Okazało
się więc, że tylko życie podobne do życia wokół nas, przenikające się
równomiernie, jest życiem prawdziwym, i że szczęście, którym się nie dzieli,
nie jest szczęściem… I to było najbardziej dokuczliwe.
Słowa Borysa Pasternaka cytowane
przez Jona Krakauera w Wszystko za życie
W dzisiejszych
wiadomościach ostrzegano, aby nie wychodzić na zewnątrz. Wydaje mi się, że
takie komunikaty były podawane przez dziennikarzy każdego dnia tygodnia. Upał
rozgościł się w Chicago na dobre. Nie mogłem położyć ręki na metalowej poręczy,
zdjąć butów na chodniku lub stać w słońcu dłużej niż 5 minut. Początkowo
zamierzałem pobiegać brzegiem jeziora, ale to byłoby totalną głupotą. Chciałem wyjść
gdziekolwiek, przynajmniej posiedzieć na chodniku przed domem. Popatrzeć na
ludzi, wymienić się z nimi uśmiechami lub porozmawiać. W przeciwnym razie
uważałbym dzień za stracony.
Dlatego zrobiłem dziś
około 15 km piechotą.
Spróbowałem też wcielić
w życie zasadę Jacka Hugo-Badera, który powiedział mi kiedyś: „To podróż jest
ważna, nie jej cel”. Później zobaczycie, Czytelnicy, że nic z tego nie wyszło.
Wybrałem się zatem do
zoo w Lincoln Park. Chciałem sprawdzić na własnej skórze, czy naprawdę wejście
do niego było darmowe. Nie wyobrażam sobie, aby w Polsce coś takiego mogło się
zdarzyć.
Zanim jednak dotarłem
do celu, ciocia namówiła mnie na zakupy.
Poszliśmy więc ulicą Michigan. Jak przeciąg
przeszliśmy przez sklepy. W jednym z nich coś jednak mnie zatrzymało. Obsługa. Otóż
poznałem Dennisa, który latał z wieszakami w tę i z powrotem. Trochę się
zdziwiłem, gdy szedłem z podkoszulkami do przymierzalni, a on wypalił do mnie:
– Hej, jak masz na
imię?
Zatrzymałem się, jak
wryty. Czyżbym założył dziś koszulkę z Myszką Miki? Nie, przecież mam zwykły
T-shirt na sobie.
To dlaczego facet z obsługi
chciał znać moje imię? W końcu przypomniało mi się wiele sytuacji, które w Chicago
mnie zaskakiwały. Zaskakiwały dlatego, że nie znałem tutejszej etykiety.
– Luke, nazywam się,
Luke – odpowiedziałem.
– Dobra, Luke, w takim
razie wołaj mnie, jeśli będziesz czegoś potrzebował – dodał i otworzył mi drzwi
do przebieralni.
Kupiłem jakąś podkoszulkę
i cichcem urwałem się cioci ze sklepu, żeby nie spotkać więcej Dennisa.
Później rozdzieliłem
się z nią i zacząłem samotną podróż do zoo. Nietrudno było do niego dotrzeć z
ulicy Michigan czy nawet z samego Downtown. Wystarczyło iść plażą na północ i
po ponad godzinie dotarłoby się na miejsce.
Droga do ogrodu zoologicznego
rzeczywiście wydawała się prosta. Ale nie dla kogoś, kto zjadł na śniadanie
mnóstwo owoców i toksycznego żarcia, które zaraz potem popił ciepłą Coca-Colą z
puszki. Nie jest przyjemnie biegać z bulgoczącym wulkanem w żołądku oraz
rozdzierającym go bólem. Zwłaszcza w środku jakiegoś rozległego, zatłoczonego parku.
Natychmiast spytałem
kogoś o drogę do zoo.
– Kieruj się tą ścieżką
– wskazał palcem mężczyzna. – Musisz jednak okrążyć staw. Później zobaczysz
cztery czy pięć wejść do ogrodu. Nie przegapisz ich.
No, w takim stanie nie
mogłem ich nie zauważyć. Z sekundy na sekundę robiło mi się coraz
nieprzyjemniej.
Pomyślcie, Czytelnicy,
że jesteście na pustyni, na której znajduje się mnóstwo ludzi i żadnego
ustronnego miejsca zarazem. Oczywiście, dolega Wam to, co mi. Co teraz?
Nagle usłyszałem odgłosy
jakichś małp. Ich wycie rozchodziło się po pustej przestrzeni parku. Dawaj za
odgłosem natury, dopingowałem się w myślach. Tylko że bieg wcale mi nie
pomagał. Wręcz utrudniał sprawę. Okrążyłem staw i wpadłem przez żelazną furtę
zoo. Nawet nie rozglądałem się, jakie zwierzęta mijałem. Pamiętam jedynie
kangury, które oderwały się od jedzenia, widząc, jak jakiś wariat biegnie obok
ich wybiegu.
O mały włos i pod moimi
nogami znalazłyby się króliki. Pędziłem
tak, że nawet nie zdążyłyby dobrze zbiec mi z drogi, gdybym sam ich nie ominął.
Później, jak już spacerowałem po ogrodzie, stwierdziłem, że jest ich tutaj cała
masa.
Minąłem jeszcze
śpiącego na stoliku Afroamerykanina i wpadłem do toalety. Cieszyłem się, że nadal
ucinał sobie drzemkę, gdy drugim razem wracałem na palcach do ubikacji. Miałby
się z kogo pośmiać.
A wszystko przez
idiotyczną puszkę Coca-Coli.
Reszta spędzonego czasu
w zoo była mniej wybuchowa. Przeszukiwałem wzrokiem niemal każdą klatkę. Bez
skutku. Prawie wszystkie zwierzęta miały więcej rozumu niż ja. Pochowały się tego
dnia i nie wychodziły na wybiegi. Przez to zobaczyłem jedynie paralityczną pandę
czerwoną, lwicę (!), bociany (jakby było mi ich mało), szympansa, dwie antylopy
i strusia, który wypiął się na mnie tyłkiem.
Wybornie. Czułem się,
jak bohater serialu „Idiota za granicą”. Wyjątkowo mi dziś nie szło mi.
Podszedłem do klatki
pantery śnieżnej. Jej lokatorki nie było na wybiegu. Oparłem się o barierkę i
czekałem na cud. Nagle pojawiła się obok mnie czarnoskóra kobieta. Zobaczyła,
że pantery nie ma i krzyknęła – zapewne do zwierzaka – piskliwym głosem:
– Ej, przynieś tu swoją
dupę!
Gdy kierowałem się do
zagrody nosorożca, wózkiem golfowym podjechał do mnie ktoś z obsługi i
powtórzył mi kilka razy: „Zamknięte, zamknięte, zamknięte”. Czym prędzej
zawróciłem i poszedłem ku wyjściu. Tym, którym 1,5 godziny temu wbiegłem jak
poparzony.
Niestety, pocałowałem
klamkę furtki. Tego jeszcze brakowało. Zamknęli mnie z małpami, lwami,
kaczorami i innymi zwierzętami!
Okazało się, Bogu
dzięki, że nie tylko ja zostałem uwięziony. Meksykańska rodzina również. Jej
głowa, potężny, wytatuowany, ale i zdezorientowany facet spojrzał na mnie.
Zaczął się śmiać nie wiadomo z czego. Nie pozostałem dłużny. Zacząłem rechotać
i ja. Tylko z czego? Chyba z własnej głupoty. Ja miałem już zamiar skakać przez
młot. I nie było ważne, że mierzył 2 metry. Dałbym radę nawet z aparatem.
Moi meksykańscy przyjaciele |
Postaliśmy niecałe 5
minut, porozglądaliśmy się, sprawdziliśmy jeszcze raz, czy furtkę porządnie zamknięto.
W tym momencie podjechał ten sam mężczyzna, który wcześniej popędzał mnie do
wyjścia. Kulturalnie zaparkował swój wózkiem golfowy i otworzył nam bramę.
Jeszcze przeprosił za brak możliwości wyjścia i pożyczył miłego dnia. I znowu
mi się to nasunęło: czy w Polsce obsługa zachowałaby się tak samo?
Przede mną było kolejne 1,5
godziny drogi do domu. W pełnym słońcu.
Lepsze to niż biec jak wariat do kibla w zoo, pocieszałem się.
Ciężkim krokiem
wracałem do Downtown. Szedłem plażą. Specjalnie, by jeszcze raz przyjrzeć się
ludziom. I dzięki temu czegoś się nauczyłem.
Downtown widziane z plaży |
Ten, kto zadrze z
Afroamerykaninem może mieć poważne problemy. Mam na myśli tutaj prędzej
młodzież niż starszych ludzi.
Czarnoskórzy przede
wszystkim chodzą grupami. Śmieją się w nich z ludzi, czują się mocniejsi.
Zaczepiają przechodniów albo utrudniają im życie. Zazwyczaj nie schodzą z drogi
rowerom czy biegaczom. A jeśli już muszą to zrobić, to dodadzą od siebie kilka bluzg.
Piszę o tym dlatego,
żeby ostrzec – nawet samego siebie – przed zapuszczaniem się w nieznane ulice, co chciałem uczynić.
Wieczorem chciałem się
jeszcze przejść do Navy Pier. Odpuściłem. Po 5 czy 6 godzinach spaceru, nogi
odmawiały mi posłuszeństwa. Miałem odparzenia od trampek.
Na koniec dnia
dowiedziałem się o wspaniałej rzeczy: od poniedziałku zaczynam drugi etap mojej
niezwykłej podróży po Stanach Zjednoczonych. Wyruszę w nią samochodem. Z ciocią
będziemy jeździć od miasta do miasta, od stanu do stanu. Niektóre noce miną nam
w samochodzie, pozostałe – w hostelach lub hotelach. I takie szalone przejażdżki
rozumiem, szanuję i przede wszystkim darzę wyjątkową miłością.
PS Chyba nie
wyciągnąłem porządnej lekcji z dzisiejszego dnia. Pisząc notatkę, piłemm
ciepłą Pepsi.
PS2 Dziękuję za czytania dziennika. Mamy już ponad 1000 wyświetleń. To najlepsza mobilizacja do tego, by pisać i fotografować jeszcze lepiej!
PS2 Dziękuję za czytania dziennika. Mamy już ponad 1000 wyświetleń. To najlepsza mobilizacja do tego, by pisać i fotografować jeszcze lepiej!
Kupa w wielkim miescie
OdpowiedzUsuńJakiej lekcji? Przecież Ty na śniadanie jesz chipsy i popijasz colą...
OdpowiedzUsuń