czwartek, 12 lipca 2012

Dzień 15. Dwie twarze Utah. Obie piękne

McCandless mocni brał sobie do serca niesprawiedliwość świata. W ostatniej klasie w Woodson miał obsesję na punkcie prześladowań rasowych w Afryce Południowej. Zupełnie poważnie rozmawiał z kolegami o przemyceniu broni do tego kraju i włączeniu się do walki z apartheidem.

Jon Krakauer, Wszystko za życie

Filmowy dzień. Rozrywający człowieka od środka swoimi atrakcjami. Przepiękny i, co tu dużo pisać, wyciągnięty z marzeń. Marzeń, do których wcześniej wstydziłbym się przyznać. Prędzej zostałbym wyśmiany, że włóczę się myślami po takich zakątkach Stanów Zjednoczonych, jak: Utah, Zion Park i… Nie, tego jeszcze nie zdradzę. Napiszę o tym, gdy tam dotrę. To dopiero będzie zabawa!
Dzień zacząłem od porządnego śniadania. Poszedłem do baru, w którym jajecznicę przygotowywał, tak mi się wydawało, Indianin. Zaskoczył mnie swoim wyglądem. Jeszcze nie spotkałem podobnego człowieka. Włosy proste, czarne, spięte w kitkę, do łopatek. Twarz poorana bruzdami. Kolor skóry niczym zabarwienie cegły – brunatna czerwień. Uśmiech promieniujący na cały bar. Średniego wzrostu.
Nawiasem mówiąc, musiałem zjeść jego jajecznicę. Nie wyszedłbym z baru, gdybym jej nie spróbował. Popijana świeżym sokiem z pomarańczy smakowała wybornie.
Podróż w góry Parku Zion rozpocząłem o godzinie 9:30. Ze Springdale, miasta, w którym spędziłem noc, zabrał mnie bus.
Po upływie 20 minut stałem już przed wejściem do Parku. Zgarnąłem wtedy tyle ulotek, ile mogłem. Najbardziej zależało mi, aby dowiedzieć się, jakie zwierzęta żyją w kanionach tego miejsca. Byłem zaskoczony, gdy przeczytałem, że mogę w nich spotkać: tarantule, jelenie europejskie, nietoperze, żółwie, natrętne wiewiórki!, jaszczurki oraz… pumy.
Intrygowało mnie, gdzie lwy górskie mogły mieć swoja legowiska. Przeszukiwałem wzrokiem każdy zakątek kanionów, ich zagłębienia, półki skalne. Nic.
Wyobrażałem sobie, jak ten kot dumnie kroczy po Parku, leży pod drzewem lub na jego gałęzi i głęboko oddycha. W pewien sposób jego dzikość ujmowała mnie. Niejednokrotnie słyszałem, że na szlakach zabijał ludzi. Jednak tajemnica wokół niego absorbowała. 
Było mi przykro, gdy po kilku godzinach szukania pumy, znalazłem ją w stanie, jakiego się nie spodziewałem. Wychodziłem wówczas z Parku Zion i zobaczyłem stoisko z napisem: „Kącik dla dzieci”. A w tym kąciku rozłożona skóra lwa górskiego.
I kto tu jest zezwierzęcony? Żeby pokazywać szczerbatym dzieciakom martwego, dzikiego kota, z którego można zrobić dywan? Nie wydaje mi się to ani śmieszne, ani atrakcyjne. Totalne odmóżdżenie.  
Powróćmy jednak do początku. Zaraz po wejściu do Parku, wsiadłem do kolejnego busika. Zabrał mnie on na sam koniec trasy przeznaczonej dla pojazdów. Do Świątyni Sinawava (czyżby indiańska nazwa?).
Podczas jazdy busem trochę buntowałem się. Jechać tym rzęchem, w którym ktoś z głośnika opowiada o skarbach Parku, obserwować krajobraz zza szyby i nawet nie powąchać roślin, nie dotknąć kaktusa bądź pogonić wiewiórki – to klęska dla prawdziwego podróżnika i miłośnika natury.
Gdy tylko więc wysiadłem z tej trzęsącej się puszki o czterech kołach, pobiegłem do Świątyni. Ciocia dała sobie spokój z pogonią za mną. Obiecałem, że zaraz wrócę.
Pojawiłem się z powrotem po upływie 1,5 godziny.
Prawdziwie wzruszyłem się, gdy poczułem zapach tego miejsca. Było wilgotnie od rzeki Virgin. Piasek dostawał się do butów. Słońce piekło w ramiona. W końcu mogłem ponownie stać się sobą.






Na trasie mijałem olbrzymie skały. Czerwone, ziemiste, pofałdowane i pełne zrębów. Wiatr, jak artysta najwyższej klasy, starannie wyszlifował je. 
Szedłem wzdłuż rzeki. Mijałem chorobliwie wścibskie wiewiórki. Miały dziwną maść. Szarą z przebłyskami koloru czarnego. Ich ogon nie przypominał kity krewniaczki z Europy – wiewiórki pospolitej. Był jakby skurczony i wąski.

W Parku obowiązywał całkowity zakaz karmienia jakichkolwiek zwierząt i ich dotykania. Co robiła pewna durna kobieta, siedząca na kamieniu? Rzucała wiewiórce suszone owoce albo orzeszki. Chciałem do niej podejść i ją upomnieć. Ta bezmyślna turystka nie zdawała sobie sprawy, że zwierzęta, które się dokarmia, stają się agresywne, gdy odbiera im się pokarm. Żałuję, iż wiewiórka porządnie jej nie ugryzła. Miałaby chociaż ślad po swojej głupocie i pamiątkę z Parku.
Droga do Świątyni wiła się i stawała coraz bardziej spadzista. Na skałach wygrzewały się jaszczurki, które po zobaczeniu człowieka, natychmiast zmykały. 
A gdy tak uciekały, wyglądały dość pokracznie. Biegły w ten swój typowy sposób – lewa łapa z przodu i prawa z tyłu były na ziemi, a pozostałe kończony w powietrzu. I tak na przemian.
Nareszcie kończyła się sielanka, a zaczynało wyzwanie – Świątynia Sinawava zapraszała do siebie, do środka swoich tuneli. Droga przez nią ciągnęła się chyba przez 11 godzin.  Każda sekunda spędzona na niej była na wagę złota.
Wejście do tego miejsca jest wielką atrakcją. Należy pokonać bród zielonkawej rzeki Virgin. Jej kamieniste podłoże wcale tego nie ułatwiało. Dobrze, że zostawiłem cioci plecak i wszystkie zbędne rzeczy.
Pozwoliłem więc porwać się przygodzie.
W rzece zanurzałem się coraz bardziej. W jej najgłębszym fragmencie woda sięgała mi do splotu słonecznego. Byłem podekscytowany. Chodziłem po wnętrzu kanionu! Widziałem te korytarze, skromne wodospady, zacieki na ścianach i wszechwładne, gigantyczne skały. Modliłem się, aby żaden ich fragment nie osunął się.
Szedłem tunelem. Podziwiałem grę świateł i cieni w kanionie. Rzeka momentami przeradzała się w strumień. Przeskakiwałem z kamienia na kamień. Przechodząc jednak z jednej strony skalnego korytarza na drugą, należało przedrzeć się przez nurt Virgin. A nie była ona tak cnotliwa i łaskawa, jak jej nazwa wskazywała.
Raz omsknęła mi się noga podczas rzecznej przeprawy. Zapłaciłem za to stłuczeniem kostki, na którą wpadł kamień.
Niektóre odcinki Świątyni pozwalały na kąpiel. Ludzie pływali w głębokich kałużach i mam nadzieję, że nie próbowali w nich nurkować lub dotykać stopami dna. Raz mi się zdarzyło wpaść dziś w zdradliwe piaski rzeki. Nerwowo próbowałem wyrwać stopę, którą zassało dno. Po chwili uwolniłem się. Nabrałem jeszcze większego respektu do tego miejsca.
Na trasie spotkałem Polaków. Akurat już wracałem. Zagadałem:
– Niech pan idzie tą stronę. Dla pana dzieci będzie bezpieczniej, bo tam jest po prostu płycej.
Facet zrobił oczy i omal się nie przewrócił na zdradliwych kamieniach Virgin.
– O! – zareagował wylewnie.
– Też jestem zdziwiony, że spotkałem tutaj swoich rodaków, proszę pana – próbowałem pomóc mu w rozmowie.
– Super, że można usłyszeć tutaj język polski – odpowiedział. – Daleko jeszcze do końca?
– No… Tylko jedenaście godzin. Powodzenia i proszę uważać na siebie. Rzeka jest czasami naprawdę niebezpieczna – pożegnałem się z nim.
Znowu musiałem mijać największe zagłębienie Virgin. Nie uśmiechało mi się zamaczanie po raz kolejny koszulki. Buty i spodenki tak czy siak były przemoczone, ponieważ przez całą drogę brodziło się w rzece.

Śmiałem się, gdy zobaczyłem, jak w niektórych fragmentach Virgin przykucały dzieciaki i sikały. Mogłyby chociaż jakoś to zatuszować i nie robić tego tak bezczelnie. Każdy musiał przejść przez ten bród!
Ciocia czekała na mnie przy wyjściu ze Świątyni. Poskakałem w miejscu, żeby trochę wody wylało mi się z butów. Zanim zjechałem autobusem w dół Parku i doszedłem do samochodu, koszulka oraz spodenki wyschły. Robiło się coraz goręcej. Termometry wskazywały już zapewne powyżej 40 stopni Celsjusza.
Kończąc przygodę w Parku Zion, należy wspomnieć, że rzeka Virgin jest bardziej zdradliwa, niż nam się wydaje. Gdy spadnie deszcz, jej poziom gwałtownie wzrasta. Woda cieknie po skałach i wpada do kanionu. Ten wypełnia się i człowiek nie ma możliwości ucieczki.
Wróciłem do samochodu. Zdjąłem ciężkie buciska i rzuciłem je do bagażnika. Kierowałem się na północ stanu Utah. Drogi nr 89 i 15 ponownie przywitały mnie swoimi szerokimi szlakami. Jechałem tunelami ciemnymi, jak noc. Kręciłem się spiralami górskimi. Jazda nimi nie wzbudzała poczucia bezpieczeństwa.
Jednak dzięki temu mogłem widzieć zmiany w Utah. To potężny stan. Ma w sobie przynajmniej dwa klimaty.






Gdy żegnałem surowy krajobraz kanionów, natrafiłem na obfite w zieleń polany. W oddali stale majaczyły stożki gór. Słońce zachodziło i niebo zasłaniało się płaszczem purpury. Obserwowałem, jak zmieniła się ziemia, drzewa.
Każdej roślinie w północnej części stanu Utah grozi ogień. Mijałem prawdziwe pogorzeliska.
Za sobą zostawiłem także rezerwat Indian. Chciałbym go kiedyś odwiedzić. Najpierw jednak musiałbym doskonale zaznajomić się z sytuacją tych ludzi w Ameryce Północnej. Trochę dziś bulwersowałem się przeciw dawnej polityce Stanów Zjednoczonych, które bezlitośnie zagarniały ziemie Indian.
A teraz ci ludzie żyli w rezerwatach…  
Na noc zatrzymałem się w mieście Provo. Nic w nim szczególnego nie zauważyłem. Dziś przebyłem ponad 500 km. Specjalnie jechałem okrężną drogą z Parku Zion do…

3 komentarze:

  1. Czyzbys rozpoznal Polakow po soczystym i dzwiecznym K...A! ? :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Byli całkiem kulturalni. Jak nie Polacy ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. "szczerbatym dzieciom" - totalne odmóżdżenie.

    OdpowiedzUsuń