środa, 4 lipca 2012

Dzień 7. Dawaj moją kasę!

          Mamy w Ameryce tradycję „wielkiej rzeki o dwóch sercach”: wyjeżdżanie ze swymi ranami do głuszy, żeby się uleczyć, przemienić, odpocząć. I tak, jeśli rany nie są zbyt głębokie – jak w wypadku Hemingwaya – to działa. Ale tu nie jest Michigan (ani Wielkie Lasy w Missisipi – wypadek Faulknera). Tu jest Alaska.

Słowa Edwarda Hoaglanda cytowane przez Jona Krakauera w Wszystko za życie

            Dzień zaczął się od wyjazdu poza Downtown. Było jeszcze goręcej niż wczoraj – ponad 40 stopni Celsjusza. (Współczuję ludziom z Kolorado, którzy walczą teraz z pożarami). Kierowałem się do jakiegoś małego miasteczka w stanie Indiana. Zawróciłem, nie wyjeżdżając dobrze poza Chicago. Nie dało się jechać, oddychać, myśleć. Nawet klimatyzacja samochodowa nie dawała sobie rady z tymi warunkami. Gdybym wyszedł z auta i wpadł w ramiona upału, a potem znowu wrócił do pojazdu, mógłbym najzwyczajniej się przeziębić.
            Nie poddałem się pogodzie i postanowiłem spełnić jedno ze swoich skrytych, cichych marzeń. Zanim wróciłem do domu, wybrałem się do sklepu sportowego. Przetrzepałem wszystkie regały z czymś, co miało na sobie napis „Chicago Bulls”. I dzięki temu, na przekór wielu niedowiarkom w siłę marzeń, mam to: 

Pomagający mi w wyborze rzeczy Meksykanin był bardzo obojętny na to, co kupuję. Milczał, gdy szczerzyłem zęby do czapek z daszkiem, patrzył gdzieś w dal i zapewne czekał, aż dam mu spokój. Później zawołał swojego kumpla. Zapewne dlatego, że miał już dość podnieconego chłopaczka, który szaleje za skrawkiem materiału z nazwiskiem Rodmana.
Wyszedłem ze sklepu, jakbym dostał w nim milion dolarów. Ciągnąłem za sobą nogi do samochodu i słuchałem od pewnego człowieka, jak po ulicy, na której obecnie znajdowaliśmy się, „płynęła” krew prosiaków, krów i innych zwierząt. Mowa o Stock Yards, miejscu z największą liczbą ubojni i rzeźni w całym Chicago.
– Zjeżdżało się tutaj mnóstwo Polaków, tysiące Irlandczyków i innych Europejczyków – ciągnął mężczyzna. – Gonili za robotą. W cholerę ciężarówek przewijało się tutaj dzień w dzień. Załadowane były tym mięchem, które cuchnęło i którego resztki zatruwały nasze jezioro.
Do dziś trucki jeździły po Stock Yards. Ale już w innym celu.
Gdzieś w oddali, przez unoszący się nad ulicami żar, widziałem te stare budynki – miejsce śmierci milionów zwierząt. Próbowałem sobie wyobrazić, jak w przyczepach tych ogromnych pojazdów przewożone są tysiące ton żywego jeszcze mięsa, które później będzie kwiczeć i wyć ze strachu przed zabiciem. Szybko przestałem zatruwać sobie tym głowę, ponieważ połączenie wysokiej temperatury z takimi myślami spowodowało u mnie odruchy wymiotne.
Minęło 10 godzin. Przesiedziałem je w domu. Czasami wychodziłem na balkon. Wracałem z niego z  powrotem po 15 sekundach. Czekałem na ochłodzenie, by móc normalnie wyjść z czterech ścian, pospacerować piekielnie długą ulicą Michigan. Musiałem być skończonym głupkiem, sądząc, że temperatura w Chicago spadnie do tego czasu. O 21 wieczorem było nadal tak samo! No nic – powiedziałem sobie – trzeba ruszyć tyłek i zobaczyć miasto o tej porze. Przecież w telewizji i filmach zawsze roiło się od nocnych obrazków miast, ich pulsujących świateł, trąbiących non stop samochodów oraz obijających się o siebie ludzi. Trzeba to samemu sprawdzić.
Jean Baptiste Point DuSable - pierwszy  osadnik w Chicago. Uważany za założyciela tego miasta
Dreptałem tuż przy rzece Michigan z myślą, że chociaż ona da mi chwilową ulgę, nim skręcę w jakąś ulicę. A gdzie tam, upał aż zamykał oczy – tak je wysuszał. Ale pomimo skwaru, stoliki w ogródkach wszystkich restauracji były zajęte. Ludziom ten żar nie przeszkadzał tutaj? Że niby przyzwyczaili się do takich temperatur? Nie wierzyłem, iż tym osobom, które zamawiały na dodatek gorące potrawy, temperatura nie doskwiera w tak dotkliwy sposób, jak mi.
Tak mnie to zastanawia, ponieważ najczęściej widzę Amerykanów z czołem i plecami zroszonymi kroplami potu. Ich koszulki są często jak szmatki nasączone wodą. I nikomu to nie przeszkadza. Chyba nawet samym właścicielom tych T-shirtów. No, gorzej, kiedy widzę jakąś osobę z mokrymi spodniami. Wtedy komentarz nie jest już potrzebny.
Po prostu zadziwia mnie ten naród… Dziś np. zauważyłem, że nikt, kto idzie ulicą, nie zwraca uwagi na tego, kto go mija. Czy wyobrażamy sobie, żeby przejść tak niezauważonym w Polsce? Nie, to wręcz niemożliwe. Czuję się momentami, jak w mieście duchów, mieście obojętności. Czy Amerykanki nie zwracają uwagi na mężczyzn i na odwrót? Nie posyłają sobie zalotnych spojrzeń? Nic? No, najwidoczniej nie ma takiej potrzeby. Nie potrafię na razie odpowiedzieć, skąd brak ciekawości w tym społeczeństwie. Jedno, co mi przychodzi na myśl, to to, że jest tu tak dużo ludzi, iż żaden z nich nie wydaje się im wyjątkowy.
Szedłem zatłoczoną ulicą i przyglądałem się ślepemu tłumowi. Nawet taka głupota, jak ta, dokąd szły te wszystkie osoby, które mijałem, zajmowała mi głowę. Do momentu, gdy spotkałem pewnego czarnoskórego faceta. Grał, o ile się nie mylę, na saksofonie. Odchylał się w rytm muzyki, tupał nogą i, wydawało się, był pochłonięty tym, co robił. Otoczyło go niewielu ludzi. Przyklęknąłem więc i zrobiłem mu zdjęcie.
– Ty, ja tu pracuję, mam ciężką robotę, a ty pstrykasz mi zdjęcia – krzyczał. – Dawaj pieniądze, jeśli chcesz poużywać aparatu. Zrób coś ze sobą, chłopaku i idź do pracy.
Wskazał natychmiast ręką na kubek z, jak zauważyłem, niewieloma pieniędzmi w środku i dalej ciągnął swoją tyradę. Ciocia, która wszystkiemu przyglądała się z daleka, powiedziała, żebym go olał. W Ameryce pełno jest ludzi, którzy za nic chcą najzwyczajniej kasę.


Zabawy dzieciaków w Parku Millenium






Stąd też naszła mnie refleksja. Amerykanie, ludzie światli, pełni odwagi i uprzejmości, boją się zdjęć. Uciekają przed nimi, warczą na przypadkowego fotografa i najchętniej skopaliby mu dupę za jego wścibskość. Ale gdy ktoś z tego wybrednego tłumu poprosi cię o zrobienia mu zdjęcia, odmówić nie powinieneś. Dlatego w ciągu dwudziestu minut, które spędziłem w Parku Millenium, pstrykałem obcym fotografie. Kilka parze zakochanych, kilka rodzinie Meksykanów, którą miałem problem zmieścić w kadrze oraz jakiemuś samotnemu facetowi.
– Woli pan pionową czy poziomą fotografię? – zapytałem go, stojąc z aparatem w ręku.
– Obojętnie.
Zrobiłem mu więc dwa ujęcia. Dwa fatalne ujęcia, ponieważ nie było widać na nich tła. Oddałem mu więc czym prędzej aparat i zwiałem, zagłębiając się w wąskie ścieżki parku.
Wyszedłem naprzeciw pięknej rzeźby – Bramy Chmur. Cóż to za przejmujący widok! Na początku zatrzymałem się, jak wryty. Owszem, widziałem to „coś” w telewizji, teledyskach muzyków oraz na cudzych fotografiach. Ale w życie nie pomyślałem, ze Brama jest tak ogromna.
Fantastycznie zniekształcała obraz miasta, które ją otaczało. Oblepiono była milionem rąk. Ludzie zostawiali na niej odciski swoich łapsk. Gdyby chociaż ta Brama pamiętała tych wszystkich turystów, którzy robią głupie miny do zdjęcia przy czymś, o czym nie mają zielonego pojęcia. 




Autorem Bramy jest Brytyjczyk, Anish Kapoor. Wierząc informacjom podanym przez  Artura Wojtowicza, mieszkańca Chicago, wygrał on konkurs, do którego zgłoszono ponad 30 prac. Turyści często nieświadomie nazywają Bramę – fasolką. Jest to obelgą dla Amerykanów, którzy, tak przynajmniej usłyszałem, są dumni z tego miejsca i buntują się przeciwko takiej prymitywnej nazwie.
Brama waży 110 ton. Nie spodziewano się, że jej masa dwukrotnie przekroczy tę, która była w planach. Projekt jednak przerósł oczekiwania każdego. I jego autora, i ludzi odwiedzających to miejsce.
Kapoor odmówił złożenia podpisu na Bramie. Obawiał się, jak wypolerować jej powierzchnię i jak zatuszować miejsca spawania. Dowiedziałem się, iż jest czyszczona dwa razy dziennie.
Zapomniałbym dodać, że autor rzeźby był zachwycony przedmiotami, które odbijały niebo. Jego fascynacja przełożyła się więc na Bramę, zjawiskowo oddającą obrazy swego otoczenia i działającą na zasadzie lustra. Nietypowym rozwiązaniem jest również możliwość przejścia pod nią. Otóż, gdy wejdziemy do środka rzeźby i zatrzymamy się w jej centralnym punkcie, tzw. pępku, nasze odbicie zniknie. Przynajmniej tak stało się z moim, ale spróbuję to przy następnej okazji powtórzyć i zobaczyć, czy nie miałem czasami zwidów, wywołanych zachwytem nad Bramą.
W rzeczywistości ta rzeźba była czymś nieziemskim. Kapoor dał Chicago prawdopodobnie najbardziej intrygującą rzecz w Stanach.
Powróćmy na koniec do społeczeństwa. Wieczorem możemy ujrzeć wariacje w nim zachodzące. Bowiem rano rzadko kiedy widziałem Afroamerykanów. Jeśli już, to spieszyli się oni do pracy, nosili garnitury, biegli z kawą w ręku. Natomiast wieczorem pojawiali się na każdym kroku, zajmowali niemal każdą ławkę, murek. To było dla mnie dość dziwne i, przyznaję, niepokojące zjawisko. Ci Afroamerykanie trzymali się razem. Siadali razem, głośno ze sobą rozmawiali. Wymachiwali rękami, ganiali za niesfornymi dziećmi, zdejmowali buty i zasypiali na ławkach (oczywiście nie wszyscy). A ludzie biali krążyli gdzieś między nimi. Zlewali się w całość, która na boku ich bezzasadnie pozostawiała.
Przypomniał mi się wtedy opis Tiziano Terzaniego szczebli społeczeństwa w Central Parku w Nowym Jorku. Zauważył on, że o godzinie 7-8 nad ranem zielonymi alejami biegają białe kobiety. Umięśnione, dominujące, silne. Trenowały tak co dzień. Po joggingu wracały do domów, brały prysznic i z mokrymi włosami, od tej chwili eleganckie, ruszały do pracy. Wtedy na ich miejsce w Central Parku pojawiały się Afroamerykanki. Zmęczone szły z wózkami, przysiadały i zabawiały dzieci. Czyje dzieci? Tych kobiet, które biegały tutaj godzinę temu.
Dzień zamknąłem pięknym widokiem pięknej kobiety. Muszę jej ubliżać samym przymiotnikiem „piękna”, gdyż jej uroda zasługiwała na zdecydowanie na więcej. Była dziennikarką stacji NBC 5. Uśmiechała się do kamery i nie zwracała uwagi na przechodniów. 
Szkoda… 




1 komentarz: