piątek, 6 lipca 2012

Dzień 10. Ciepła Coca-Cola

             Okazało się więc, że tylko życie podobne do życia wokół nas, przenikające się równomiernie, jest życiem prawdziwym, i że szczęście, którym się nie dzieli, nie jest szczęściem… I to było najbardziej dokuczliwe. 


Słowa Borysa Pasternaka cytowane przez Jona Krakauera w Wszystko za życie

W dzisiejszych wiadomościach ostrzegano, aby nie wychodzić na zewnątrz. Wydaje mi się, że takie komunikaty były podawane przez dziennikarzy każdego dnia tygodnia. Upał rozgościł się w Chicago na dobre. Nie mogłem położyć ręki na metalowej poręczy, zdjąć butów na chodniku lub stać w słońcu dłużej niż 5 minut. Początkowo zamierzałem pobiegać brzegiem jeziora, ale to byłoby totalną głupotą. Chciałem wyjść gdziekolwiek, przynajmniej posiedzieć na chodniku przed domem. Popatrzeć na ludzi, wymienić się z nimi uśmiechami lub porozmawiać. W przeciwnym razie uważałbym dzień za stracony.
Dlatego zrobiłem dziś około 15 km piechotą.
Spróbowałem też wcielić w życie zasadę Jacka Hugo-Badera, który powiedział mi kiedyś: „To podróż jest ważna, nie jej cel”. Później zobaczycie, Czytelnicy, że nic z tego nie wyszło.
Wybrałem się zatem do zoo w Lincoln Park. Chciałem sprawdzić na własnej skórze, czy naprawdę wejście do niego było darmowe. Nie wyobrażam sobie, aby w Polsce coś takiego mogło się zdarzyć.
Zanim jednak dotarłem do celu, ciocia namówiła mnie na zakupy. 

Poszliśmy więc ulicą Michigan. Jak przeciąg przeszliśmy przez sklepy. W jednym z nich coś jednak mnie zatrzymało. Obsługa. Otóż poznałem Dennisa, który latał z wieszakami w tę i z powrotem. Trochę się zdziwiłem, gdy szedłem z podkoszulkami do przymierzalni, a on wypalił do mnie:
– Hej, jak masz na imię?
Zatrzymałem się, jak wryty. Czyżbym założył dziś koszulkę z Myszką Miki? Nie, przecież mam zwykły T-shirt na sobie.
To dlaczego facet z obsługi chciał znać moje imię? W końcu przypomniało mi się wiele sytuacji, które w Chicago mnie zaskakiwały. Zaskakiwały dlatego, że nie znałem tutejszej etykiety.
– Luke, nazywam się, Luke – odpowiedziałem.
– Dobra, Luke, w takim razie wołaj mnie, jeśli będziesz czegoś potrzebował – dodał i otworzył mi drzwi do przebieralni. 
Kupiłem jakąś podkoszulkę i cichcem urwałem się cioci ze sklepu, żeby nie spotkać więcej Dennisa.
Później rozdzieliłem się z nią i zacząłem samotną podróż do zoo. Nietrudno było do niego dotrzeć z ulicy Michigan czy nawet z samego Downtown. Wystarczyło iść plażą na północ i po ponad godzinie dotarłoby się na miejsce.
Droga do ogrodu zoologicznego rzeczywiście wydawała się prosta. Ale nie dla kogoś, kto zjadł na śniadanie mnóstwo owoców i toksycznego żarcia, które zaraz potem popił ciepłą Coca-Colą z puszki. Nie jest przyjemnie biegać z bulgoczącym wulkanem w żołądku oraz rozdzierającym go bólem. Zwłaszcza w środku jakiegoś rozległego, zatłoczonego parku.
Natychmiast spytałem kogoś o drogę do zoo.
– Kieruj się tą ścieżką – wskazał palcem mężczyzna. – Musisz jednak okrążyć staw. Później zobaczysz cztery czy pięć wejść do ogrodu. Nie przegapisz ich.
No, w takim stanie nie mogłem ich nie zauważyć. Z sekundy na sekundę robiło mi się coraz nieprzyjemniej.
Pomyślcie, Czytelnicy, że jesteście na pustyni, na której znajduje się mnóstwo ludzi i żadnego ustronnego miejsca zarazem. Oczywiście, dolega Wam to, co mi. Co teraz?
Nagle usłyszałem odgłosy jakichś małp. Ich wycie rozchodziło się po pustej przestrzeni parku. Dawaj za odgłosem natury, dopingowałem się w myślach. Tylko że bieg wcale mi nie pomagał. Wręcz utrudniał sprawę. Okrążyłem staw i wpadłem przez żelazną furtę zoo. Nawet nie rozglądałem się, jakie zwierzęta mijałem. Pamiętam jedynie kangury, które oderwały się od jedzenia, widząc, jak jakiś wariat biegnie obok ich wybiegu.
O mały włos i pod moimi nogami znalazłyby się  króliki. Pędziłem tak, że nawet nie zdążyłyby dobrze zbiec mi z drogi, gdybym sam ich nie ominął. Później, jak już spacerowałem po ogrodzie, stwierdziłem, że jest ich tutaj cała masa.
Minąłem jeszcze śpiącego na stoliku Afroamerykanina i wpadłem do toalety. Cieszyłem się, że nadal ucinał sobie drzemkę, gdy drugim razem wracałem na palcach do ubikacji. Miałby się z kogo pośmiać.
A wszystko przez idiotyczną puszkę Coca-Coli.
Reszta spędzonego czasu w zoo była mniej wybuchowa. Przeszukiwałem wzrokiem niemal każdą klatkę. Bez skutku. Prawie wszystkie zwierzęta miały więcej rozumu niż ja. Pochowały się tego dnia i nie wychodziły na wybiegi. Przez to zobaczyłem jedynie paralityczną pandę czerwoną, lwicę (!), bociany (jakby było mi ich mało), szympansa, dwie antylopy i strusia, który wypiął się na mnie tyłkiem. 

Wybornie. Czułem się, jak bohater serialu „Idiota za granicą”. Wyjątkowo mi dziś nie szło mi. 
Podszedłem do klatki pantery śnieżnej. Jej lokatorki nie było na wybiegu. Oparłem się o barierkę i czekałem na cud. Nagle pojawiła się obok mnie czarnoskóra kobieta. Zobaczyła, że pantery nie ma i krzyknęła – zapewne do zwierzaka – piskliwym głosem:
– Ej, przynieś tu swoją dupę!
Gdy kierowałem się do zagrody nosorożca, wózkiem golfowym podjechał do mnie ktoś z obsługi i powtórzył mi kilka razy: „Zamknięte, zamknięte, zamknięte”. Czym prędzej zawróciłem i poszedłem ku wyjściu. Tym, którym 1,5 godziny temu wbiegłem jak poparzony.
Niestety, pocałowałem klamkę furtki. Tego jeszcze brakowało. Zamknęli mnie z małpami, lwami, kaczorami i innymi zwierzętami!
Okazało się, Bogu dzięki, że nie tylko ja zostałem uwięziony. Meksykańska rodzina również. Jej głowa, potężny, wytatuowany, ale i zdezorientowany facet spojrzał na mnie. Zaczął się śmiać nie wiadomo z czego. Nie pozostałem dłużny. Zacząłem rechotać i ja. Tylko z czego? Chyba z własnej głupoty. Ja miałem już zamiar skakać przez młot. I nie było ważne, że mierzył 2 metry. Dałbym radę nawet z aparatem.
Moi meksykańscy przyjaciele 
Postaliśmy niecałe 5 minut, porozglądaliśmy się, sprawdziliśmy jeszcze raz, czy furtkę porządnie zamknięto. W tym momencie podjechał ten sam mężczyzna, który wcześniej popędzał mnie do wyjścia. Kulturalnie zaparkował swój wózkiem golfowy i otworzył nam bramę. Jeszcze przeprosił za brak możliwości wyjścia i pożyczył miłego dnia. I znowu mi się to nasunęło: czy w Polsce obsługa zachowałaby się tak samo?
Przede mną było kolejne 1,5 godziny drogi do  domu. W pełnym słońcu. Lepsze to niż biec jak wariat do kibla w zoo, pocieszałem się.
Ciężkim krokiem wracałem do Downtown. Szedłem plażą. Specjalnie, by jeszcze raz przyjrzeć się ludziom. I dzięki temu czegoś się nauczyłem.
Downtown widziane z plaży
Ten, kto zadrze z Afroamerykaninem może mieć poważne problemy. Mam na myśli tutaj prędzej młodzież niż starszych ludzi.
Czarnoskórzy przede wszystkim chodzą grupami. Śmieją się w nich z ludzi, czują się mocniejsi. Zaczepiają przechodniów albo utrudniają im życie. Zazwyczaj nie schodzą z drogi rowerom czy biegaczom. A jeśli już muszą to zrobić, to dodadzą od siebie kilka bluzg.
Piszę o tym dlatego, żeby ostrzec – nawet samego siebie – przed zapuszczaniem się w nieznane ulice, co chciałem uczynić.
Wieczorem chciałem się jeszcze przejść do Navy Pier. Odpuściłem. Po 5 czy 6 godzinach spaceru, nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Miałem odparzenia od trampek.
Na koniec dnia dowiedziałem się o wspaniałej rzeczy: od poniedziałku zaczynam drugi etap mojej niezwykłej podróży po Stanach Zjednoczonych. Wyruszę w nią samochodem. Z ciocią będziemy jeździć od miasta do miasta, od stanu do stanu. Niektóre noce miną nam w samochodzie, pozostałe – w hostelach lub hotelach. I takie szalone przejażdżki rozumiem, szanuję i przede wszystkim darzę wyjątkową miłością.
PS Chyba nie wyciągnąłem porządnej lekcji z dzisiejszego dnia. Pisząc notatkę, piłemm ciepłą Pepsi.  
PS2 Dziękuję za czytania dziennika. Mamy już ponad 1000 wyświetleń. To najlepsza mobilizacja do tego, by pisać i fotografować jeszcze lepiej!

2 komentarze:

  1. Kupa w wielkim miescie

    OdpowiedzUsuń
  2. Jakiej lekcji? Przecież Ty na śniadanie jesz chipsy i popijasz colą...

    OdpowiedzUsuń