niedziela, 8 lipca 2012

Dzień 12. Ekscytacja przed nieznanym


– Ludzie z zewnątrz – opowiada Gallien powoli, przeciągając samogłoski – łapią pierwszy lepszy numer magazynu „Alaska”, przejrzą i myślą sobie: pojadę tam, będę żył darami natury i nareszcie znajdę swoje miejsce w życiu. Ale kiedy już się tu znajdą i naprawdę wejdą w dzikość, okazuje się, że nie jest dokładnie tak, jak pisano w magazynie. Rzeki są szerokie i rwące, komary zżerają żywcem. W wielu miejscach nie ma zbyt dużo zwierzyny, na którą można polować. Życie na pustkowiu to nie piknik.


Jon Krakauer, Wszystko za życie

Nareszcie dowiedziałem się, gdzie dziś spałem. W Bridgeview.
Noc w miasteczku była duszna i dokuczliwa. Zanim położyłem się do łóżka, zamknąłem okno. Mieszkanie w Bridgeview znajdowało się niedaleko lotniska. Jakieś dwa kilometry nade mną latały  samoloty. Ich silniki nie były przyjacielsko nastawione wobec snu człowieka.
Wieczorem tego samego dnia grałem jeszcze w kosza na osiedlowym boisku. Widziałem wówczas tylko dwie rzeczy: moją białą piłkę oraz migające światła powietrznych olbrzymów. Gdy tak pruły powietrze, wyobrażałem sobie poniedziałek. Wtedy będę już przecież daleko od Chicago, od tego boiska, na którym piłką budziłem sąsiadów, myślałem.
Tę sobotę miałem porządnie zaplanowaną. Kościół, plaża, pakowanie się, przebieżka nad jeziorem.
Zacznę więc od początku.
Niecałe 10 minut drogi dzieliło mnie od miejsca mojego tymczasowego pobytu do Kościoła im. św. Fabiana. W drzwiach wejściowych (rodem z marketu) wziąłem sobie gazetkę parafialną. Okazało się, że jest wydawana co tydzień. Ten numer zawierał 16 stron. Mogłem w nim znaleźć: artykuł arcybiskupa Chicago – Francisa George’a, teksty czytań na daną mszę (wraz z publikacją duchownego zostały przetłumaczone na język polski) i... 70 reklam.
Według Wikipedii, Kościół ten zrzesza katolików. Nie pasuje to jednak do informacji podawanych na oficjalnej stronie parafii, albowiem tam dowiedziałem się, że msze odprawiane są przez pastorów. Zatem mowa o protestantyzmie. Pokrętna to sprawa, więc wolę się w nią, zwłaszcza pisząc w nocy, nie zagłębiać. (Jeśli ktoś z Was, Czytelnicy, chciałby się czegoś na ten temat dowiedzieć i mnie oświecić, będę bardzo wdzięczny).
Kościół organizuje msze dla Amerykanów oraz Polaków. Dziś – nie przypadkiem – trafiłem na nabożeństwo w języku angielskim. Zadawałem sobie mnóstwo pytań w związku z tym wydarzeniem. 
Czym będzie różnić się ta msza od tej, którą znałem z Polski? Należało także zastanowić się, z czego    dana wariacja wynikała. I czy znajduje ona jakieś racjonalne uzasadnienie. 
Budynek nie miał pięter. Każdy stał na równi. Nikt wyżej, nikt niżej. No, może oprócz pastora i jego świty, którzy patrzyli na wiernych w zasadzie przez cały czas z podwyższenia.
Wnętrze Kościoła działało nadzwyczaj uspokajająco i kojąco.
Na początku błądziłem między pięcioma rzędami ławek. Tworzyły półokrąg, otaczający ołtarz z każdej strony. Wybrałem miejsce, które była najbliżej ściany. Stąd widziałem profil pastora. Okazał się nim  starszy, łysiejący pan, którego śpiew przypominał raczej mruczenie pod nosem. Te braki nadrabiał jednak przyzwoitym humorem. 
Pastor miał, o ile się nie mylę, swojego zastępcę. Do akompaniamentu obu mężczyzn dochodził jeszcze pulchny ministrant, tulący się podczas przekazywania znaku pokoju do każdego z osobna.
Oto, co było dla mnie nowością na mszy w tym Kościele. Podczas wspólnego odmawiania Ojcze nasz, ludzie łapali się za dłonie i ręce wznosili ku górze. Wychodzili z ławek, by móc połączyć się w modlitwie. Pieniędzy od wiernych nie zbierał żaden ministrant. Ktoś z pierwszych ławek danego rzędu otrzymywał tacę i przekazywał ją dalej. 
W późniejszej części mszy nadszedł moment podania ciała Boga. Oprócz pastora, rozdawali Je wierni przez niego pobłogosławieni. Była ich ósemka albo szóstka. Podzielili się na pary. Jedna osoba miała misę z Komunią, druga – kielich z winem. Każdy, kto podszedł, mógł spróbować i tego, i tego. Oczywiście, ciało Boga było podawane na ręce lub – według innej woli – na język.
Dzisiejsza msza obyła się bez klaskania. Zazwyczaj towarzyszy ono pieśni, w której pada słowo „Alleluja”. Żałuję, że nie byłem tego świadkiem.
Nie jestem tutaj od oceniania obrzędów tego Kościoła czy religii w ogóle, ale z pewnością to doświadczenie wzbogaciło mnie od wewnątrz.
Reszta dnia minęła leniwie na plaży. Pojechałem nieco dalej niż North Avenue Beach, gdzie czekała na mnie niemal pusta przestrzeń. Gdzieniegdzie majaczyły sylwetki ludzi. W każdym razie, głośniejsze od nich były mewy, które dmuchający wiatr zatrzymywał w powietrzu na kilka sekund, a później przygniatał do ziemi.
Woda w jeziorze była ciepła i, jak zwykle tutaj, zielona. Nie chciałem myśleć, co pływało kiedyś w Michigan. Brzydził mnie fakt, że brodziłem w krwi prosiaków, wylewanej właśnie do tego zbiornika. 
Zasnąłem na ręczniku. Jak łatwo można się domyślić, nieco przesadziłem z opalaniem. Po wieczornych oględzinach, stwierdziłem, że piękna, brązowa skóra nie daje takiej satysfakcji, gdy wyskakuje na niej mnóstwo bąbli.
O 22:00 wróciłem nad Michigan. Jego brzegiem przebiegłem może 1,5 km i miastem wróciłem na North Water Street. Prosto do mieszkania.
Czekało mnie pakowanie. To wspaniały rytuał przed podróżą! Gdy człowiek wie, że z chęcią gdzieś leci lub jedzie, krążenie po szafkach i wokół walizki wydaje się czymś rzeczywiście genialnym. Chociaż, może tylko jedynie mi przychodzi to z taką przyjemnością…
Jutro pokonam mniej więcej 3 tysiące km. Od 12:00 będę siedział już w samolocie i ekscytował się jego potężnymi silnikami.
Podróż zajmie 4 godziny. Wystarczająco, aby przeczytać kilkadziesiąt stron Terzaniego i tą lekturą podsycić ducha. Lekturą, która bezpowrotnie wypchnie mnie za drzwi z napisem: „Nie stój. Doświadczaj nowego. Podróżuj. Błądź w tej przygodzie i szybko wracaj na prawidłową drogę. Za drogowskaz podczas powrotu do stanu równowagi miej wówczas tę nakarmioną duszę i umysł”.
PS Obawiam się, że nie zawsze będę miał Internet w podróży. A to dlatego, że ma ona polegać na jeżdżeniu samochodem do nocy. Dopiero potem nadejdzie pora szukania miejsca do spania. Idę więc na żywioł i nie wiem, czy czasami nie będę po prostu spał w samochodzie. Stąd, jeśli już zajdzie taka okoliczność, obiecuję dodawać notatki zaraz po uzyskaniu dostępu do sieci.
Niech żyje Alexander Supertramp!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz