piątek, 6 lipca 2012

Dzień 9. Na wariackich papierach


Może być i tak, że jest złym zwyczajem twórczych talentów angażowanie się w patologiczne ekstrema, pozwalające na niezwykły ogląd spraw. Ale nie daje to trwałego sposobu na życie tym, którzy swych ran nie potrafią przełożyć na znaczące dzieło sztuki lub myśli.


Słowa Theodore’a Roszaka cytowane przez Jona Krakauera w Wszystko za życie

Rankiem, kiedy słońce próbowało przebić się przez rolety oraz mój sen, ciocia weszła po cichu do pokoju i delikatnym głosem zapytała:
– Łukaszu, masz może ochotę na przebieżkę biegiem jeziora Michigan?
W ten oto sposób podniosłem się z łóżka, jak porażony piorunem. Po 5 minutach trząsłem się już z niecierpliwości pod drzwiami. W końcu zrzucę tłuszcz, którym obrosłem, pomyślałem.
Po chwili znalazłem się na ulicy. Truchtałem jej szerokimi chodnikami, przebiegałem na czerwonych światłach i rozciągałem mięśnie w każdym miniętym parku. Cały czas kierowałem się w stronę plaży. Miałem jakieś 10 minut do celu.
Podczas biegu myślałem o zjawisku, które jest w Ameryce banalizowane i spychane do bocznych uliczek. Tym czymś był rasizm. Zastanawiało mnie na przykład, dlaczego tak mało czarnoskórych widywałem każdego poranka? Co było przyczyną tego, że wieczorem na ulicach rosła ich liczba? Na samym początku sądziłem, iż jestem przewrażliwiony na punkcie szacunku do rasy lub człowieka w ogóle. Bo przecież taki turysta, jak ja, nie mógł w ciągu tygodnia dojść do podobnego wniosku, powtarzałem sobie, oszukując się.
Nawet gdy pomyślę o żebrzących ludziach na mostach czy skrzyżowaniach, to przypominają mi się wyłącznie Afroamerykanie lub Meksykanie. Jeszcze nie widziałem białego z tabliczką: Bezdomny. Smuci mnie ten fakt. I na dodatek później słyszę od Polaków w Chicago: Czarni nic w głowie nie mają, zero inteligencji. Siedzą i tylko zaczepiają porządnych ludzi na ulicy.



Gdy leciałem do Stanów, sądziłem, że Afroamerykanie często wykorzystują rasizm. Że zrzucają winę wyłącznie na białych, którzy ich nienawidzą. Bądź co bądź, jeszcze nie spotkałem się z tym, aby jakakolwiek czarnoskóra osoba czy Meksykanin tak się zachował.
Z kolei ludzi biali są ohydnie dwulicowi. Podadzą rękę Afroamerykaninowi i spluną, gdy od niego odejdą. Uśmiechną się w ten swój beznadziejnie uniżony sposób i będą gadać swoim białym znajomym: 
– Wiesz, gdzie mieszkają czarni? Na murzynowie.
(Na murzynowie, czyli na dzielnicy, którą zamieszkują wyłącznie czarnoskórzy ludzie).
Powracając do mojej porannej przebieżki, muszę podzielić się z Wami, Czytelnicy, zaskakującymi faktami z chicagowskich plaż. Bo to, ile dziś przebiegłem, nie jest ważne. Absurdy, których tego dnia się nasłuchałem i które zobaczyłem, są istotniejsze.
Mianowicie, przeciętny Amerykanin nie dość, że jest rasistą, to zachowuje się do tego, jak najgorszy homofob. Ma radar w oczach, który wykrywa potencjalnie słabe jednostki. Jest wyczulony na sprawy ubioru innych ludzi. Zwłaszcza na plaży, gdzie trzeba wyglądać, jak Apollo, Hefajstos i Ares w jednym.
Bardzo łatwo tutaj o łatkę homoseksualisty! Trzeba uważać, co się nosi, jak się wygląda bez koszulki, z koszulką, co ma się na głowie i jak długie są twoje szorty do kąpania. Z tej przyczyny postanowiłem w telegraficznym skrócie stworzyć krótki poradnik, który ma posłużyć innym do tego, aby uniknąć gaf i nie stać się obiektem niewybrednych żartów. Amerykanie bowiem, mówię tutaj o nastolatkach, w sposób bezczelny komentują innych. Starsi zachowują jeszcze krztynę szacunku. Jeśli więc nie chcesz, Czytelniku, kiedykolwiek zostać odebranym jako homoseksualista, przeczytaj to z uwagą.
Po pierwsze, zapomnij o koszulkach z wizerunkami (zwłaszcza Myszki Miki!). Po drugie, nie noś kąpielówek. Jeśli się uprzesz, to miej je chociaż pod szortami. Pamiętaj, im dłuższe spodenki do kąpania, tym lepsze, bardziej męskie. Po trzecie, nie miej w swojej garderobie, mężczyzno, torby przez ramię – to jedna z największych oznak homoseksualizmu zdaniem Amerykanów. Po czwarte, miej ogoloną klatkę piersiową. Niech twoja skóra błyszczy się, nawet jeśli nie masz, co pokazać.
Plaża to miejsce wielu absurdów. Ja jako Europejczyk nie rozumiem tutejszych nakazów i zakazów w ubiorze. Może dlatego, że wyobrażałem sobie Stany Zjednoczone jako kraj wolności pod każdym względem.
O, przypomniała mi się pewna historia, którą dziś usłyszałem dziś. Dotyczyła jakiegoś kąpieliska na Florydzie. Pewien ratownik wodny miał wyznaczony swój rewir pracy. Niemal cały dzień siedział na motorówce i spoglądał w lustro jeziora. Spokój ratownika zmącił jakiś człowiek, który przybiegł z wieścią, że nieopodal ktoś topi się na niestrzeżonym kąpielisku. Poinformowany o wypadku mężczyzna natychmiast poderwał się i rzucił na ratunek. Ocalił tonącego. Gdy przełożony ratownika dowiedział się o tym wydarzeniu, wywalił go na zbity pysk. Powód? Jego pracownik opuścił miejsce swojej pracy.
Zastanawiam się, więc, co zrobiłby ten sam naczelnik, gdyby to jego dziecko tonęło na tym niestrzeżonych kąpielisku? Też wykopałby ratownika?
Ostatnią rzeczą, która mnie dziś zadziwiła podczas joggingu, była opaska na głowie truchtającego brzegiem Michigan dziewięćdziesięciolatka. Dla wyobrażenia napiszę, iż jego quasi-bieg był na tyle szybki, że wyprzedzał mnie podczas mojego marszu. Co więc miał on na czole? Przycisk i GPS. Gdyby wcisnął guzik, poinformowałby właściwe służby o przykrym wypadku, który mu się zdarzył. Pogotowie zatem nie miałoby najmniejszego problemu z odnalezieniem go, gdyż GPS natychmiast wskazałby miejsca zdarzenia. Wychodzi na to, że nasz niezłomnie truchtający pan był bardzo dobrze wyposażony i wolał dmuchać na zimne.
Po powrocie z biegu, niemal do końca dnia siedziałem w domu. Nie wynurzałem nosa, ponieważ przez Chicago przeszły trzy burze. Mówiłem sobie wtedy: zwariowany kraj, zwariowani ludzie, zwariowana pogoda. Do wyjścia przekonały mnie ostatnie promienie słońca, które przebijały się przez przemijające burzowe chmurzyska.
Wziąłem aparat w rękę i pobiegłem do Bramy Chmur. Przyciągała mnie, jakby miała w sobie magnes. Pomimo tak wielu ludzi, którzy do niej pielgrzymowali, była ona miejscem na swój sposób zaczarowanym.




Jedynym ciekawym i zasługującym na krótki opis zdarzeniem, które trafiło mi się po drodze do Millenium Park, było spotkanie pewnego Afroamerykanina. Kiedy go mijałem, zapytał mnie, czy mam ogień. Otrzymał negatywną odpowiedź. Ale coś zmusiło mnie, żeby chociaż z nim postać przez sekundę. Pogadaliśmy więc, wspólnie próbowaliśmy przeczekać deszcz pod drzewem, gdyż ławkę, na której wcześnie siedział, zalało. A gdy nie przestawało siąpić, mój przyjaciel wkurzył się, przykleił sobie plaster na łokieć i ruszył przed siebie, niepewnym krokiem. Machnął jeszcze na pożegnanie i wpadł w gorączkę tłumu ludzi.
Ja tymczasem ponownie zebrałem się na spacer do Bramy. Szedłem z zamiarem zrobienia fotoreportażu. Już wcześniej zaobserwowałem, że w miejscu postawienia – zwanej przez wielu – „fasolki” dzieje się niezły cyrk.
Turyście bowiem małpowali przy Bramie, skakali wokół niej, kładli się na betonie i pstrykali zdjęcia swoich odbić w lustrze rzeźby. Koniecznie musieli dotknąć jej powierzchni. Nawet ją lizali!







Przypatrywałem się strażnikowi, który beznamiętnie spoglądał na tych ludzi. Chyba już nic go nie dziwiło. Kręciłem się wokół Bramy i analizowałem każdą jej część. Środek, wnętrze tego cuda było najbardziej intrygujące. Jednak ciężko mi cokolwiek napisać na ten temat, bo moje odbicie zanikało w centrum lustrzanej rzeźby i rozpraszało się.
"Pępek" Bramy

Polacy nie odstawali od reszty turystów. Też kładli się na ziemi, robili przygłupie miny i wrzeszczeli, gdy zobaczyli swoje zdjęcie w aparacie. Zapewne liczyli już w głowie ilość komentarzy na facebooku, jakie dostaną za tak zręcznie zrobioną fotografię.
 Wyobrażałem sobie, co może czuć autor Bramy. Przypuszczałem, że albo zażenowanie spowodowane zachowaniem ludzi-dzikusów, którzy nie widzieli do tej pory swojego odbicia w lustrze, albo dumę, że jego rzeźba stała miejscem pielgrzymek do Chicago. Stąd nie wiedziałem, czy mam mu współczuć, czy gratulować.
Nawiasem mówiąc, pozostały 3 dni do wylotu! 

1 komentarz: