sobota, 21 lipca 2012

Dzień 24. Największe zwierzę na świecie


– Jak to się stało – zastanawia się głośno, patrząc na Zatokę Chesapeake – że dziecko, które miało dla wszystkich tyle współczucia, sprawiło rodzicom tyle bólu?

Jon Krakauer, Wszystko za życie

Zegar pokazał godzinę 8 nad ranem. Do moich uszu dochodziło subtelne pukanie do drzwi. Wraz z ich powolnym uchyleniem, w pokoju pojawiło się światło. Promienie słońca zdradzały latający w powietrzu kurz. Jednym okiem oceniłem sytuację. 
Zanim jednak doszedłem do siebie, odwiedzający mnie wujek rzekł przyjacielskim tonem:
– Czas wstawać. Nie ma spania!
Ciekawe, pomyślałem, czy to, co wczoraj planowałem, dziś wypali. Wujek miał mi za chwilę oznajmić prawdę.
– Dostaliśmy bilety – powiedział. – Pospiesz się więc, Łukaszu, bo nie zdążymy. Masz 30 minut.
Leżąc na plecach z oczami, które otworzyła adrenalina, podniosłem dłoń zaciśniętą w pięść, jak Freddie Mercury. Gest zwycięstwa.
Gdy skakałem na jednej nodze po pokoju, ubierając długie spodnie, powtarzałem sobie: Proszę, opanuj się, bo zapomnisz założyć skarpetek z wrażenia. Szybko naciągnąłem na siebie dwie podkoszulki (wsadziłem je w jeansy, żeby mnie nie przewiało) i dwie bluzy. Jedną z kapturem, drugą z kołnierzem. W biegu zjadłem ciastko oraz jajko-kanapkę. Śniadanie popiłem orzeźwiającym sokiem jabłkowym.
Po 10 minutach stałem już w porcie.
Nawoływanie lwów morskich rozchodziło się po pomostach, kawiarenkach i kutrach rybackich. Leżały na brzegu albo syczały, wpadając na siebie podczas zabaw w wodzie. Czasami wskakiwały na unoszące się na falach opony. A wtedy, jak królewicze, wypinały pierś i z przymrużonymi oczami delektowały się ciepłem słońca.
Pelikany patrolowały portowe wody. Slalomem pływały między balami pomostów. Obok nich unosiła się na plecach wąsata wydra, która łapami gładziła brzuch i zabawiała turystów. 









To już był imponujący poranek. A przecież za chwilę miałem wsiąść na pokład sporego rozmiaru kutra, żeby wypłynąć nim na głębiny Pacyfiku.
Szybkim krokiem doszedłem do celu. Skoczyłem nad wodą i dostałem się na statek. Kapitan witał klientów wycieczki. Zaznaczył, aby spokojnie usiąść i czekać, aż ruszą silniki. Po kilku minutach kuter zawibrował. Woda za nim spieniła się. Przez pokład przeszedł cichy pomruk. Ruszyliśmy.
Jaki był sens tego rejsu? Wolę na razie nie zdradzać. Zatem spokojnie, drodzy Czytelnicy, nie zawiodę Was. Bądźcie cierpliwi, ponieważ ta oceaniczna podróż wymagała tej cechy.
Znalazłem się na dziobie. Nałożyłem kaptur na głowę i ścisnąłem go tak, by wiatr nie mógł dostać się do karku. Gdy płynąłem statkiem wokół Alcatraz, nie miałem żadnych objawów choroby morskiej. Pomyślałem więc, że i tym razem spróbuję szczęścia.
To był inny rejs niż ten po Zatoce San Francisco. Nikt nie pieścił się z podróżnymi. Ani załoga statku, ani wody Oceanu nie ułatwiały wycieczki.
Początkowo sparaliżował mnie strach. Chciałem wracać do oszklonego wnętrza kutra. Jego dziób zaczął skakać, jak na resorach. Potężnie wybijał się w górę i z chlupotem opadał, rozbryzgując na wszystkie strony wodę. Czułem, że moja wątroba zamieniła się miejscem z żołądkiem, a reszta wnętrzności zaczęła lewitować. Był to stan ciągłego, ekstremalnego bujania się na huśtawce. Gdy statek wystrzeliwał w powietrze, uginałem nogi i amortyzowałem upadek. Złapałem się również na tym, że czasami zamykałem oczy. Ktoś za mną leżał na schodach z wiaderkiem obok siebie. Niektórzy zapoznawali również się z innym przyjacielem – papierową torbą.
Minęła godzina. Cały czas płynęliśmy na pełnej mocy silnika. Wydawało mi się, iż pokonaliśmy 15-20 kilometrów. Zielona woda Pacyfiku uspokajała się. Jej krople osiadały na kapturze. Bolały mnie mięśnie. Nie przestawałem rozglądać się. Lustrowałem horyzont. Dosłownie znikąd pojawiła się olbrzymia mgła. Rozlała się po Oceanie i ograniczyła widoczność na 20 metrów. Wydawało się, że połknęła kuter. Otoczyła go i nie chciała wypuścić ze swego środka. 




Statek zaczął zwalniać. Zadawałem sobie pytanie, czy kapitan wiedział, co robić w tej sytuacji. Turyści siadali na ławkach. Zostawiali wywalczone przez siebie miejsca przy barierkach i z nieukrywanym żalem wzdychali. Ja nadal czekałem na posterunku z gotowym aparatem w dłoni. W każdej chwili mogłem ujrzeć jeden z najwspanialszych widoków na świecie.
Upłynęło 30 minut. Rozczarowanie rozchodziło się po pokładzie kutra. Mgła powoli ustępowała. Gdzieś w oddali zamajaczył kształt innego statku. Podążał w tym samym kierunku, co my.
Nieoczekiwanie plusnęła woda. Coś z niej wychyliło się. Silniki przestały pracować. Ledwo zdążyłem zorientować się w sytuacji. Zobaczyłem tylko bąble powietrza, które zostawił po sobie zaskakujący mieszkaniec Oceanu. Przez kolejne 10 minut nic się nie zdarzyło. Lustro Pacyfiku wzburzały wyłącznie fale.
W końcu zacząłem widzieć horyzont. Nie poddawałem się i wierzyłem, że ta – prawdopodobnie jedyna w moim życiu – okazja do przemierzenia wód Pacyfiku, zakończy się sukcesem.
I ni stąd, ni zowąd 150 metrów od kutra buchnęła w powietrze woda i niczym lekki deszczyk zaczęła opadać. Przeszyła mnie niesamowita ekscytacja. W końcu cię spotkałem, płetwalu błękitny.



Byłem bardzo blisko największego na świecie zwierzęcia. To zaszczyt widzieć je na wolności, w chłodnych i obfitych w kryl wodach Kalifornii.
Jasnoniebieski, przechodzący w zieleń kolor ciała płetwala odbijał się w słońcu. Wieloryb natychmiast zniknął pod wodą z efektownym nurem. Jego ogon uniósł się i zgrabnym ruchem rozpłynął w głębinach Pacyfiku. Ale obok tego miejsca woda bryzgnęła ponownie. Kolejny osobnik! Nabierał powietrza. Po chwili ponad 20-metrowe zwierzę przepadło bez śladu. (Przeczytałem, choć ciężko mi w to uwierzyć, że serce płetwala jest wielkości samochodu osobowego, a w niektórych jego naczyniach krwionośnych człowiek mógłby pływać).











Kilka razy zobaczyłem jeszcze te wodne olbrzymy. Podziwiałem je przez bardzo krótki czas, bowiem płetwale tylko nabierały powietrza i zaraz nurkowały. Żałuję, że nie były dziś skore do zabawy, że ani razu nie wyskoczyły ponad lustro wody i z pluskiem wpadły do niej z powrotem. Powoli zaczęliśmy zawracać do portu.
Dusiłem w sobie chwilowy żal. W tej podróży mogłem zobaczyć wiele więcej ssaków. Pomijając wieloryby, w wodach Kalifornii pływały w tym czasie delfiny, humbaki oraz orki… Wolałem jednak docenić sam fakt, że w ogóle miałem możliwość bycia na pokładzie tego statku.  
Cisza wypełniła kuter. Każdy przeżywał na swój sposób to spotkanie. Wróciłem padnięty do samochodu. Po 3 godzinach spędzonych na Oceanie, zapadłem w głęboki sen na tyłach auta.
Jechaliśmy non stop brzegiem Pacyfiku. Ciocia obudziła mnie, gdy zatrzymaliśmy się. Szybko podniosłem ciężka głowę i zobaczyłem, że mnóstwo ludzi stoi przy jakichś barierkach nad plażą. Barierki i plaża? Coś tutaj nie pasowało...
Wiatr siarczyście bił po twarzy, a piasek dostawał się do oczu. W końcu dotarłem do malutkiego płotu. Odgradzał on turystów od północnych słoni morskich! 


Było ich całe mnóstwo. Leżały pokotem na plaży. Tłuszcz opadł im z dwóch stron. Wyglądały na bardzo ociężałe. Traktowały swoich pobratymców, jak poduszki. Zauważyłem, że niektóre z samców walczyły ze sobą. Wydawały przy tym gardłowy warkot. Reszta wegetowała bez ruchu. Od czasu do czasu jakiś słoń morski obrzucił się piachem, którego resztki unosiły się na wietrze i trafiały wprost w twarze obserwatorów tego zebrania.
Jeden z osobników próbował dotrzeć do Oceanu. Wpadł do płytkiej wody i znieruchomiał. Głowę miał zanurzoną. Stwierdziłem, iż wyglądał, jak skała. Nie chciałbym go jednak z nią pomylić, albowiem słoń morski jest dość niebezpiecznym stworzeniem. Szybszym, o dziwo!, niż człowiek. Kilka razy spojrzałem na legowisko ociężałych ssaków i pobiegłem do samochodu.




W tych oto warunkach żegnałem tę część zachodniego wybrzeża. Nadchodził czas ponownego wyruszenia w drogę.
Kończąc, przyznam, że nawet nie wiem, gdzie zatrzymałem się na noc. Było zbyt ciemno, abym cokolwiek zauważył. Doskonale jednak pamiętałem, iż już jutro minę bramy miasta, którego nazwa zaczyna się na literę „L”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz