Był
pod wrażeniem tych opowieści, zapominał wręcz, że stanowiły one wytwór
autorskiej fantazji, fikcję, wynikającą z romantycznej wrażliwości Londona.
McCandless dziwnie nie pamiętał, że sam London spędził na północy zaledwie
jedną zimę i zmarł śmiercią samobójczą w swej posiadłości w Kalifornii w wieku lat
czterdziestu, jako zarozumiały pijaczyna, gruby i budzący współczucie,
prowadzący osiadły tryb życia, nie mający wiele wspólnego z ideałami, głoszony
w książkach.
Jon
Krakauer, Wszystko za życie
Noc spędziłem w Old
Faithful Inn – hotelu znajdującym się blisko pola gejzerów. Nie mógłbym
wymarzyć sobie lepszego noclegu. Z okna widziałem fontanny gorącej wody. W
powietrzu unosił się zapach siarki. Jakby ktoś raz za razem odpalał zapałki i
je gasił.
Wczorajszą notatkę
skończyłem pisać po północy. Wierciłem się w łóżku jeszcze godzinę, zanim
zasnąłem. Niespokojne myśli zajmowały mi głowę. Wspominałem stado bizonów,
które wczoraj zaszło mi drogę. Wyobrażałem sobie, co będę robił następnego
dnia, ile dzikich zwierząt spotkam. Z drugiej strony, dziękowałem życiu i cioci,
że mogłem zasypiać w Yellowstone.
Poranek okazał się
zaskakujący.
Gdy słońce rozświetliło
Park, zacząłem przewracać się w łóżku z boku na bok. Próbowałem zmrużyć oczy, omijając
wzrokiem budzik i godzinę na nim. Nagle usłyszałem, jakby ktoś nade mną walił
młotem pneumatycznym w podłogę lub strzelał z karabinu. Przypomniałem sobie, że
hotel zbudowany był z drewnianych bali. Wyższe piętro niż moje nie istniało.
Pierwsze dwie serie z
tego „karabinu” próbowałem zagłuszyć poduszką, naciągając ją na głowę. Nie
udało się. Spojrzałem na zegarek. 6 nad ranem. Zacząłem wściekać się jeszcze
bardziej.
Podszedłem do okna.
Było uchylone. Metalowa siatka przeciwko owadom pełniła rolę zasłony.
Spojrzałem na dach. Siedział na nim dzięcioł! Stukał w drewniane belki i
poszukiwał korników. Nawet nie zareagował na mnie. Uderzał jeszcze częściej niż
poprzednio. O nie, kolego, koniec budzenia ludzi.
Potrząsnąłem metalową
siatką w oknie. Dzięcioł-budzik odleciał od razu. Położyłem się z powrotem do
łóżka. Mój przyjaciel jednak powrócił i skutecznie postawił mnie na nogi. Nawet
go już nie odpędzałem. W gruncie rzeczy, podziękowałem ptakowi za tak
zaskakującą pobudkę. Dzięki niemu mój dzień był niesamowity. Dlaczego?
Zacznijmy od momentu, w którym wyszedłem z hotelu.
Na zegarku wybiła
06:30. Ubrałem dwie podkoszulki, krótkie spodenki i włożyłem trampki. Przez
ramię przewiesiłem torbę z aparatem. Spojrzałem jeszcze przez okno. Jakaś
kobieta biegała przy gejzerach. Nikogo więcej nie było na zewnątrz.
Nie chciałem tracić
każdego promienia słońca, każdej minuty. Wczoraj widziałem jakąś ścieżkę, która
odbiegała od trasy wokół gejzerów i prowadziła wprost do lasu. Postanowiłem z
niej skorzystać.
Rześkie powietrze,
zapach iglastych drzew i nadzieja niosły mnie ku nieznanemu. Poranek w
Yellowstone jest chyba najpiękniejszą porą na spacer. Po drodze spotkałem
zmęczoną kobietę, która siedziała na pniu. Zaraz zostawiłem ją w tyle. Byłem więc
tylko natura i ja.
Szlak prowadził w górę.
Na jego końcu znajdował się punkt obserwacyjny doliny z gejzerami. Musiałem
przejść jedynie 2 km, aby znaleźć się na szczycie. Szybko przekroczyłem most,
pod którym leniwie płynęła rzeka. Gdzieniegdzie jej lustro pękało – wodę
przerywały wystające czubki kamieni.
Lekkim krokiem szedłem
po schodkach. Ścieżka wija się niczym wąż. Mijałem powalone drzewa i brzuchate
skały. Często zatrzymywałem się. Nabierałem powietrza wypełnionego zapachem
żywicy. Nic więcej nie było mi potrzeba.
W połowie drogi
zobaczyłem ruch. Cień jakiegoś zwierzaka przeskakiwał z kamienia na kamień.
Przykucnąłem i wyjąłem aparat. Na półce skalnej pozycję obserwatora zajął
świstak. Stanął na tylnych łapach i wygiął się jak strzała. Znieruchomiałem.
Widać było, że węszył.
Spojrzał na mnie ponownie i położył się na kamieniu. Podszedłem do niego
bliżej, zbaczając ze szlaku. Szybko spłoszyłem świstaka, który przeskoczył na
kolejne, bardziej odległe skały. Postanowiłem nie wkraczać mu więcej w drogę i
dać spokój.
Na samym szczycie
zobaczyłem, jak gejzer Old Faithful tryskał gorącą wodą. Nikogo wokół niego nie
było. Śmieszne, wczoraj każdy zabijał się o ten widok, pomyślałem. A dziś mam
go tylko dla siebie.
W punkcie obserwacyjnym
na początku niczego zaskakującego nie znalazłem. Zobaczyłem jednak, że za
hotelem (sąsiadującym z moim) znajdują się dwa gejzery. Obok jednego z nich
ujrzałem brunatną bryłę. Łudząco coś mi przypominała.
Zrobiłem zdjęcie tego
miejsca. Było nieco poruszone i przez to rozmazane. Przybliżyłem kształt przy
gejzerze na tyle, ile mogłem. Nie wierzyłem własnym oczom. Spojrzałem na ekran
aparatu jeszcze raz.
Bizon wylegiwał się na
polanie dwóch gejzerów.
Wziąłem głęboki oddech
i chciałem się uspokoić. Łukaszu, nie zbiegaj z tej góry, nie leć na złamanie
karku, on nie ucieknie, wmawiałem sobie.
Po 10 minutach byłem
już na dole. Jak torpeda przemknąłem przez most, zostawiłem za sobą hotel i
wpadłem w gąszcz małych domków. Zajmowali je turyści albo strażnicy Parku.
Obszedłem je. Zobaczyłem unoszącą się z gejzeru parę. W końcu trafiłem na
miejsce!
Musiałem zejść z małego
wzgórza, aby trafić na polanę. Bizon nadal na niej leżał. Odpoczywał 50 metrów
ode mnie. Grzał się ciepłem wód termalnych, płynących pod nim. Zachowywał
spokój.
Serce podskoczyło mi do
gardła. Od olbrzyma oddzielała mnie rzeka. Była płytka, ale rwąca. Obawiałem się,
aby nie podejść za blisko, żeby nie przekroczyć niewidzialnej granicy. Gdybym
znalazł się na swoim brzegu rzeki, samiec (bo już to zdążyłem zauważyć) miałby
do mnie niecałe 30 metrów. Mało brakowało do bezpiecznej odległości od
zwierzęcia.
Podszedłem bliżej.
Niemal wpadłem do potoku. Nogi odmawiały posłuszeństwa. Milion myśli
przechodziło mi przez głowę. Pytałem siebie, czy zbytnio nie ryzykuję. Chodziłem
wzdłuż rzeki. Zauważyłem, że za gejzerem znajduje się kolejny bizon. Też
samiec, może nawet większy i postawniejszy od tego, którego zobaczyłem jako pierwszego. Krążył po polanie, skubiąc trawę. Nie był zainteresowany ani mną,
ani swoim kolegą.
Ach, gdybym miał lepszy
obiektyw, zrobiłbym wspaniałe zdjęcia, wypominałem sobie. Trzeba było nie
oszczędzać i kupić coś lepszego.
Chodziłem więc i
chodziłem. Próbowałem znaleźć najlepsze ujęcie leżącego bizona, który wodził za
mną głową. Czułem jego spojrzenie. Wyobrażałem sobie też, co by się stało,
gdyby próbował zaszarżować. Poza tym, musiałem uważać, aby nie wdepnąć w
sporych rozmiarów odchody. Nie wiedziałem jeszcze, jakie zwierzę mogło je
zostawić.
Para nadal wydobywała
się z gejzeru. Otulała bizona i nadawała mu jeszcze większego majestatu. Drugi
z nich zaczął nawracać i zbliżać się do kompana. Minęło pól godziny. Aparat
latał mi w rękach. Nadal się bałem.
Nagle ugięły mi się
nogi. Bizon, którego cały czas obserwowałem, zrobił zamaszysty ruch głową, aby pomóc
sobie wstać. Zaraz podniósł się i ogonem otrzepał z pyłu. Powietrze buchnęło z
jego nozdrzy. Atletyczna budowa ciała zwierzęcia kazała wyostrzyć uwagę i
zrobić krok w tył. Dwa bizony i ja. Cóż za wspaniała i groźna sytuacja w
jednym.
Samiec stał przez 2
minuty w bezruchu. Potem skierował głowę w moją stronę. Patrzyliśmy sobie w oczy.
Aż nagle bizon powolnym krokiem zaczął podążać do rzeki. Gdyby chciał ją
przejść, trafiłby prosto na mnie.
Każdy krok olbrzyma do
przodu był moim krokiem w tył. Idące zwierzę bujało się na małych, niezgrabnych
nogach. Spuściło głowę. Rozpoczęło na dobre wędrówkę nad rzekę.
To był moment, w którym
jeszcze nie wycofałem się na wzniesienie o wysokości 2 metrów. Nadal stałem na
polanie. Bizon podszedł do wody. Schylił się jeszcze bardziej. Ukradkiem
spojrzał na mnie. Dzieliło nas 20-25 metrów.
Zaczął pić. Wielkimi
haustami połykał wodę. Słyszałem, jak ją połykał. Wtedy pomyślałem, że jednak
znajduję się za blisko samca. Zanim zdążyłem wysunąć wniosek z tej refleksji,
ten wyprostował się. Jedno kopyto wsadził do szerokiej na 5 metrów rzeki! Badał
grunt. Po chwili wpadł do niej cały. Ociężałym krokiem szedł w moją stronę, na
moją polanę. Sparaliżowało mnie.
Chciałeś mieć swoje
zdjęcie, durniu jeden, to teraz masz okazję, krzyczałem na siebie w myślach. Ocknąłem
się i cofnąłem z udawanym spokojem. Nie odwracałem się od bizona.
18 metrów. 17. 16. 15!
Na moje szczęście
poczułem za sobą wznoszącą się ziemię. Butami badałem, czy nie leży gdzieś
powalone drzewo, o które mógłbym się przewrócić. W końcu znalazłem się na pagórku.
Aczkolwiek nadal nie byłem bezpieczny. To nic w porównaniu do wczorajszego
spotkania z bizonami, pomyślałem.
Z wniesienia obserwowałem olbrzyma.
Podszedł w miejsce, w którym wcześniej stałem i robiłem zdjęcia. Dzieliło nas
10 metrów. O 11 albo 14 za mało, jeśli mowa o bezpiecznej odległości od
dzikiego zwierzęcia. Wydaje mi się, że nawet nie mrugałem oczami. Byłem
pochłonięty budową ciała bizona, jego głębokim oddechem, a nawet samym
dźwiękiem przeżuwanej trawy. Wiedziałem, że nawzajem obserwowaliśmy się. Choć
był pochłonięty śniadaniem, podnosił głowę i lustrował wzgórze, na którym się
znajdowałem.
Podążałem za bizonem,
jak cień. On w końcu nabrał większej pewności, że nie mam wobec niego złych
zamiarów. I vice versa. Zachwycałem
się całą tą sytuacją. Byłem tak blisko życia, jakiego dotąd nie znałem. Sam na
sam z potężnym zwierzęciem, o którym słyszałem tylko tyle, że zostało niemal całkowicie
wybite. Przez godzinę, ja i bizon, przyglądaliśmy się sobie. Było już jednak
spokojniej, bez większego napięcia. Rozluźniłem mięśnie i zacząłem robić
zdjęcia. „Pstryk” aparatu nie przeszkadzał olbrzymowi.
W końcu usiadłem na skalnej
półce i już tylko zachwycałem się widokiem samca. Zastanawiało mnie, jaką siłą
dysponuje, skąd w nim ten spokój, harmonia z naturą. Czułem się połączony z tym
zwierzęciem i jego środowiskiem. Nie zagrażaliśmy sobie. Bizon w końcu pozwolił
mi podziwiać się niemal na wyciągnięcie ręki.
Minęło 1,5 godziny.
Słońce oświetlała polanę. Czułem tak czy siak, że mój dzień mógłby się już
skończyć. Ogrzewałem się ciepłem gejzerów. Uśmiech nie schodził mi z twarzy. Bo
nie znam piękniejszego miejsca na świecie niż Yellowstone.
Pożegnałem się z
bizonem i jego kompanem po drugiej stronie rzeki. Przepełniony szczęściem,
odszedłem. Obiecałem sobie, że nie zawołam nikogo do tych zwierząt (oprócz
cioci, którą po całym wydarzeniu przyprowadziłem na miejscu tego niezwykłego
spotkania).
Wszyscy turyści
obserwowali w tym czasie dolinę z gejzerami. Ja znajdowałem się jakieś 200
metrów od nich. Na polanie. Nikt o tym nie wiedział. I bardzo dobrze. Byłem
wdzięczny bizonom, że pozwoliły mi ze sobą obcować. Odwdzięczyłem się im tym
samym. Oddaliłem w spokoju, nie ściągając za sobą grupy turystów z aparatami.
Smutno było wyjeżdżać z
Yellowstone. Tak mało w nim zobaczyłem. Nie spotkałem na swojej drodze
niedźwiedzia (choć znalazłem jego ślady i sierść), wilka i łosia. Żałowałem tym
bardziej, że odwiedziłem Hayden Valley – miejsce o największym zagęszczeniu
zwierząt, przez które przepływała rzeka Yellowstone. Niestety, w wysokich
trawach nie było żywej duszy. Tylko dźwięk wąskich strumieni niósł się po
Parku.
Naturo, dziękuję. Dziękuję każdą cząstką swojego ciała za jeden z najwspanialszych dni w moim życiu.
A swistak siedzi i zawija je... hehe hehe
OdpowiedzUsuń