Nie
można zaprzeczyć, że zawsze nas uskrzydla stan, w którym nie jesteśmy niczym
skrępowani. Kojarzy nam się z ucieczką od historii, uciemiężenia, prawa i
przykrych zobowiązań, z absolutną wolnością, a droga do tego zawsze prowadziła
na zachód.
Słowa
Wallace’a Stegnera cytowane przez Jona Krakauera w Wszystko za życie
Tutaj raczej nie
przepada się za wiadomościami. Narzeka się, że za dużo w nich krwi, przestępstw
i ludzkiego cierpienia. Może Amerykanie mają rację, nie oglądając newsów.
Gdybym wiedział, że w moim mieście od kuli zginęło siedmiu ludzi w ciągu jednego
weekendu, a około trzydziestu zostało postrzelonych, bałbym się nawet włączyć
telewizor.
– Nie mam nic przeciwko
tym strzelaninom, tylko że zabija się w nich niewinnych ludzi – usłyszałem dziś
od pewnej osoby. – To zapewne porachunki gangów. Niestety, ich ofiarami padają
czasami dzieciaki. Ci Meksykanie i czarnoskórzy mogliby zająć się sobą i siebie
mordować.
Przejeżdżałem dziś
ulicą Archer Ave. Było późne popołudnie, jakieś 40 stopni Celsjusza. Mimo to,
Amerykanie wyszli na zewnątrz. Krzątali się po podwórkach, przynosili krzesełka
i zasiadali na poboczu jezdni. Gaworzyli, śmiali się i robili kwaśne miny.
Czyścili okulary, zdejmowali czapki, wietrząc je od potu. Pozostali w spokoju zajmowali
miejsca na krawężnikach.
Cały czas między
gapiami jeździły jednostki policji oraz straży pożarnych.
Widownia ulicznego teatru |
– To nietypowe zachowanie, jak na tych ludzi – powiedział mi jeden Amerykanin. – Myślałem początkowo, że chodzi o strzelaninę na ulicy, że kogoś postrzelono. Przypomniało mi się jednak, iż dziś odbędą się na Archer Ave parady.
– Jakie znowu parady? –
zapytałem.
– Polityków. Jednym z
nich jest tutejszy Alderman Michael Zalewski – odrzekł. – Będzie on organizował
jakieś huczne przejście z orkiestrami i przaśną muzyką. A w tle tego wydarzenia
zacznie wręczać ludziom ulotki ze swoim programem na lepsze jutro.
Interesujących wydarzeń
na Archer nie było jeszcze końca. Po tym ulicznym teatrzyku, wybrałem się do
marketu, którego na mapie Google znaleźć nie mogę. Poszedłem zrobić zakupy na
barbecue. Wszedłem przez automatycznie otwierane drzwi i oczom nie wierzyłem!
Polska kiełbasa myśliwiecka. Krupnik w plastikowym pojemniku. Ogórek kiszony.
Jednym słowem – polskie jedzenie w amerykańskim wydaniu.
Fakt, trochę dziwiły
mnie te zupy w pojemnikach, w których najczęściej zabiera się robaki na ryby.
Ale kupiłem jedną z nich. Na spróbowanie. Nadal stoi w lodówce.
W markecie jakiś
chłopak z obsługi układał produkty na półkach. Miał rękę w gipsie, ale praca
szła mu dość sprawnie. Podszedłem do niego i chciałem zapytać po angielsku,
gdzie znajdę orzeszki. Uprzedziła mnie pewna kobieta. Zagadała do niego, rzecz
jasna, po polsku, a on w tym samym języku jej odpowiedział. Mówię sobie:
Nieźle, jak ona rozpoznała, że chłopak jest Polakiem? Wyglądał przecież na
typowego Amerykanina.
Gdy zdziwiony wracałem z
marketu, pchałem wózek z zakupami do miejsca, w którym zaparkowałem samochód.
Nie zauważyłem, że spod wózka wypadła mi mrożona herbata. Szedłem dalej, pogwizdując
pod nosem do momentu, aż jakiś facet nie zatrąbił na mnie. Zwrócił mi po prostu
uwagę na to, co po drodze zgubiłem. Machnąłem mu ręką w ramach podzięki, podniosłem
zgubę i skierowałem się do samochodu. Pakowałem zakupy do bagażnika i znowu
ukazał mi się ten sam typ, dzięki któremu wypiję mrożoną herbatę.
– Co? Nie byłoby dziś
herbatki, nie? – zapytał po polsku, uśmiechając się.
– Yyy, no, yyy, eee,
nie byłoby. Dziękuję – wybąkałem. Czasami zastanawiałem się, co
odpowiedzieć przypadkowym Amerykanom, gdy mnie zaczepiali. Tym razem nawet nie
potrafiłem odpowiedzieć Polakowi!
Wróciłem w spokoju do
domu, do Downtown. Zastanawiałem się w trakcie jazdy, na cholerę tym Amerykanom
tyle flag. Jedne wbite w ziemię, drugie wiszące na budynkach, trzecie
powiewające z samochodów. A inne noszone na bluzkach, spodniach i zapewne majtkach
włącznie. Wyjaśnienie było proste: 4 lipca zbliżał się wielkimi krokami. To Dzień
Niepodległości Stanów Zjednoczonych. Chyba najważniejsze święto dla Amerykanów.
Piszę „chyba”, bo Bóg wie, co w tym kraju, w danym czasie, jest istotne.
Gdzieś na Archer Ave |
W drodze do mieszkania |
Mieszkam w pierwszym z tych bliźniaków. Na osiemnastym piętrze |
Nie ukrywam, iż raduję
się wieścią o tym, że będą mógł zobaczyć to święto. Ciekawe, jak podczas niego
zachowują się ci „wielcy” patrioci.
Kiedyś miałem jechać
autostopem do Paryża. Byłbym wtedy na obchodach zdobycia Bastylii i niepodległości
przez Francuzów (14 lipca). Żałowałem, że nie udało mi się dojechać do miasta
mody i wieży Eiffla, ale doszedłem do wniosku, że w Stanach Zjednoczonych
zobaczę zapewne coś bardziej pretensjonalnego oraz spektakularnego.
4 lipca, w środę,
Amerykanie mają wolne. Od 1931 roku państwo zapewniło swoim urzędnikom
federalnym prawo do wynagrodzenia za dzień poza pracą. Musiało minąć 61 lat,
aby to nastąpiło. Zastanawiałem się, ile jest pozy w tym święcie. A może
inaczej: ile cyrku wokół tego wydarzenia robią sami ludzie i jak ważne jest ono
dla nich? Szybko natrafiłem na badanie w Internecie, które dało mi odpowiedź.
Tylko nieco ponad połowa Amerykanów
wie, kiedy ich kraj odzyskał niepodległość – w 1776 roku. 26% pytanych nie miało zdania na ten temat. Około 15% stanowiły osoby, które podały złą datę.
Ale teraz najlepsze.
Stan Zjednoczone były pod panowaniem Wielkiej Brytanii, zanim ogłosiły
Deklarację Niepodległości. Tego, niestety, nie wiedział… co czwarty respondent.
Całej szopce wokół tego
święta towarzyszą przemówienia polityków. Ja jednak znalazłem coś ciekawszego
niż informacje o demagogiach ludzi podwyższających podatki Amerykanów. W Dzień Niepodległości,
obchodzony już po raz 276, drugim świętem dla rodziny Baracka Obamy będą urodziny
jego córki. Malia Obama wyda wtedy przyjęcie z okazji swoich 14. urodzin.
Ważne jest też to, co przeczytałem
w ostatniej książce Tiziano Terzaniego, jednego z największych podróżników, o
ile nie największego, wśród dziennikarzy. Wypowiadał się na temat USA.
Pomyślałem, że może to być niezłe uzupełnienie mojego punktu widzenia tego społeczeństwa
i, nawet, samego Dnia Niepodległości.
Terzani pisał o Stanach
Zjednoczonych tak: „ Ameryka z zasady jest rasistowska, z zasady
niesprawiedliwa, pełna dyskryminacji. Taki system. Dobrze mówią starzy Indianie
amerykańscy: „Każde nasze zwycięstwo nazywano masakrą, natomiast kiedy oni
masakrowali kobiety i dzieci, określano to jako zwycięstwo”. I tak było zawsze.
(…) Do czego służą wszystkie deklaracje, Bill of Rights? Do niczego! Tak jest w
praktyce. W społeczeństwie amerykańskim tkwi głęboko zakorzenione przekonanie,
że Bóg pozwala im na wszystko. Nie ma prawdziwego szacunku dla drugiego człowieka”.
Później reportażysta dodaje, że Karta
Praw Stanów Zjednoczonych i jej dziesięć poprawek z roku 1791 zapewniały Amerykanom
dość sporo. Jednak nie poruszały najważniejszego – równości wobec prawa, za
którą stało legalne niewolnictwo.
Ten mężczyzna siedział tu przez około trzy godziny. Pozostawał przez ten czas w tej samej pozie |
Meksykanin? Chyba tak. Wiadomo, że zarabia około 1800 dolarów na miesiąc. Sporo ludzi tej narodowości zajmuje się właśnie takimi pracami |
Równość? Wystarczy spojrzeć, kto na schodach siedzi wyżej, a kto niżej |
Wszyscy więc Amerykanie
przygotowują się do tego święta. Biorą wcześniejsze urlopy i rezerwują bilety
na tę okazję, aby wyjechać poza swój stan. Odpoczywają w domach od wysokich
temperatur, wbijają flagi w trawnik w ogródkach i czekają na pokaz sztucznych
ogni, który odbędzie się tuż po tych pustych przemówieniach polityków. Swoją
drogę, te fajerwerki mają w sobie coś symbolicznego. Po pierwsze, będą na sam
koniec dnia. Po drugie, na chwilę rozświetlą niebo tak, jak obietnice umysły
obywateli USA. I szybko zgasną wraz ze słowami polityków.
(Dziś ważyłem się. Niestety…
przytyłem).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz