poniedziałek, 2 lipca 2012

Dzień 6. Cisza przed niepodległością


Nie można zaprzeczyć, że zawsze nas uskrzydla stan, w którym nie jesteśmy niczym skrępowani. Kojarzy nam się z ucieczką od historii, uciemiężenia, prawa i przykrych zobowiązań, z absolutną wolnością, a droga do tego zawsze prowadziła na zachód.

Słowa Wallace’a Stegnera cytowane przez Jona Krakauera w Wszystko za życie

Tutaj raczej nie przepada się za wiadomościami. Narzeka się, że za dużo w nich krwi, przestępstw i ludzkiego cierpienia. Może Amerykanie mają rację, nie oglądając newsów. Gdybym wiedział, że w moim mieście od kuli zginęło siedmiu ludzi w ciągu jednego weekendu, a około trzydziestu zostało postrzelonych, bałbym się nawet włączyć telewizor.
– Nie mam nic przeciwko tym strzelaninom, tylko że zabija się w nich niewinnych ludzi – usłyszałem dziś od pewnej osoby. – To zapewne porachunki gangów. Niestety, ich ofiarami padają czasami dzieciaki. Ci Meksykanie i czarnoskórzy mogliby zająć się sobą i siebie mordować.
Przejeżdżałem dziś ulicą Archer Ave. Było późne popołudnie, jakieś 40 stopni Celsjusza. Mimo to, Amerykanie wyszli na zewnątrz. Krzątali się po podwórkach, przynosili krzesełka i zasiadali na poboczu jezdni. Gaworzyli, śmiali się i robili kwaśne miny. Czyścili okulary, zdejmowali czapki, wietrząc je od potu. Pozostali w spokoju zajmowali miejsca na krawężnikach.
Cały czas między gapiami jeździły jednostki policji oraz straży pożarnych.
Widownia ulicznego teatru

– To nietypowe zachowanie, jak na tych ludzi – powiedział mi jeden Amerykanin. – Myślałem początkowo, że chodzi o strzelaninę na ulicy, że kogoś postrzelono. Przypomniało mi się jednak, iż dziś odbędą się na Archer Ave parady. 
– Jakie znowu parady? – zapytałem.
– Polityków. Jednym z nich jest tutejszy Alderman Michael Zalewski – odrzekł. – Będzie on organizował jakieś huczne przejście z orkiestrami i przaśną muzyką. A w tle tego wydarzenia zacznie wręczać ludziom ulotki ze swoim programem na lepsze jutro.
Interesujących wydarzeń na Archer nie było jeszcze końca. Po tym ulicznym teatrzyku, wybrałem się do marketu, którego na mapie Google znaleźć nie mogę. Poszedłem zrobić zakupy na barbecue. Wszedłem przez automatycznie otwierane drzwi i oczom nie wierzyłem! Polska kiełbasa myśliwiecka. Krupnik w plastikowym pojemniku. Ogórek kiszony. Jednym słowem – polskie jedzenie w amerykańskim wydaniu.
Fakt, trochę dziwiły mnie te zupy w pojemnikach, w których najczęściej zabiera się robaki na ryby. Ale kupiłem jedną z nich. Na spróbowanie. Nadal stoi w lodówce.
W markecie jakiś chłopak z obsługi układał produkty na półkach. Miał rękę w gipsie, ale praca szła mu dość sprawnie. Podszedłem do niego i chciałem zapytać po angielsku, gdzie znajdę orzeszki. Uprzedziła mnie pewna kobieta. Zagadała do niego, rzecz jasna, po polsku, a on w tym samym języku jej odpowiedział. Mówię sobie: Nieźle, jak ona rozpoznała, że chłopak jest Polakiem? Wyglądał przecież na typowego Amerykanina.
Gdy zdziwiony wracałem z marketu, pchałem wózek z zakupami do miejsca, w którym zaparkowałem samochód. Nie zauważyłem, że spod wózka wypadła mi mrożona herbata. Szedłem dalej, pogwizdując pod nosem do momentu, aż jakiś facet nie zatrąbił na mnie. Zwrócił mi po prostu uwagę na to, co po drodze zgubiłem. Machnąłem mu ręką w ramach podzięki, podniosłem zgubę i skierowałem się do samochodu. Pakowałem zakupy do bagażnika i znowu ukazał mi się ten sam typ, dzięki któremu wypiję mrożoną herbatę.
– Co? Nie byłoby dziś herbatki, nie? – zapytał po polsku, uśmiechając się.
– Yyy, no, yyy, eee, nie byłoby. Dziękuję – wybąkałem. Czasami zastanawiałem się, co odpowiedzieć przypadkowym Amerykanom, gdy mnie zaczepiali. Tym razem nawet nie potrafiłem odpowiedzieć Polakowi!
Wróciłem w spokoju do domu, do Downtown. Zastanawiałem się w trakcie jazdy, na cholerę tym Amerykanom tyle flag. Jedne wbite w ziemię, drugie wiszące na budynkach, trzecie powiewające z samochodów. A inne noszone na bluzkach, spodniach i zapewne majtkach włącznie. Wyjaśnienie było proste: 4 lipca zbliżał się wielkimi krokami. To Dzień Niepodległości Stanów Zjednoczonych. Chyba najważniejsze święto dla Amerykanów. Piszę „chyba”, bo Bóg wie, co w tym kraju, w danym czasie, jest istotne.
Gdzieś na Archer Ave

W drodze do mieszkania

Mieszkam w pierwszym z tych bliźniaków. Na osiemnastym piętrze

Nie ukrywam, iż raduję się wieścią o tym, że będą mógł zobaczyć to święto. Ciekawe, jak podczas niego zachowują się ci „wielcy” patrioci.
Kiedyś miałem jechać autostopem do Paryża. Byłbym wtedy na obchodach zdobycia Bastylii i niepodległości przez Francuzów (14 lipca). Żałowałem, że nie udało mi się dojechać do miasta mody i wieży Eiffla, ale doszedłem do wniosku, że w Stanach Zjednoczonych zobaczę zapewne coś bardziej pretensjonalnego oraz spektakularnego.
4 lipca, w środę, Amerykanie mają wolne. Od 1931 roku państwo zapewniło swoim urzędnikom federalnym prawo do wynagrodzenia za dzień poza pracą. Musiało minąć 61 lat, aby to nastąpiło. Zastanawiałem się, ile jest pozy w tym święcie. A może inaczej: ile cyrku wokół tego wydarzenia robią sami ludzie i jak ważne jest ono dla nich? Szybko natrafiłem na badanie w Internecie, które dało mi odpowiedź.
Tylko nieco ponad połowa Amerykanów wie, kiedy ich kraj odzyskał niepodległość – w 1776 roku. 26% pytanych nie miało zdania na ten temat. Około 15% stanowiły osoby, które podały złą datę.
Ale teraz najlepsze. Stan Zjednoczone były pod panowaniem Wielkiej Brytanii, zanim ogłosiły Deklarację Niepodległości. Tego, niestety, nie wiedział… co czwarty respondent.
Całej szopce wokół tego święta towarzyszą przemówienia polityków. Ja jednak znalazłem coś ciekawszego niż informacje o demagogiach ludzi podwyższających podatki Amerykanów. W Dzień Niepodległości, obchodzony już po raz 276, drugim świętem dla rodziny Baracka Obamy będą urodziny jego córki. Malia Obama wyda wtedy przyjęcie z okazji swoich 14. urodzin.
Ważne jest też to, co przeczytałem w ostatniej książce Tiziano Terzaniego, jednego z największych podróżników, o ile nie największego, wśród dziennikarzy. Wypowiadał się na temat USA. Pomyślałem, że może to być niezłe uzupełnienie mojego punktu widzenia tego społeczeństwa i, nawet, samego Dnia Niepodległości.
Terzani pisał o Stanach Zjednoczonych tak: „ Ameryka z zasady jest rasistowska, z zasady niesprawiedliwa, pełna dyskryminacji. Taki system. Dobrze mówią starzy Indianie amerykańscy: „Każde nasze zwycięstwo nazywano masakrą, natomiast kiedy oni masakrowali kobiety i dzieci, określano to jako zwycięstwo”. I tak było zawsze. (…) Do czego służą wszystkie deklaracje, Bill of Rights? Do niczego! Tak jest w praktyce. W społeczeństwie amerykańskim tkwi głęboko zakorzenione przekonanie, że Bóg pozwala im na wszystko. Nie ma prawdziwego szacunku dla drugiego człowieka”. Później reportażysta  dodaje, że Karta Praw Stanów Zjednoczonych i jej dziesięć poprawek z roku 1791 zapewniały Amerykanom dość sporo. Jednak nie poruszały najważniejszego – równości wobec prawa, za którą stało legalne niewolnictwo.
Ten mężczyzna siedział tu przez około trzy godziny. Pozostawał przez ten czas w tej samej pozie

Meksykanin? Chyba tak. Wiadomo, że zarabia około 1800 dolarów na miesiąc. Sporo ludzi tej narodowości zajmuje się właśnie takimi pracami

Równość? Wystarczy spojrzeć, kto na schodach siedzi wyżej, a kto niżej

Wszyscy więc Amerykanie przygotowują się do tego święta. Biorą wcześniejsze urlopy i rezerwują bilety na tę okazję, aby wyjechać poza swój stan. Odpoczywają w domach od wysokich temperatur, wbijają flagi w trawnik w ogródkach i czekają na pokaz sztucznych ogni, który odbędzie się tuż po tych pustych przemówieniach polityków. Swoją drogę, te fajerwerki mają w sobie coś symbolicznego. Po pierwsze, będą na sam koniec dnia. Po drugie, na chwilę rozświetlą niebo tak, jak obietnice umysły obywateli USA. I szybko zgasną wraz ze słowami polityków.
(Dziś ważyłem się. Niestety… przytyłem).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz