sobota, 14 lipca 2012

Dzień 17. Żegnaj, przyjacielu, żegnaj, Yellowstone...

Był pod wrażeniem tych opowieści, zapominał wręcz, że stanowiły one wytwór autorskiej fantazji, fikcję, wynikającą z romantycznej wrażliwości Londona. McCandless dziwnie nie pamiętał, że sam London spędził na północy zaledwie jedną zimę i zmarł śmiercią samobójczą w swej posiadłości w Kalifornii w wieku lat czterdziestu, jako zarozumiały pijaczyna, gruby i budzący współczucie, prowadzący osiadły tryb życia, nie mający wiele wspólnego z ideałami, głoszony w książkach.

Jon Krakauer, Wszystko za życie

Noc spędziłem w Old Faithful Inn – hotelu znajdującym się blisko pola gejzerów. Nie mógłbym wymarzyć sobie lepszego noclegu. Z okna widziałem fontanny gorącej wody. W powietrzu unosił się zapach siarki. Jakby ktoś raz za razem odpalał zapałki i je gasił.
Wczorajszą notatkę skończyłem pisać po północy. Wierciłem się w łóżku jeszcze godzinę, zanim zasnąłem. Niespokojne myśli zajmowały mi głowę. Wspominałem stado bizonów, które wczoraj zaszło mi drogę. Wyobrażałem sobie, co będę robił następnego dnia, ile dzikich zwierząt spotkam. Z drugiej strony, dziękowałem życiu i cioci, że mogłem zasypiać w Yellowstone.
Poranek okazał się zaskakujący.
Gdy słońce rozświetliło Park, zacząłem przewracać się w łóżku z boku na bok. Próbowałem zmrużyć oczy, omijając wzrokiem budzik i godzinę na nim. Nagle usłyszałem, jakby ktoś nade mną walił młotem pneumatycznym w podłogę lub strzelał z karabinu. Przypomniałem sobie, że hotel zbudowany był z drewnianych bali. Wyższe piętro niż moje nie istniało.
Pierwsze dwie serie z tego „karabinu” próbowałem zagłuszyć poduszką, naciągając ją na głowę. Nie udało się. Spojrzałem na zegarek. 6 nad ranem. Zacząłem wściekać się jeszcze bardziej.
Podszedłem do okna. Było uchylone. Metalowa siatka przeciwko owadom pełniła rolę zasłony. Spojrzałem na dach. Siedział na nim dzięcioł! Stukał w drewniane belki i poszukiwał korników. Nawet nie zareagował na mnie. Uderzał jeszcze częściej niż poprzednio. O nie, kolego, koniec budzenia ludzi.
Potrząsnąłem metalową siatką w oknie. Dzięcioł-budzik odleciał od razu. Położyłem się z powrotem do łóżka. Mój przyjaciel jednak powrócił i skutecznie postawił mnie na nogi. Nawet go już nie odpędzałem. W gruncie rzeczy, podziękowałem ptakowi za tak zaskakującą pobudkę. Dzięki niemu mój dzień był niesamowity. Dlaczego? Zacznijmy od momentu, w którym wyszedłem z hotelu.
Na zegarku wybiła 06:30. Ubrałem dwie podkoszulki, krótkie spodenki i włożyłem trampki. Przez ramię przewiesiłem torbę z aparatem. Spojrzałem jeszcze przez okno. Jakaś kobieta biegała przy gejzerach. Nikogo więcej nie było na zewnątrz.
Nie chciałem tracić każdego promienia słońca, każdej minuty. Wczoraj widziałem jakąś ścieżkę, która odbiegała od trasy wokół gejzerów i prowadziła wprost do lasu. Postanowiłem z niej skorzystać.
Rześkie powietrze, zapach iglastych drzew i nadzieja niosły mnie ku nieznanemu. Poranek w Yellowstone jest chyba najpiękniejszą porą na spacer. Po drodze spotkałem zmęczoną kobietę, która siedziała na pniu. Zaraz zostawiłem ją w tyle. Byłem więc tylko natura i ja.
Szlak prowadził w górę. Na jego końcu znajdował się punkt obserwacyjny doliny z gejzerami. Musiałem przejść jedynie 2 km, aby znaleźć się na szczycie. Szybko przekroczyłem most, pod którym leniwie płynęła rzeka. Gdzieniegdzie jej lustro pękało – wodę przerywały wystające czubki kamieni.

Lekkim krokiem szedłem po schodkach. Ścieżka wija się niczym wąż. Mijałem powalone drzewa i brzuchate skały. Często zatrzymywałem się. Nabierałem powietrza wypełnionego zapachem żywicy. Nic więcej nie było mi potrzeba.
W połowie drogi zobaczyłem ruch. Cień jakiegoś zwierzaka przeskakiwał z kamienia na kamień. Przykucnąłem i wyjąłem aparat. Na półce skalnej pozycję obserwatora zajął świstak. Stanął na tylnych łapach i wygiął się jak strzała. Znieruchomiałem.
Widać było, że węszył. Spojrzał na mnie ponownie i położył się na kamieniu. Podszedłem do niego bliżej, zbaczając ze szlaku. Szybko spłoszyłem świstaka, który przeskoczył na kolejne, bardziej odległe skały. Postanowiłem nie wkraczać mu więcej w drogę i dać spokój.
Na samym szczycie zobaczyłem, jak gejzer Old Faithful tryskał gorącą wodą. Nikogo wokół niego nie było. Śmieszne, wczoraj każdy zabijał się o ten widok, pomyślałem. A dziś mam go tylko dla siebie.
W punkcie obserwacyjnym na początku niczego zaskakującego nie znalazłem. Zobaczyłem jednak, że za hotelem (sąsiadującym z moim) znajdują się dwa gejzery. Obok jednego z nich ujrzałem brunatną bryłę. Łudząco coś mi przypominała.
Zrobiłem zdjęcie tego miejsca. Było nieco poruszone i przez to rozmazane. Przybliżyłem kształt przy gejzerze na tyle, ile mogłem. Nie wierzyłem własnym oczom. Spojrzałem na ekran aparatu jeszcze raz.
Bizon wylegiwał się na polanie dwóch gejzerów.
Wziąłem głęboki oddech i chciałem się uspokoić. Łukaszu, nie zbiegaj z tej góry, nie leć na złamanie karku, on nie ucieknie, wmawiałem sobie.
Po 10 minutach byłem już na dole. Jak torpeda przemknąłem przez most, zostawiłem za sobą hotel i wpadłem w gąszcz małych domków. Zajmowali je turyści albo strażnicy Parku. Obszedłem je. Zobaczyłem unoszącą się z gejzeru parę. W końcu trafiłem na miejsce!
Musiałem zejść z małego wzgórza, aby trafić na polanę. Bizon nadal na niej leżał. Odpoczywał 50 metrów ode mnie. Grzał się ciepłem wód termalnych, płynących pod nim. Zachowywał spokój.





Serce podskoczyło mi do gardła. Od olbrzyma oddzielała mnie rzeka. Była płytka, ale rwąca. Obawiałem się, aby nie podejść za blisko, żeby nie przekroczyć niewidzialnej granicy. Gdybym znalazł się na swoim brzegu rzeki, samiec (bo już to zdążyłem zauważyć) miałby do mnie niecałe 30 metrów. Mało brakowało do bezpiecznej odległości od zwierzęcia.
Podszedłem bliżej. Niemal wpadłem do potoku. Nogi odmawiały posłuszeństwa. Milion myśli przechodziło mi przez głowę. Pytałem siebie, czy zbytnio nie ryzykuję. Chodziłem wzdłuż rzeki. Zauważyłem, że za gejzerem znajduje się kolejny bizon. Też samiec, może nawet większy i postawniejszy od tego, którego zobaczyłem jako pierwszego. Krążył po polanie, skubiąc trawę. Nie był zainteresowany ani mną, ani swoim kolegą.

Ach, gdybym miał lepszy obiektyw, zrobiłbym wspaniałe zdjęcia, wypominałem sobie. Trzeba było nie oszczędzać i kupić coś lepszego.
Chodziłem więc i chodziłem. Próbowałem znaleźć najlepsze ujęcie leżącego bizona, który wodził za mną głową. Czułem jego spojrzenie. Wyobrażałem sobie też, co by się stało, gdyby próbował zaszarżować. Poza tym, musiałem uważać, aby nie wdepnąć w sporych rozmiarów odchody. Nie wiedziałem jeszcze, jakie zwierzę mogło je zostawić.
Para nadal wydobywała się z gejzeru. Otulała bizona i nadawała mu jeszcze większego majestatu. Drugi z nich zaczął nawracać i zbliżać się do kompana. Minęło pól godziny. Aparat latał mi w rękach. Nadal się bałem.
Nagle ugięły mi się nogi. Bizon, którego cały czas obserwowałem, zrobił zamaszysty ruch głową, aby pomóc sobie wstać. Zaraz podniósł się i ogonem otrzepał z pyłu. Powietrze buchnęło z jego nozdrzy. Atletyczna budowa ciała zwierzęcia kazała wyostrzyć uwagę i zrobić krok w tył. Dwa bizony i ja. Cóż za wspaniała i groźna sytuacja w jednym.
Samiec stał przez 2 minuty w bezruchu. Potem skierował głowę w moją stronę. Patrzyliśmy sobie w oczy. Aż nagle bizon powolnym krokiem zaczął podążać do rzeki. Gdyby chciał ją przejść, trafiłby prosto na mnie.
Każdy krok olbrzyma do przodu był moim krokiem w tył. Idące zwierzę bujało się na małych, niezgrabnych nogach. Spuściło głowę. Rozpoczęło na dobre wędrówkę nad rzekę.
To był moment, w którym jeszcze nie wycofałem się na wzniesienie o wysokości 2 metrów. Nadal stałem na polanie. Bizon podszedł do wody. Schylił się jeszcze bardziej. Ukradkiem spojrzał na mnie. Dzieliło nas 20-25 metrów.
Zaczął pić. Wielkimi haustami połykał wodę. Słyszałem, jak ją połykał. Wtedy pomyślałem, że jednak znajduję się za blisko samca. Zanim zdążyłem wysunąć wniosek z tej refleksji, ten wyprostował się. Jedno kopyto wsadził do szerokiej na 5 metrów rzeki! Badał grunt. Po chwili wpadł do niej cały. Ociężałym krokiem szedł w moją stronę, na moją polanę. Sparaliżowało mnie.


Chciałeś mieć swoje zdjęcie, durniu jeden, to teraz masz okazję, krzyczałem na siebie w myślach. Ocknąłem się i cofnąłem z udawanym spokojem. Nie odwracałem się od bizona.
18 metrów. 17. 16. 15!
Na moje szczęście poczułem za sobą wznoszącą się ziemię. Butami badałem, czy nie leży gdzieś powalone drzewo, o które mógłbym się przewrócić. W końcu znalazłem się na pagórku. Aczkolwiek nadal nie byłem bezpieczny. To nic w porównaniu do wczorajszego spotkania z bizonami, pomyślałem.
            Z wniesienia obserwowałem olbrzyma. Podszedł w miejsce, w którym wcześniej stałem i robiłem zdjęcia. Dzieliło nas 10 metrów. O 11 albo 14 za mało, jeśli mowa o bezpiecznej odległości od dzikiego zwierzęcia. Wydaje mi się, że nawet nie mrugałem oczami. Byłem pochłonięty budową ciała bizona, jego głębokim oddechem, a nawet samym dźwiękiem przeżuwanej trawy. Wiedziałem, że nawzajem obserwowaliśmy się. Choć był pochłonięty śniadaniem, podnosił głowę i lustrował wzgórze, na którym się znajdowałem.
Podążałem za bizonem, jak cień. On w końcu nabrał większej pewności, że nie mam wobec niego złych zamiarów. I vice versa. Zachwycałem się całą tą sytuacją. Byłem tak blisko życia, jakiego dotąd nie znałem. Sam na sam z potężnym zwierzęciem, o którym słyszałem tylko tyle, że zostało niemal całkowicie wybite. Przez godzinę, ja i bizon, przyglądaliśmy się sobie. Było już jednak spokojniej, bez większego napięcia. Rozluźniłem mięśnie i zacząłem robić zdjęcia. „Pstryk” aparatu nie przeszkadzał olbrzymowi.
W końcu usiadłem na skalnej półce i już tylko zachwycałem się widokiem samca. Zastanawiało mnie, jaką siłą dysponuje, skąd w nim ten spokój, harmonia z naturą. Czułem się połączony z tym zwierzęciem i jego środowiskiem. Nie zagrażaliśmy sobie. Bizon w końcu pozwolił mi podziwiać się niemal na wyciągnięcie ręki.





Minęło 1,5 godziny. Słońce oświetlała polanę. Czułem tak czy siak, że mój dzień mógłby się już skończyć. Ogrzewałem się ciepłem gejzerów. Uśmiech nie schodził mi z twarzy. Bo nie znam piękniejszego miejsca na świecie niż Yellowstone.
Pożegnałem się z bizonem i jego kompanem po drugiej stronie rzeki. Przepełniony szczęściem, odszedłem. Obiecałem sobie, że nie zawołam nikogo do tych zwierząt (oprócz cioci, którą po całym wydarzeniu przyprowadziłem na miejscu tego niezwykłego spotkania).
Wszyscy turyści obserwowali w tym czasie dolinę z gejzerami. Ja znajdowałem się jakieś 200 metrów od nich. Na polanie. Nikt o tym nie wiedział. I bardzo dobrze. Byłem wdzięczny bizonom, że pozwoliły mi ze sobą obcować. Odwdzięczyłem się im tym samym. Oddaliłem w spokoju, nie ściągając za sobą grupy turystów z aparatami.
Smutno było wyjeżdżać z Yellowstone. Tak mało w nim zobaczyłem. Nie spotkałem na swojej drodze niedźwiedzia (choć znalazłem jego ślady i sierść), wilka i łosia. Żałowałem tym bardziej, że odwiedziłem Hayden Valley – miejsce o największym zagęszczeniu zwierząt, przez które przepływała rzeka Yellowstone. Niestety, w wysokich trawach nie było żywej duszy. Tylko dźwięk wąskich strumieni niósł się po Parku.



Naturo, dziękuję. Dziękuję każdą cząstką swojego ciała za jeden z najwspanialszych dni w moim życiu.

1 komentarz: