wybrzeża. Nadchodził czas ponownego wyruszenia w
drogę.
Kończąc, przyznam, że nawet
nie wiem, gdzie zatrzymałem się na noc. Było zbyt ciemno, abym cokolwiek zauważył.
Doskonale jednak pamiętałem, iż już jutro minę bramy miasta, którego nazwa zaczyna
się na literę „L”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz