Ruszył
szlakiem, ubrany w parkę ze sztucznego futra, ze strzelbą przewieszoną przez
ramię, a jedynym pożywieniem, jakie miał z sobą, była pięciokilogramowa torba
ryżu, dwie kanapki i paczka chrupków, które dał mu Gallien. Rok wcześniej
przeżył ponad miesiąc niedaleko Zatoki Kalifornijskiej z połową tej ilości ryżu
z dodatkiem ryb, złowionych za pomocą taniej wędki i kołowrotka.
Jon
Krakauer o Alexie Supertrampie w Wszystko
za życie
W pierwszym zdaniu uprzedzam,
że dziś zapomniałem wziąć ze sobą aparatu. Zostawiłem go w Downtown. Śpię poza
Chicago i tak naprawdę, choć głupio się do tego przyznać, nie wiem, w jakim
miasteczku spędzam noc.
Bez wątpliwości
dzisiejszy dzień zaliczał się do udanych, pomimo że nie działo się w nim zbyt
wiele. Początkowo myślałem, iż w ogóle nie będę mógł napisać o czymś ciekawym. Co
przecież może zdumieć człowieka na zakupach? Prawdopodobnie jedynie ceny. Cieszę
się jednak, że nie miałem racji. Lubię w Amerykach to, że nadal mnie zaskakują.
W Stanach kupuje się
tak samo, jak konsumuje. Masowo. Coś o tym wiem, ponieważ trafiłem dziś do marketów
Marshalls i T.J. Maxx. Innymi słowy, te dwa molochy są skupiskiem rzeczy wszelakich.
Firmowe sklepy nie potrafiły sprzedać swojego produktu (nawet przeceniając go),
więc wysyłały go do takich miejsc zbytu, jak Marshalls itp. A tam czekały na
nas rzeczy, które wręcz błagały o znalezienie się w koszyku.
Przykład. Plecak
sygnowanej przez Michaela Jordana firmy kosztował początkowo 50 $. Po
przecenie, z której nikt nie skorzystał – 25 $. W Marshalls –
jedyne 12,99 $. Przypuszczam, że nigdy w Polsce nie znalazłbym podobnej rzeczy
w podobnej cenie. Nie ma szans. Przeliczając na naszą walutę, zapłaciłem za ten
świetny plecak ok. 36 zł. Gdybym szukał go w rodzimym kraju, wydałbym,
powiedzmy, 250 zł.
Głupio pisać niczym
Kasia Tusk: o sklepach, ubraniach, modzie itd., ale jest coś magnetycznego w zakupach
na amerykański sposób. I ceny niższe, i wybór większy. W moich tanich molochach
mogłem znaleźć prawie wszystko. Od ubrań aż po meble. A pieniądze traciło się w
zastraszającym tempie. Nie sądzę też, że uśmiech na twarzy rekompensował dziurę
budżetową w moim portfelu.
Istotniejsi niż zdobyte
przeze mnie rzeczy byli sami kupujący. Ich wygląd szokował. Nikt w Marshalls
czy T.J. Maxx nie przywiązywał uwagi do tego, że chodził… w piżamie. Najczęściej
ubierali się tak Afroamerykanie. Bambosze, skarpetki, długie spodnie, które
wygniotły się w nocy pod pościelą oraz koszulka na ramiączkach. Standardowy
wystrój na zakupy.
Wyobrażacie sobie,
Czytelnicy, że idziecie w Tesco bądź gdziekolwiek indziej i obok Was przemyka
grupa ludzi w szlafrokach?
Dziś usłyszałem ciekawą
historię na temat Afroamerykanów. Chodzi o wymuszanie przez nich pieniędzy.
Sytuacje jest prosta.
Biały człowiek ma na wynajem mieszkanie. Dzwoni ktoś czarnoskóry, którego
akcent od razu da się rozpoznać. Jest zainteresowany ofertą. Niestety,
przeświadczony wynajemca wie doskonale, że jego potencjalny klient będzie problemową
osobą. Oczywiście odmawia Afroamerykaninowi. Ten jednak nie poddaje się. Prosi
swojego białego kolegę o ponowny telefon do wynajemcy, który słysząc w
słuchawce swojego pobratymca, zgadza się na rozpoczęcie negocjacji o mieszkanie.
Jest jeden problem. I ma go gość, który wcześniej odrzucił ofertę Afroamerykanina.
Dwie rozmowy były nagrywane.
Posądzenie o rasizm to
już kwestia czasu. Sąd orzeka, że wynajemca złamał prawo i musi zapłacić
czarnoskóremu mężczyźnie bądź kobiecie 50 tys. dolarów.
Jeszcze jedna sprawa.
Przesiąkam językiem angielski (amerykańskim). Kraczę, jak tutejsze wrony. Dość
łatwo jest się przestawić. Zwłaszcza wtedy, gdy słucha się wyłącznie obcych
programów telewizyjnych i rozmawia z kimś, kto nie zna twojego języka.
Gdy brakuje mi polskiego
słówka – co staje się dla mnie niepokojące – używam zastępczego wyrazu z języka
angielskiego. W ten sposób moja mowa brzmi: „Idziemy wyprintować ten tekst?”, „Daj mi pepper or salt”, „To jest, you know,
disgusting”, „Jest mi gorąco, do you know what I mean?”. Niektóre dodawane
przeze mnie zwroty nie mają sensu. Są puste informacyjnie.
Jutro idę do
amerykańskiego kościoła. Zobaczyć, jak wygląda tutejsza msza. Zaciekawiło mnie,
że ciało Boga dostaje się na ręce, nie na język. Czy według naszej religii nie
jest to czasem grzechem ciężkim?
najlepszy blogger na swiecie! wybornie
OdpowiedzUsuńLuke (hehe) to być może Twoja jedna z najbarwnijeszych podróży, więc nie licz tak tych dolarów, tylko you know, relax and take it easy :P hehe kupuj, kupuj i niech właśnie uśmiech rekomensuje tę dziurę budżetową :)
OdpowiedzUsuńp.s. the best blogger ever - YEAH ^^
O takich sytuacjach, na których cierpią afroamerykanie i rasizmie nie tylko w Ameryce, a w Europie pisał Günter Wallraff. Jeśli nie miałeś okazji zmierzyć się z jego lekturą, to polecam "Wstępniaka", albo jego najnowszą publikację "Z nowego wspaniałego świata". Obie warte poświęconego czasu.
OdpowiedzUsuńReporterskiego szczęścia w podróży!
Jedynie przerabiałem dziennikarski przypadek Wallraffa. Studia wymagały ode mnie wiedzy na temat sylwetki tego człowieka.
OdpowiedzUsuńPamiętam dlatego, jakie miał problemy w związku ze swoimi przygodami. Dziękuję za wskazówki i życzenia.
Na pewno sięgnę po książki!