McCandless
mocni brał sobie do serca niesprawiedliwość świata. W ostatniej klasie w
Woodson miał obsesję na punkcie prześladowań rasowych w Afryce Południowej.
Zupełnie poważnie rozmawiał z kolegami o przemyceniu broni do tego kraju i
włączeniu się do walki z apartheidem.
Jon
Krakauer, Wszystko za życie
Filmowy dzień.
Rozrywający człowieka od środka swoimi atrakcjami. Przepiękny i, co tu dużo
pisać, wyciągnięty z marzeń. Marzeń, do których wcześniej wstydziłbym się przyznać.
Prędzej zostałbym wyśmiany, że włóczę się myślami po takich zakątkach Stanów
Zjednoczonych, jak: Utah, Zion Park i… Nie, tego jeszcze nie zdradzę. Napiszę o
tym, gdy tam dotrę. To dopiero będzie zabawa!
Dzień zacząłem od
porządnego śniadania. Poszedłem do baru, w którym jajecznicę przygotowywał, tak
mi się wydawało, Indianin. Zaskoczył mnie swoim wyglądem. Jeszcze nie spotkałem
podobnego człowieka. Włosy proste, czarne, spięte w kitkę, do łopatek. Twarz
poorana bruzdami. Kolor skóry niczym zabarwienie cegły – brunatna czerwień.
Uśmiech promieniujący na cały bar. Średniego wzrostu.
Nawiasem mówiąc,
musiałem zjeść jego jajecznicę. Nie wyszedłbym z baru, gdybym jej nie
spróbował. Popijana świeżym sokiem z pomarańczy smakowała wybornie.
Podróż w góry Parku Zion
rozpocząłem o godzinie 9:30. Ze Springdale, miasta, w którym spędziłem noc,
zabrał mnie bus.
Po upływie 20 minut
stałem już przed wejściem do Parku. Zgarnąłem wtedy tyle ulotek, ile mogłem.
Najbardziej zależało mi, aby dowiedzieć się, jakie zwierzęta żyją w kanionach tego miejsca. Byłem
zaskoczony, gdy przeczytałem, że mogę w nich spotkać: tarantule, jelenie
europejskie, nietoperze, żółwie, natrętne wiewiórki!, jaszczurki oraz… pumy.
Intrygowało mnie, gdzie
lwy górskie mogły mieć swoja legowiska. Przeszukiwałem wzrokiem każdy zakątek
kanionów, ich zagłębienia, półki skalne. Nic.
Wyobrażałem sobie, jak
ten kot dumnie kroczy po Parku, leży pod drzewem lub na jego gałęzi i głęboko
oddycha. W pewien sposób jego dzikość ujmowała mnie. Niejednokrotnie słyszałem,
że na szlakach zabijał ludzi. Jednak tajemnica wokół niego absorbowała.
Było mi przykro, gdy po
kilku godzinach szukania pumy, znalazłem ją w stanie, jakiego się nie
spodziewałem. Wychodziłem wówczas z Parku Zion i zobaczyłem stoisko z napisem: „Kącik dla
dzieci”. A w tym kąciku rozłożona skóra lwa górskiego.
I kto tu jest
zezwierzęcony? Żeby pokazywać szczerbatym dzieciakom martwego, dzikiego kota, z
którego można zrobić dywan? Nie wydaje mi się to ani śmieszne, ani atrakcyjne.
Totalne odmóżdżenie.
Powróćmy jednak do
początku. Zaraz po wejściu do Parku, wsiadłem do kolejnego busika. Zabrał mnie
on na sam koniec trasy przeznaczonej dla pojazdów. Do Świątyni Sinawava (czyżby indiańska
nazwa?).
Podczas jazdy busem trochę
buntowałem się. Jechać tym rzęchem, w którym ktoś z głośnika opowiada o
skarbach Parku, obserwować krajobraz zza szyby i nawet nie powąchać roślin, nie
dotknąć kaktusa bądź pogonić wiewiórki – to klęska dla prawdziwego podróżnika i miłośnika natury.
Gdy tylko więc wysiadłem
z tej trzęsącej się puszki o czterech kołach, pobiegłem do Świątyni. Ciocia
dała sobie spokój z pogonią za mną. Obiecałem, że zaraz wrócę.
Pojawiłem się z powrotem po
upływie 1,5 godziny.
Prawdziwie wzruszyłem
się, gdy poczułem zapach tego miejsca. Było wilgotnie od rzeki Virgin. Piasek
dostawał się do butów. Słońce piekło w ramiona. W końcu mogłem ponownie stać
się sobą.
Na trasie
mijałem olbrzymie skały. Czerwone, ziemiste, pofałdowane i pełne zrębów. Wiatr,
jak artysta najwyższej klasy, starannie wyszlifował je.
Szedłem wzdłuż rzeki. Mijałem chorobliwie wścibskie wiewiórki. Miały dziwną maść. Szarą z przebłyskami
koloru czarnego. Ich ogon nie przypominał kity krewniaczki z
Europy – wiewiórki pospolitej. Był jakby skurczony i wąski.
W Parku obowiązywał
całkowity zakaz karmienia jakichkolwiek zwierząt i ich dotykania. Co robiła pewna
durna kobieta, siedząca na kamieniu? Rzucała wiewiórce suszone owoce albo
orzeszki. Chciałem do niej podejść i ją upomnieć. Ta bezmyślna turystka nie
zdawała sobie sprawy, że zwierzęta, które się dokarmia, stają się agresywne,
gdy odbiera im się pokarm. Żałuję, iż wiewiórka porządnie jej nie ugryzła.
Miałaby chociaż ślad po swojej głupocie i pamiątkę z Parku.
Droga do Świątyni wiła
się i stawała coraz bardziej spadzista. Na skałach wygrzewały się jaszczurki,
które po zobaczeniu człowieka, natychmiast zmykały.
A gdy tak uciekały, wyglądały
dość pokracznie. Biegły w ten swój typowy sposób – lewa łapa z przodu i prawa z
tyłu były na ziemi, a pozostałe kończony w powietrzu. I tak na przemian.
Nareszcie kończyła się
sielanka, a zaczynało wyzwanie – Świątynia Sinawava zapraszała do siebie, do
środka swoich tuneli. Droga przez nią ciągnęła się chyba przez 11 godzin. Każda sekunda spędzona na niej była na wagę
złota.
Wejście do tego miejsca
jest wielką atrakcją. Należy pokonać bród zielonkawej rzeki Virgin. Jej
kamieniste podłoże wcale tego nie ułatwiało. Dobrze, że zostawiłem cioci plecak
i wszystkie zbędne rzeczy.
Pozwoliłem więc porwać się
przygodzie.
W rzece zanurzałem się coraz
bardziej. W jej najgłębszym fragmencie woda sięgała mi do splotu słonecznego.
Byłem podekscytowany. Chodziłem po wnętrzu kanionu! Widziałem te korytarze,
skromne wodospady, zacieki na ścianach i wszechwładne, gigantyczne skały.
Modliłem się, aby żaden ich fragment nie osunął się.
Szedłem tunelem.
Podziwiałem grę świateł i cieni w kanionie. Rzeka momentami przeradzała się w
strumień. Przeskakiwałem z kamienia na kamień. Przechodząc jednak z jednej
strony skalnego korytarza na drugą, należało przedrzeć się przez nurt Virgin. A
nie była ona tak cnotliwa i łaskawa, jak jej nazwa wskazywała.
Raz omsknęła mi się
noga podczas rzecznej przeprawy. Zapłaciłem za to stłuczeniem kostki, na którą
wpadł kamień.
Niektóre odcinki
Świątyni pozwalały na kąpiel. Ludzie pływali w głębokich kałużach i mam
nadzieję, że nie próbowali w nich nurkować lub dotykać stopami dna. Raz mi się
zdarzyło wpaść dziś w zdradliwe piaski rzeki. Nerwowo próbowałem wyrwać stopę,
którą zassało dno. Po chwili uwolniłem się. Nabrałem jeszcze większego respektu
do tego miejsca.
Na trasie spotkałem
Polaków. Akurat już wracałem. Zagadałem:
– Niech pan idzie tą
stronę. Dla pana dzieci będzie bezpieczniej, bo tam jest po prostu płycej.
Facet zrobił oczy i
omal się nie przewrócił na zdradliwych kamieniach Virgin.
– O! – zareagował
wylewnie.
– Też jestem zdziwiony,
że spotkałem tutaj swoich rodaków, proszę pana – próbowałem pomóc mu w
rozmowie.
– Super, że można usłyszeć
tutaj język polski – odpowiedział. – Daleko jeszcze do końca?
– No… Tylko jedenaście
godzin. Powodzenia i proszę uważać na siebie. Rzeka jest czasami naprawdę
niebezpieczna – pożegnałem się z nim.
Znowu musiałem mijać
największe zagłębienie Virgin. Nie uśmiechało mi się zamaczanie po raz kolejny
koszulki. Buty i spodenki tak czy siak były przemoczone, ponieważ przez całą
drogę brodziło się w rzece.
Śmiałem się, gdy zobaczyłem,
jak w niektórych fragmentach Virgin przykucały dzieciaki i sikały. Mogłyby
chociaż jakoś to zatuszować i nie robić tego tak bezczelnie. Każdy musiał
przejść przez ten bród!
Ciocia czekała na mnie
przy wyjściu ze Świątyni. Poskakałem w miejscu, żeby trochę wody wylało mi się
z butów. Zanim zjechałem autobusem w dół Parku i doszedłem do samochodu,
koszulka oraz spodenki wyschły. Robiło się coraz goręcej. Termometry wskazywały
już zapewne powyżej 40 stopni Celsjusza.
Kończąc przygodę w
Parku Zion, należy wspomnieć, że rzeka Virgin jest bardziej zdradliwa, niż nam
się wydaje. Gdy spadnie deszcz, jej poziom gwałtownie wzrasta. Woda cieknie po
skałach i wpada do kanionu. Ten wypełnia się i człowiek nie ma możliwości
ucieczki.
Wróciłem do samochodu.
Zdjąłem ciężkie buciska i rzuciłem je do bagażnika. Kierowałem się na północ
stanu Utah. Drogi nr 89 i 15 ponownie przywitały mnie swoimi szerokimi
szlakami. Jechałem tunelami ciemnymi, jak noc. Kręciłem się spiralami górskimi.
Jazda nimi nie wzbudzała poczucia bezpieczeństwa.
Jednak dzięki temu
mogłem widzieć zmiany w Utah. To potężny stan. Ma w sobie przynajmniej dwa
klimaty.
Gdy żegnałem surowy
krajobraz kanionów, natrafiłem na obfite w zieleń polany. W oddali stale
majaczyły stożki gór. Słońce zachodziło i niebo zasłaniało się płaszczem
purpury. Obserwowałem, jak zmieniła się ziemia, drzewa.
Każdej roślinie w północnej
części stanu Utah grozi ogień. Mijałem prawdziwe pogorzeliska.
Za sobą zostawiłem
także rezerwat Indian. Chciałbym go kiedyś odwiedzić. Najpierw jednak musiałbym
doskonale zaznajomić się z sytuacją tych ludzi w Ameryce Północnej. Trochę dziś
bulwersowałem się przeciw dawnej polityce Stanów Zjednoczonych, które
bezlitośnie zagarniały ziemie Indian.
A teraz ci ludzie żyli
w rezerwatach…
Na noc zatrzymałem się
w mieście Provo. Nic w nim szczególnego nie zauważyłem. Dziś przebyłem ponad
500 km. Specjalnie jechałem okrężną drogą z Parku Zion do…
Czyzbys rozpoznal Polakow po soczystym i dzwiecznym K...A! ? :D
OdpowiedzUsuńByli całkiem kulturalni. Jak nie Polacy ;)
OdpowiedzUsuń"szczerbatym dzieciom" - totalne odmóżdżenie.
OdpowiedzUsuń