sobota, 7 lipca 2012

Dzień 11. Zakupy

Ruszył szlakiem, ubrany w parkę ze sztucznego futra, ze strzelbą przewieszoną przez ramię, a jedynym pożywieniem, jakie miał z sobą, była pięciokilogramowa torba ryżu, dwie kanapki i paczka chrupków, które dał mu Gallien. Rok wcześniej przeżył ponad miesiąc niedaleko Zatoki Kalifornijskiej z połową tej ilości ryżu z dodatkiem ryb, złowionych za pomocą taniej wędki i kołowrotka.

Jon Krakauer o Alexie Supertrampie w Wszystko za życie

W pierwszym zdaniu uprzedzam, że dziś zapomniałem wziąć ze sobą aparatu. Zostawiłem go w Downtown. Śpię poza Chicago i tak naprawdę, choć głupio się do tego przyznać, nie wiem, w jakim miasteczku spędzam noc.
Bez wątpliwości dzisiejszy dzień zaliczał się do udanych, pomimo że nie działo się w nim zbyt wiele. Początkowo myślałem, iż w ogóle nie będę mógł napisać o czymś ciekawym. Co przecież może zdumieć człowieka na zakupach? Prawdopodobnie jedynie ceny. Cieszę się jednak, że nie miałem racji. Lubię w Amerykach to, że nadal mnie zaskakują.
W Stanach kupuje się tak samo, jak konsumuje. Masowo. Coś o tym wiem, ponieważ trafiłem dziś do marketów Marshalls i T.J. Maxx. Innymi słowy, te dwa molochy są skupiskiem rzeczy wszelakich. Firmowe sklepy nie potrafiły sprzedać swojego produktu (nawet przeceniając go), więc wysyłały go do takich miejsc zbytu, jak Marshalls itp. A tam czekały na nas rzeczy, które wręcz błagały o znalezienie się w koszyku.
Przykład. Plecak sygnowanej przez Michaela Jordana firmy kosztował początkowo 50 $. Po przecenie, z której nikt nie skorzystał – 25 $. W Marshalls – jedyne 12,99 $. Przypuszczam, że nigdy w Polsce nie znalazłbym podobnej rzeczy w podobnej cenie. Nie ma szans. Przeliczając na naszą walutę, zapłaciłem za ten świetny plecak ok. 36 zł. Gdybym szukał go w rodzimym kraju, wydałbym, powiedzmy, 250 zł.
Głupio pisać niczym Kasia Tusk: o sklepach, ubraniach, modzie itd., ale jest coś magnetycznego w zakupach na amerykański sposób. I ceny niższe, i wybór większy. W moich tanich molochach mogłem znaleźć prawie wszystko. Od ubrań aż po meble. A pieniądze traciło się w zastraszającym tempie. Nie sądzę też, że uśmiech na twarzy rekompensował dziurę budżetową w moim portfelu.
Istotniejsi niż zdobyte przeze mnie rzeczy byli sami kupujący. Ich wygląd szokował. Nikt w Marshalls czy T.J. Maxx nie przywiązywał uwagi do tego, że chodził… w piżamie. Najczęściej ubierali się tak Afroamerykanie. Bambosze, skarpetki, długie spodnie, które wygniotły się w nocy pod pościelą oraz koszulka na ramiączkach. Standardowy wystrój na zakupy.
Wyobrażacie sobie, Czytelnicy, że idziecie w Tesco bądź gdziekolwiek indziej i obok Was przemyka grupa ludzi w szlafrokach?
Dziś usłyszałem ciekawą historię na temat Afroamerykanów. Chodzi o wymuszanie przez nich pieniędzy.
Sytuacje jest prosta. Biały człowiek ma na wynajem mieszkanie. Dzwoni ktoś czarnoskóry, którego akcent od razu da się rozpoznać. Jest zainteresowany ofertą. Niestety, przeświadczony wynajemca wie doskonale, że jego potencjalny klient będzie problemową osobą. Oczywiście odmawia Afroamerykaninowi. Ten jednak nie poddaje się. Prosi swojego białego kolegę o ponowny telefon do wynajemcy, który słysząc w słuchawce swojego pobratymca, zgadza się na rozpoczęcie negocjacji o mieszkanie. Jest jeden problem. I ma go gość, który wcześniej odrzucił ofertę Afroamerykanina. Dwie rozmowy były nagrywane.
Posądzenie o rasizm to już kwestia czasu. Sąd orzeka, że wynajemca złamał prawo i musi zapłacić czarnoskóremu mężczyźnie bądź kobiecie 50 tys. dolarów.
Jeszcze jedna sprawa. Przesiąkam językiem angielski (amerykańskim). Kraczę, jak tutejsze wrony. Dość łatwo jest się przestawić. Zwłaszcza wtedy, gdy słucha się wyłącznie obcych programów telewizyjnych i rozmawia z kimś, kto nie zna twojego języka.
Gdy brakuje mi polskiego słówka – co staje się dla mnie niepokojące – używam zastępczego wyrazu z języka angielskiego. W ten sposób moja mowa brzmi: „Idziemy wyprintować ten tekst?”,  „Daj mi pepper or salt”, „To jest, you know, disgusting”, „Jest mi gorąco, do you know what I mean?”. Niektóre dodawane przeze mnie zwroty nie mają sensu. Są puste informacyjnie.
Jutro idę do amerykańskiego kościoła. Zobaczyć, jak wygląda tutejsza msza. Zaciekawiło mnie, że ciało Boga dostaje się na ręce, nie na język. Czy według naszej religii nie jest to czasem grzechem ciężkim?


piątek, 6 lipca 2012

Dzień 10. Ciepła Coca-Cola

             Okazało się więc, że tylko życie podobne do życia wokół nas, przenikające się równomiernie, jest życiem prawdziwym, i że szczęście, którym się nie dzieli, nie jest szczęściem… I to było najbardziej dokuczliwe. 


Słowa Borysa Pasternaka cytowane przez Jona Krakauera w Wszystko za życie

W dzisiejszych wiadomościach ostrzegano, aby nie wychodzić na zewnątrz. Wydaje mi się, że takie komunikaty były podawane przez dziennikarzy każdego dnia tygodnia. Upał rozgościł się w Chicago na dobre. Nie mogłem położyć ręki na metalowej poręczy, zdjąć butów na chodniku lub stać w słońcu dłużej niż 5 minut. Początkowo zamierzałem pobiegać brzegiem jeziora, ale to byłoby totalną głupotą. Chciałem wyjść gdziekolwiek, przynajmniej posiedzieć na chodniku przed domem. Popatrzeć na ludzi, wymienić się z nimi uśmiechami lub porozmawiać. W przeciwnym razie uważałbym dzień za stracony.
Dlatego zrobiłem dziś około 15 km piechotą.
Spróbowałem też wcielić w życie zasadę Jacka Hugo-Badera, który powiedział mi kiedyś: „To podróż jest ważna, nie jej cel”. Później zobaczycie, Czytelnicy, że nic z tego nie wyszło.
Wybrałem się zatem do zoo w Lincoln Park. Chciałem sprawdzić na własnej skórze, czy naprawdę wejście do niego było darmowe. Nie wyobrażam sobie, aby w Polsce coś takiego mogło się zdarzyć.
Zanim jednak dotarłem do celu, ciocia namówiła mnie na zakupy. 

Poszliśmy więc ulicą Michigan. Jak przeciąg przeszliśmy przez sklepy. W jednym z nich coś jednak mnie zatrzymało. Obsługa. Otóż poznałem Dennisa, który latał z wieszakami w tę i z powrotem. Trochę się zdziwiłem, gdy szedłem z podkoszulkami do przymierzalni, a on wypalił do mnie:
– Hej, jak masz na imię?
Zatrzymałem się, jak wryty. Czyżbym założył dziś koszulkę z Myszką Miki? Nie, przecież mam zwykły T-shirt na sobie.
To dlaczego facet z obsługi chciał znać moje imię? W końcu przypomniało mi się wiele sytuacji, które w Chicago mnie zaskakiwały. Zaskakiwały dlatego, że nie znałem tutejszej etykiety.
– Luke, nazywam się, Luke – odpowiedziałem.
– Dobra, Luke, w takim razie wołaj mnie, jeśli będziesz czegoś potrzebował – dodał i otworzył mi drzwi do przebieralni. 
Kupiłem jakąś podkoszulkę i cichcem urwałem się cioci ze sklepu, żeby nie spotkać więcej Dennisa.
Później rozdzieliłem się z nią i zacząłem samotną podróż do zoo. Nietrudno było do niego dotrzeć z ulicy Michigan czy nawet z samego Downtown. Wystarczyło iść plażą na północ i po ponad godzinie dotarłoby się na miejsce.
Droga do ogrodu zoologicznego rzeczywiście wydawała się prosta. Ale nie dla kogoś, kto zjadł na śniadanie mnóstwo owoców i toksycznego żarcia, które zaraz potem popił ciepłą Coca-Colą z puszki. Nie jest przyjemnie biegać z bulgoczącym wulkanem w żołądku oraz rozdzierającym go bólem. Zwłaszcza w środku jakiegoś rozległego, zatłoczonego parku.
Natychmiast spytałem kogoś o drogę do zoo.
– Kieruj się tą ścieżką – wskazał palcem mężczyzna. – Musisz jednak okrążyć staw. Później zobaczysz cztery czy pięć wejść do ogrodu. Nie przegapisz ich.
No, w takim stanie nie mogłem ich nie zauważyć. Z sekundy na sekundę robiło mi się coraz nieprzyjemniej.
Pomyślcie, Czytelnicy, że jesteście na pustyni, na której znajduje się mnóstwo ludzi i żadnego ustronnego miejsca zarazem. Oczywiście, dolega Wam to, co mi. Co teraz?
Nagle usłyszałem odgłosy jakichś małp. Ich wycie rozchodziło się po pustej przestrzeni parku. Dawaj za odgłosem natury, dopingowałem się w myślach. Tylko że bieg wcale mi nie pomagał. Wręcz utrudniał sprawę. Okrążyłem staw i wpadłem przez żelazną furtę zoo. Nawet nie rozglądałem się, jakie zwierzęta mijałem. Pamiętam jedynie kangury, które oderwały się od jedzenia, widząc, jak jakiś wariat biegnie obok ich wybiegu.
O mały włos i pod moimi nogami znalazłyby się  króliki. Pędziłem tak, że nawet nie zdążyłyby dobrze zbiec mi z drogi, gdybym sam ich nie ominął. Później, jak już spacerowałem po ogrodzie, stwierdziłem, że jest ich tutaj cała masa.
Minąłem jeszcze śpiącego na stoliku Afroamerykanina i wpadłem do toalety. Cieszyłem się, że nadal ucinał sobie drzemkę, gdy drugim razem wracałem na palcach do ubikacji. Miałby się z kogo pośmiać.
A wszystko przez idiotyczną puszkę Coca-Coli.
Reszta spędzonego czasu w zoo była mniej wybuchowa. Przeszukiwałem wzrokiem niemal każdą klatkę. Bez skutku. Prawie wszystkie zwierzęta miały więcej rozumu niż ja. Pochowały się tego dnia i nie wychodziły na wybiegi. Przez to zobaczyłem jedynie paralityczną pandę czerwoną, lwicę (!), bociany (jakby było mi ich mało), szympansa, dwie antylopy i strusia, który wypiął się na mnie tyłkiem. 

Wybornie. Czułem się, jak bohater serialu „Idiota za granicą”. Wyjątkowo mi dziś nie szło mi. 
Podszedłem do klatki pantery śnieżnej. Jej lokatorki nie było na wybiegu. Oparłem się o barierkę i czekałem na cud. Nagle pojawiła się obok mnie czarnoskóra kobieta. Zobaczyła, że pantery nie ma i krzyknęła – zapewne do zwierzaka – piskliwym głosem:
– Ej, przynieś tu swoją dupę!
Gdy kierowałem się do zagrody nosorożca, wózkiem golfowym podjechał do mnie ktoś z obsługi i powtórzył mi kilka razy: „Zamknięte, zamknięte, zamknięte”. Czym prędzej zawróciłem i poszedłem ku wyjściu. Tym, którym 1,5 godziny temu wbiegłem jak poparzony.
Niestety, pocałowałem klamkę furtki. Tego jeszcze brakowało. Zamknęli mnie z małpami, lwami, kaczorami i innymi zwierzętami!
Okazało się, Bogu dzięki, że nie tylko ja zostałem uwięziony. Meksykańska rodzina również. Jej głowa, potężny, wytatuowany, ale i zdezorientowany facet spojrzał na mnie. Zaczął się śmiać nie wiadomo z czego. Nie pozostałem dłużny. Zacząłem rechotać i ja. Tylko z czego? Chyba z własnej głupoty. Ja miałem już zamiar skakać przez młot. I nie było ważne, że mierzył 2 metry. Dałbym radę nawet z aparatem.
Moi meksykańscy przyjaciele 
Postaliśmy niecałe 5 minut, porozglądaliśmy się, sprawdziliśmy jeszcze raz, czy furtkę porządnie zamknięto. W tym momencie podjechał ten sam mężczyzna, który wcześniej popędzał mnie do wyjścia. Kulturalnie zaparkował swój wózkiem golfowy i otworzył nam bramę. Jeszcze przeprosił za brak możliwości wyjścia i pożyczył miłego dnia. I znowu mi się to nasunęło: czy w Polsce obsługa zachowałaby się tak samo?
Przede mną było kolejne 1,5 godziny drogi do  domu. W pełnym słońcu. Lepsze to niż biec jak wariat do kibla w zoo, pocieszałem się.
Ciężkim krokiem wracałem do Downtown. Szedłem plażą. Specjalnie, by jeszcze raz przyjrzeć się ludziom. I dzięki temu czegoś się nauczyłem.
Downtown widziane z plaży
Ten, kto zadrze z Afroamerykaninem może mieć poważne problemy. Mam na myśli tutaj prędzej młodzież niż starszych ludzi.
Czarnoskórzy przede wszystkim chodzą grupami. Śmieją się w nich z ludzi, czują się mocniejsi. Zaczepiają przechodniów albo utrudniają im życie. Zazwyczaj nie schodzą z drogi rowerom czy biegaczom. A jeśli już muszą to zrobić, to dodadzą od siebie kilka bluzg.
Piszę o tym dlatego, żeby ostrzec – nawet samego siebie – przed zapuszczaniem się w nieznane ulice, co chciałem uczynić.
Wieczorem chciałem się jeszcze przejść do Navy Pier. Odpuściłem. Po 5 czy 6 godzinach spaceru, nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Miałem odparzenia od trampek.
Na koniec dnia dowiedziałem się o wspaniałej rzeczy: od poniedziałku zaczynam drugi etap mojej niezwykłej podróży po Stanach Zjednoczonych. Wyruszę w nią samochodem. Z ciocią będziemy jeździć od miasta do miasta, od stanu do stanu. Niektóre noce miną nam w samochodzie, pozostałe – w hostelach lub hotelach. I takie szalone przejażdżki rozumiem, szanuję i przede wszystkim darzę wyjątkową miłością.
PS Chyba nie wyciągnąłem porządnej lekcji z dzisiejszego dnia. Pisząc notatkę, piłemm ciepłą Pepsi.  
PS2 Dziękuję za czytania dziennika. Mamy już ponad 1000 wyświetleń. To najlepsza mobilizacja do tego, by pisać i fotografować jeszcze lepiej!

Dzień 9. Na wariackich papierach


Może być i tak, że jest złym zwyczajem twórczych talentów angażowanie się w patologiczne ekstrema, pozwalające na niezwykły ogląd spraw. Ale nie daje to trwałego sposobu na życie tym, którzy swych ran nie potrafią przełożyć na znaczące dzieło sztuki lub myśli.


Słowa Theodore’a Roszaka cytowane przez Jona Krakauera w Wszystko za życie

Rankiem, kiedy słońce próbowało przebić się przez rolety oraz mój sen, ciocia weszła po cichu do pokoju i delikatnym głosem zapytała:
– Łukaszu, masz może ochotę na przebieżkę biegiem jeziora Michigan?
W ten oto sposób podniosłem się z łóżka, jak porażony piorunem. Po 5 minutach trząsłem się już z niecierpliwości pod drzwiami. W końcu zrzucę tłuszcz, którym obrosłem, pomyślałem.
Po chwili znalazłem się na ulicy. Truchtałem jej szerokimi chodnikami, przebiegałem na czerwonych światłach i rozciągałem mięśnie w każdym miniętym parku. Cały czas kierowałem się w stronę plaży. Miałem jakieś 10 minut do celu.
Podczas biegu myślałem o zjawisku, które jest w Ameryce banalizowane i spychane do bocznych uliczek. Tym czymś był rasizm. Zastanawiało mnie na przykład, dlaczego tak mało czarnoskórych widywałem każdego poranka? Co było przyczyną tego, że wieczorem na ulicach rosła ich liczba? Na samym początku sądziłem, iż jestem przewrażliwiony na punkcie szacunku do rasy lub człowieka w ogóle. Bo przecież taki turysta, jak ja, nie mógł w ciągu tygodnia dojść do podobnego wniosku, powtarzałem sobie, oszukując się.
Nawet gdy pomyślę o żebrzących ludziach na mostach czy skrzyżowaniach, to przypominają mi się wyłącznie Afroamerykanie lub Meksykanie. Jeszcze nie widziałem białego z tabliczką: Bezdomny. Smuci mnie ten fakt. I na dodatek później słyszę od Polaków w Chicago: Czarni nic w głowie nie mają, zero inteligencji. Siedzą i tylko zaczepiają porządnych ludzi na ulicy.



Gdy leciałem do Stanów, sądziłem, że Afroamerykanie często wykorzystują rasizm. Że zrzucają winę wyłącznie na białych, którzy ich nienawidzą. Bądź co bądź, jeszcze nie spotkałem się z tym, aby jakakolwiek czarnoskóra osoba czy Meksykanin tak się zachował.
Z kolei ludzi biali są ohydnie dwulicowi. Podadzą rękę Afroamerykaninowi i spluną, gdy od niego odejdą. Uśmiechną się w ten swój beznadziejnie uniżony sposób i będą gadać swoim białym znajomym: 
– Wiesz, gdzie mieszkają czarni? Na murzynowie.
(Na murzynowie, czyli na dzielnicy, którą zamieszkują wyłącznie czarnoskórzy ludzie).
Powracając do mojej porannej przebieżki, muszę podzielić się z Wami, Czytelnicy, zaskakującymi faktami z chicagowskich plaż. Bo to, ile dziś przebiegłem, nie jest ważne. Absurdy, których tego dnia się nasłuchałem i które zobaczyłem, są istotniejsze.
Mianowicie, przeciętny Amerykanin nie dość, że jest rasistą, to zachowuje się do tego, jak najgorszy homofob. Ma radar w oczach, który wykrywa potencjalnie słabe jednostki. Jest wyczulony na sprawy ubioru innych ludzi. Zwłaszcza na plaży, gdzie trzeba wyglądać, jak Apollo, Hefajstos i Ares w jednym.
Bardzo łatwo tutaj o łatkę homoseksualisty! Trzeba uważać, co się nosi, jak się wygląda bez koszulki, z koszulką, co ma się na głowie i jak długie są twoje szorty do kąpania. Z tej przyczyny postanowiłem w telegraficznym skrócie stworzyć krótki poradnik, który ma posłużyć innym do tego, aby uniknąć gaf i nie stać się obiektem niewybrednych żartów. Amerykanie bowiem, mówię tutaj o nastolatkach, w sposób bezczelny komentują innych. Starsi zachowują jeszcze krztynę szacunku. Jeśli więc nie chcesz, Czytelniku, kiedykolwiek zostać odebranym jako homoseksualista, przeczytaj to z uwagą.
Po pierwsze, zapomnij o koszulkach z wizerunkami (zwłaszcza Myszki Miki!). Po drugie, nie noś kąpielówek. Jeśli się uprzesz, to miej je chociaż pod szortami. Pamiętaj, im dłuższe spodenki do kąpania, tym lepsze, bardziej męskie. Po trzecie, nie miej w swojej garderobie, mężczyzno, torby przez ramię – to jedna z największych oznak homoseksualizmu zdaniem Amerykanów. Po czwarte, miej ogoloną klatkę piersiową. Niech twoja skóra błyszczy się, nawet jeśli nie masz, co pokazać.
Plaża to miejsce wielu absurdów. Ja jako Europejczyk nie rozumiem tutejszych nakazów i zakazów w ubiorze. Może dlatego, że wyobrażałem sobie Stany Zjednoczone jako kraj wolności pod każdym względem.
O, przypomniała mi się pewna historia, którą dziś usłyszałem dziś. Dotyczyła jakiegoś kąpieliska na Florydzie. Pewien ratownik wodny miał wyznaczony swój rewir pracy. Niemal cały dzień siedział na motorówce i spoglądał w lustro jeziora. Spokój ratownika zmącił jakiś człowiek, który przybiegł z wieścią, że nieopodal ktoś topi się na niestrzeżonym kąpielisku. Poinformowany o wypadku mężczyzna natychmiast poderwał się i rzucił na ratunek. Ocalił tonącego. Gdy przełożony ratownika dowiedział się o tym wydarzeniu, wywalił go na zbity pysk. Powód? Jego pracownik opuścił miejsce swojej pracy.
Zastanawiam się, więc, co zrobiłby ten sam naczelnik, gdyby to jego dziecko tonęło na tym niestrzeżonych kąpielisku? Też wykopałby ratownika?
Ostatnią rzeczą, która mnie dziś zadziwiła podczas joggingu, była opaska na głowie truchtającego brzegiem Michigan dziewięćdziesięciolatka. Dla wyobrażenia napiszę, iż jego quasi-bieg był na tyle szybki, że wyprzedzał mnie podczas mojego marszu. Co więc miał on na czole? Przycisk i GPS. Gdyby wcisnął guzik, poinformowałby właściwe służby o przykrym wypadku, który mu się zdarzył. Pogotowie zatem nie miałoby najmniejszego problemu z odnalezieniem go, gdyż GPS natychmiast wskazałby miejsca zdarzenia. Wychodzi na to, że nasz niezłomnie truchtający pan był bardzo dobrze wyposażony i wolał dmuchać na zimne.
Po powrocie z biegu, niemal do końca dnia siedziałem w domu. Nie wynurzałem nosa, ponieważ przez Chicago przeszły trzy burze. Mówiłem sobie wtedy: zwariowany kraj, zwariowani ludzie, zwariowana pogoda. Do wyjścia przekonały mnie ostatnie promienie słońca, które przebijały się przez przemijające burzowe chmurzyska.
Wziąłem aparat w rękę i pobiegłem do Bramy Chmur. Przyciągała mnie, jakby miała w sobie magnes. Pomimo tak wielu ludzi, którzy do niej pielgrzymowali, była ona miejscem na swój sposób zaczarowanym.




Jedynym ciekawym i zasługującym na krótki opis zdarzeniem, które trafiło mi się po drodze do Millenium Park, było spotkanie pewnego Afroamerykanina. Kiedy go mijałem, zapytał mnie, czy mam ogień. Otrzymał negatywną odpowiedź. Ale coś zmusiło mnie, żeby chociaż z nim postać przez sekundę. Pogadaliśmy więc, wspólnie próbowaliśmy przeczekać deszcz pod drzewem, gdyż ławkę, na której wcześnie siedział, zalało. A gdy nie przestawało siąpić, mój przyjaciel wkurzył się, przykleił sobie plaster na łokieć i ruszył przed siebie, niepewnym krokiem. Machnął jeszcze na pożegnanie i wpadł w gorączkę tłumu ludzi.
Ja tymczasem ponownie zebrałem się na spacer do Bramy. Szedłem z zamiarem zrobienia fotoreportażu. Już wcześniej zaobserwowałem, że w miejscu postawienia – zwanej przez wielu – „fasolki” dzieje się niezły cyrk.
Turyście bowiem małpowali przy Bramie, skakali wokół niej, kładli się na betonie i pstrykali zdjęcia swoich odbić w lustrze rzeźby. Koniecznie musieli dotknąć jej powierzchni. Nawet ją lizali!







Przypatrywałem się strażnikowi, który beznamiętnie spoglądał na tych ludzi. Chyba już nic go nie dziwiło. Kręciłem się wokół Bramy i analizowałem każdą jej część. Środek, wnętrze tego cuda było najbardziej intrygujące. Jednak ciężko mi cokolwiek napisać na ten temat, bo moje odbicie zanikało w centrum lustrzanej rzeźby i rozpraszało się.
"Pępek" Bramy

Polacy nie odstawali od reszty turystów. Też kładli się na ziemi, robili przygłupie miny i wrzeszczeli, gdy zobaczyli swoje zdjęcie w aparacie. Zapewne liczyli już w głowie ilość komentarzy na facebooku, jakie dostaną za tak zręcznie zrobioną fotografię.
 Wyobrażałem sobie, co może czuć autor Bramy. Przypuszczałem, że albo zażenowanie spowodowane zachowaniem ludzi-dzikusów, którzy nie widzieli do tej pory swojego odbicia w lustrze, albo dumę, że jego rzeźba stała miejscem pielgrzymek do Chicago. Stąd nie wiedziałem, czy mam mu współczuć, czy gratulować.
Nawiasem mówiąc, pozostały 3 dni do wylotu! 

środa, 4 lipca 2012

Dzień 8. Dzień „upadłości”


            Nigdy jeszcze nie doświadczyłem tak radosnego poczucia ruchu. Wiotkie czubki drzew miotały się i gięły w tył i w przód w szaleńczym tempie, dookoła i dookoła, zaznaczając niewyobrażalne kombinacje poziomych i pionowych krzywych, a ja przywarłem do pnia, całą siłą mięśni, jak ptak na trzcinie.

Słowa Johna Muira cytowane przez Jona Krakauera w Wszystko za życie 

Nadszedł czas na pierwsze rozczarowanie. Było ono bolesne tym bardziej, że dotyczyło jednego z największych świąt Ameryki Północnej – Dnia Niepodległości Stanów Zjednoczonych.
Nie mogę narzekać w żaden sposób na to, jak spędziłem to święto. Skarżę się jednak na jego organizację, samo podejście Amerykanów do tak ważnego momentu w ich historii, ba!, historii świata.
Co więc dziś robiliśmy? Obżeraliśmy się, wpieprzaliśmy hot-dogi na spotkaniach z barbecue w tle, kupowaliśmy niezliczoną ilość sosów na tę okazję, buszowaliśmy po półkach marketów w celu znalezienia mięsa na hamburgery.
To było chore. W taki dzień każdy „patriota” siedział do wieczora w domu i opychał się niezdrowy żarciem. Pił Coca-Colę, symbol wolności, kapitalizmu i globalizmu, pocił się i miał wszystko gdzieś. W końcu wywiesił flagę przed domem, więc co można mu zarzucić?
Ano to, iż ten Amerykanin nawet nie ukrywał swojego stosunku do niepodległości własnego kraju. Poza jedzeniem widział dziś jeszcze jedno: pokaz sztucznych ogni, który odbył się w Navy Pier, nad brzegiem jeziora Michigan. Rzeczywiście, oryginalna atrakcja.
Zanim przeciętni Amerykanie dotarli do miejsca, w którym jako tako widzieli fajerwerki, zapewne nieco już spalili z tego, co dziś wkładali sobie do ust. Spoceni maszerowali w stronę jeziora z krzesełkami pod pachą. Sporo ludzi zasiadało na ziemi, ale ci pozostali, krzesełkowicze, z racji swojej otyłości, woleli nie ryzykować siadania i przynieść ze sobą siedzisko. 
Zdjęcie kompletnie mi się rozmazało. Dostałbym za nie najpewniej w mordę, gdyby facet tej kobiety zobaczył mnie.  Nie mogłem powstrzymać się, aby nie zrobić tej fotografii. Oto więc moda prosto z Chicago. 
W Polsce też mamy wolne, kiedy świętujemy swoją niepodległość. Ale czy zachowujemy się – muszę użyć tego słowa – tak bezczelnie, jak Amerykanie? Nie, nie wydaje mi się. Może czepiam się ich zachowania dlatego, że jeszcze nie zaakceptowałem obowiązujących tu nawyków żywieniowych. Nie zrozumiem, jak można na chama wpychać w siebie hamburgery, skoro zaraz będę narzekał na swój wygląd albo rzygał, bo dodałem do nich milion rodzajów sosów.
Tu ludzie otyli cały czas mówią o odchudzaniu. Najczęściej żarcie proponują innym i sami wzbraniają się na oczach innych przed jedzeniem. Nie przemawia do mnie ta dwulicowość.
Posłuchałem też komentarzy dwóch ekspedientek w polskim markecie. Narzekały do siebie przy klientach, jak źle, że dzisiejszy dzień w ogóle nadszedł. Może wolałyby żyć w kraju podległym innemu państwu?
– Ty, Sylwia, głodna jestem – grzmiała jedna.
– Pracujesz w markecie, Elka – pouczała ją druga. – Idź coś zjedz, przecież prowiantu masz tu pod dostatkiem.
Wtedy Elka chyba zorientowała się, że jestem Polakiem.
– Wie pan, muszę tu robić w taki dzień! – mówiła. – Jest tak gorąco, ludzi pełno, a ja stoję na kasie. Co za niesprawiedliwość.
Nie wydaje mi się, że stanie przy piecyku i robienie hamburgerów, byłoby lepszym wyjściem dla tych kobit.
No i te fajerwerki. Pokaz zaczynał się o 21:00. Trwał równy kwadrans. Był beznadziejny. Nawet w swoim maciupeńkim mieście, Połczynie Zdroju, widziałem lepsze sztuczne ognie na Nowy Rok. Chicago nie postarało się. Na końcu pokazu oczywiście wypuszczono w powietrze najlepsze petardy. Tylko po to, aby ludzie zapamiętali ten moment. Bo najczęściej bywa tak, że lepiej przypominamy sobie początki i końce czegoś. Środka nikt nie widzi, a jest on, tuż po rozpoczęciu, najprzyjemniejszą częścią całego poruszenia.
Stałem w tłumie przechodniów z głową uniesioną ku niebu. Pokaz nie zrobił na mnie żadnego wrażenia. Ciekawsze były już reakcje ludzi. Klaskali, gdy wyleciała w powietrze ostatnia petarda. Widocznie wcześniejsze pokazy nie były tak urzekające, jak ten, więc ręce same składały im się do oklasków.

Obchody 236 rocznicy Dnia Niepodległości uważam za zamknięte.  
Mam nadzieję, że następny dzień mnie zaskoczy. Życzę sobie tego.
Z nieukrywaną radością czekam też na nadchodzący poniedziałek. Wtedy wyruszę samolotem do... Nie zdradzę jeszcze tego. Ale zapewniam, że granice stanów staną się płynne, a podróż jeszcze bardziej zaskakująca. 

Dzień 7. Dawaj moją kasę!

          Mamy w Ameryce tradycję „wielkiej rzeki o dwóch sercach”: wyjeżdżanie ze swymi ranami do głuszy, żeby się uleczyć, przemienić, odpocząć. I tak, jeśli rany nie są zbyt głębokie – jak w wypadku Hemingwaya – to działa. Ale tu nie jest Michigan (ani Wielkie Lasy w Missisipi – wypadek Faulknera). Tu jest Alaska.

Słowa Edwarda Hoaglanda cytowane przez Jona Krakauera w Wszystko za życie

            Dzień zaczął się od wyjazdu poza Downtown. Było jeszcze goręcej niż wczoraj – ponad 40 stopni Celsjusza. (Współczuję ludziom z Kolorado, którzy walczą teraz z pożarami). Kierowałem się do jakiegoś małego miasteczka w stanie Indiana. Zawróciłem, nie wyjeżdżając dobrze poza Chicago. Nie dało się jechać, oddychać, myśleć. Nawet klimatyzacja samochodowa nie dawała sobie rady z tymi warunkami. Gdybym wyszedł z auta i wpadł w ramiona upału, a potem znowu wrócił do pojazdu, mógłbym najzwyczajniej się przeziębić.
            Nie poddałem się pogodzie i postanowiłem spełnić jedno ze swoich skrytych, cichych marzeń. Zanim wróciłem do domu, wybrałem się do sklepu sportowego. Przetrzepałem wszystkie regały z czymś, co miało na sobie napis „Chicago Bulls”. I dzięki temu, na przekór wielu niedowiarkom w siłę marzeń, mam to: 

Pomagający mi w wyborze rzeczy Meksykanin był bardzo obojętny na to, co kupuję. Milczał, gdy szczerzyłem zęby do czapek z daszkiem, patrzył gdzieś w dal i zapewne czekał, aż dam mu spokój. Później zawołał swojego kumpla. Zapewne dlatego, że miał już dość podnieconego chłopaczka, który szaleje za skrawkiem materiału z nazwiskiem Rodmana.
Wyszedłem ze sklepu, jakbym dostał w nim milion dolarów. Ciągnąłem za sobą nogi do samochodu i słuchałem od pewnego człowieka, jak po ulicy, na której obecnie znajdowaliśmy się, „płynęła” krew prosiaków, krów i innych zwierząt. Mowa o Stock Yards, miejscu z największą liczbą ubojni i rzeźni w całym Chicago.
– Zjeżdżało się tutaj mnóstwo Polaków, tysiące Irlandczyków i innych Europejczyków – ciągnął mężczyzna. – Gonili za robotą. W cholerę ciężarówek przewijało się tutaj dzień w dzień. Załadowane były tym mięchem, które cuchnęło i którego resztki zatruwały nasze jezioro.
Do dziś trucki jeździły po Stock Yards. Ale już w innym celu.
Gdzieś w oddali, przez unoszący się nad ulicami żar, widziałem te stare budynki – miejsce śmierci milionów zwierząt. Próbowałem sobie wyobrazić, jak w przyczepach tych ogromnych pojazdów przewożone są tysiące ton żywego jeszcze mięsa, które później będzie kwiczeć i wyć ze strachu przed zabiciem. Szybko przestałem zatruwać sobie tym głowę, ponieważ połączenie wysokiej temperatury z takimi myślami spowodowało u mnie odruchy wymiotne.
Minęło 10 godzin. Przesiedziałem je w domu. Czasami wychodziłem na balkon. Wracałem z niego z  powrotem po 15 sekundach. Czekałem na ochłodzenie, by móc normalnie wyjść z czterech ścian, pospacerować piekielnie długą ulicą Michigan. Musiałem być skończonym głupkiem, sądząc, że temperatura w Chicago spadnie do tego czasu. O 21 wieczorem było nadal tak samo! No nic – powiedziałem sobie – trzeba ruszyć tyłek i zobaczyć miasto o tej porze. Przecież w telewizji i filmach zawsze roiło się od nocnych obrazków miast, ich pulsujących świateł, trąbiących non stop samochodów oraz obijających się o siebie ludzi. Trzeba to samemu sprawdzić.
Jean Baptiste Point DuSable - pierwszy  osadnik w Chicago. Uważany za założyciela tego miasta
Dreptałem tuż przy rzece Michigan z myślą, że chociaż ona da mi chwilową ulgę, nim skręcę w jakąś ulicę. A gdzie tam, upał aż zamykał oczy – tak je wysuszał. Ale pomimo skwaru, stoliki w ogródkach wszystkich restauracji były zajęte. Ludziom ten żar nie przeszkadzał tutaj? Że niby przyzwyczaili się do takich temperatur? Nie wierzyłem, iż tym osobom, które zamawiały na dodatek gorące potrawy, temperatura nie doskwiera w tak dotkliwy sposób, jak mi.
Tak mnie to zastanawia, ponieważ najczęściej widzę Amerykanów z czołem i plecami zroszonymi kroplami potu. Ich koszulki są często jak szmatki nasączone wodą. I nikomu to nie przeszkadza. Chyba nawet samym właścicielom tych T-shirtów. No, gorzej, kiedy widzę jakąś osobę z mokrymi spodniami. Wtedy komentarz nie jest już potrzebny.
Po prostu zadziwia mnie ten naród… Dziś np. zauważyłem, że nikt, kto idzie ulicą, nie zwraca uwagi na tego, kto go mija. Czy wyobrażamy sobie, żeby przejść tak niezauważonym w Polsce? Nie, to wręcz niemożliwe. Czuję się momentami, jak w mieście duchów, mieście obojętności. Czy Amerykanki nie zwracają uwagi na mężczyzn i na odwrót? Nie posyłają sobie zalotnych spojrzeń? Nic? No, najwidoczniej nie ma takiej potrzeby. Nie potrafię na razie odpowiedzieć, skąd brak ciekawości w tym społeczeństwie. Jedno, co mi przychodzi na myśl, to to, że jest tu tak dużo ludzi, iż żaden z nich nie wydaje się im wyjątkowy.
Szedłem zatłoczoną ulicą i przyglądałem się ślepemu tłumowi. Nawet taka głupota, jak ta, dokąd szły te wszystkie osoby, które mijałem, zajmowała mi głowę. Do momentu, gdy spotkałem pewnego czarnoskórego faceta. Grał, o ile się nie mylę, na saksofonie. Odchylał się w rytm muzyki, tupał nogą i, wydawało się, był pochłonięty tym, co robił. Otoczyło go niewielu ludzi. Przyklęknąłem więc i zrobiłem mu zdjęcie.
– Ty, ja tu pracuję, mam ciężką robotę, a ty pstrykasz mi zdjęcia – krzyczał. – Dawaj pieniądze, jeśli chcesz poużywać aparatu. Zrób coś ze sobą, chłopaku i idź do pracy.
Wskazał natychmiast ręką na kubek z, jak zauważyłem, niewieloma pieniędzmi w środku i dalej ciągnął swoją tyradę. Ciocia, która wszystkiemu przyglądała się z daleka, powiedziała, żebym go olał. W Ameryce pełno jest ludzi, którzy za nic chcą najzwyczajniej kasę.


Zabawy dzieciaków w Parku Millenium






Stąd też naszła mnie refleksja. Amerykanie, ludzie światli, pełni odwagi i uprzejmości, boją się zdjęć. Uciekają przed nimi, warczą na przypadkowego fotografa i najchętniej skopaliby mu dupę za jego wścibskość. Ale gdy ktoś z tego wybrednego tłumu poprosi cię o zrobienia mu zdjęcia, odmówić nie powinieneś. Dlatego w ciągu dwudziestu minut, które spędziłem w Parku Millenium, pstrykałem obcym fotografie. Kilka parze zakochanych, kilka rodzinie Meksykanów, którą miałem problem zmieścić w kadrze oraz jakiemuś samotnemu facetowi.
– Woli pan pionową czy poziomą fotografię? – zapytałem go, stojąc z aparatem w ręku.
– Obojętnie.
Zrobiłem mu więc dwa ujęcia. Dwa fatalne ujęcia, ponieważ nie było widać na nich tła. Oddałem mu więc czym prędzej aparat i zwiałem, zagłębiając się w wąskie ścieżki parku.
Wyszedłem naprzeciw pięknej rzeźby – Bramy Chmur. Cóż to za przejmujący widok! Na początku zatrzymałem się, jak wryty. Owszem, widziałem to „coś” w telewizji, teledyskach muzyków oraz na cudzych fotografiach. Ale w życie nie pomyślałem, ze Brama jest tak ogromna.
Fantastycznie zniekształcała obraz miasta, które ją otaczało. Oblepiono była milionem rąk. Ludzie zostawiali na niej odciski swoich łapsk. Gdyby chociaż ta Brama pamiętała tych wszystkich turystów, którzy robią głupie miny do zdjęcia przy czymś, o czym nie mają zielonego pojęcia. 




Autorem Bramy jest Brytyjczyk, Anish Kapoor. Wierząc informacjom podanym przez  Artura Wojtowicza, mieszkańca Chicago, wygrał on konkurs, do którego zgłoszono ponad 30 prac. Turyści często nieświadomie nazywają Bramę – fasolką. Jest to obelgą dla Amerykanów, którzy, tak przynajmniej usłyszałem, są dumni z tego miejsca i buntują się przeciwko takiej prymitywnej nazwie.
Brama waży 110 ton. Nie spodziewano się, że jej masa dwukrotnie przekroczy tę, która była w planach. Projekt jednak przerósł oczekiwania każdego. I jego autora, i ludzi odwiedzających to miejsce.
Kapoor odmówił złożenia podpisu na Bramie. Obawiał się, jak wypolerować jej powierzchnię i jak zatuszować miejsca spawania. Dowiedziałem się, iż jest czyszczona dwa razy dziennie.
Zapomniałbym dodać, że autor rzeźby był zachwycony przedmiotami, które odbijały niebo. Jego fascynacja przełożyła się więc na Bramę, zjawiskowo oddającą obrazy swego otoczenia i działającą na zasadzie lustra. Nietypowym rozwiązaniem jest również możliwość przejścia pod nią. Otóż, gdy wejdziemy do środka rzeźby i zatrzymamy się w jej centralnym punkcie, tzw. pępku, nasze odbicie zniknie. Przynajmniej tak stało się z moim, ale spróbuję to przy następnej okazji powtórzyć i zobaczyć, czy nie miałem czasami zwidów, wywołanych zachwytem nad Bramą.
W rzeczywistości ta rzeźba była czymś nieziemskim. Kapoor dał Chicago prawdopodobnie najbardziej intrygującą rzecz w Stanach.
Powróćmy na koniec do społeczeństwa. Wieczorem możemy ujrzeć wariacje w nim zachodzące. Bowiem rano rzadko kiedy widziałem Afroamerykanów. Jeśli już, to spieszyli się oni do pracy, nosili garnitury, biegli z kawą w ręku. Natomiast wieczorem pojawiali się na każdym kroku, zajmowali niemal każdą ławkę, murek. To było dla mnie dość dziwne i, przyznaję, niepokojące zjawisko. Ci Afroamerykanie trzymali się razem. Siadali razem, głośno ze sobą rozmawiali. Wymachiwali rękami, ganiali za niesfornymi dziećmi, zdejmowali buty i zasypiali na ławkach (oczywiście nie wszyscy). A ludzie biali krążyli gdzieś między nimi. Zlewali się w całość, która na boku ich bezzasadnie pozostawiała.
Przypomniał mi się wtedy opis Tiziano Terzaniego szczebli społeczeństwa w Central Parku w Nowym Jorku. Zauważył on, że o godzinie 7-8 nad ranem zielonymi alejami biegają białe kobiety. Umięśnione, dominujące, silne. Trenowały tak co dzień. Po joggingu wracały do domów, brały prysznic i z mokrymi włosami, od tej chwili eleganckie, ruszały do pracy. Wtedy na ich miejsce w Central Parku pojawiały się Afroamerykanki. Zmęczone szły z wózkami, przysiadały i zabawiały dzieci. Czyje dzieci? Tych kobiet, które biegały tutaj godzinę temu.
Dzień zamknąłem pięknym widokiem pięknej kobiety. Muszę jej ubliżać samym przymiotnikiem „piękna”, gdyż jej uroda zasługiwała na zdecydowanie na więcej. Była dziennikarką stacji NBC 5. Uśmiechała się do kamery i nie zwracała uwagi na przechodniów. 
Szkoda…