środa, 18 lipca 2012

Dzień 21. Jestem kontrastem, jestem San Francisco


Och, jak chciałoby się czasem uciec od tej bezsensownej nudy ludzkiego gadulstwa, od tych wszystkich górnolotnych wyrażeń, schronić się wśród przyrody, takiej cichej, albo pogrążyć się w ciężkiej pracy, głębokim śnie, prawdziwej muzyce lub ludzkim porozumieniu dusz, nie wymagającym słowa!

Słowa McCandlessa cytowane przez Jona Krakauera w Wszystko za życie

W ciągu jednego dnia doznałem olśnienia, poznałem kolejne nowe życie, czułem się też zagrożony i wrzucony do jakiejś klatki. Byłem na styku kultur, odwiedziłem „dom” bezdomnych, słuchałem szalonych ludzi, obawiałem się kogokolwiek obserwować. Jednym słowem – znalazłem się w San Francisco.
Czytelniku, pozwól mi zapoznać Cię z początkiem dnia. Chciałbym bowiem nie pomijać tak interesującego miasta, jakim jest Sacramento. A musiałem przez nie przejechać, gdyż było najzwyklej po drodze z Modesto.
O 10 nad ranem wyruszyłem w trasę. Samochód znów lekko podskakiwał na łączeniach asfaltu, lecący z radia rock budził w człowieku chęć do życia, a słońce zapraszało do gonitwy za nim. W takich wspaniałych okolicznościach dojechałem do Sacramento. Specjalnie kierowałem się do jego starej części.
Mało wiedziałem o tym mieście. Wydaje mi się, że jest ono pomijane wśród atrakcji dla turystów, że pełni rolę jakiegoś niechcianego dziecka, o którym rzadko się mówi. Takie przynajmniej miałem wrażenie.
Dziwiłem się jednak temu zjawisku. Otóż Sacramento to bardzo wyważone, kojące, a nawet cnotliwe miasto. Na jego ulicach panuje umiarkowany ruch. Samochody niespiesznie poruszają się po ulicach. Ludzie przysiadają na murkach i gawędzą. 

Sacramento kojarzy mi się z ciepłem. Nie takim fizycznym, lecz duchowym. Wszystko w nim było przyjemne. Zauważyłem jednak, wjeżdżając do niego, wielu bezdomnych. Więcej z pewnością niż w Reno.
Zatrzymałem się na chwilę, aby pospacerować starą częścią tej aglomeracji. Ulice otaczały wysokie budynki. Pomalowano je na jeden, dość pstrokaty kolor. Chodziło się drewnianymi podestami. Nad głowami wisiały amerykańskie flagi. Zapewne pozostały jeszcze z 4 lipca (Dnia Niepodległości Stanów Zjednoczonych). Niemal każde wejście do baru lub sklepu zaczynało się od tych typowo westernowskich drzwiczek, które pchało się ręką. Domy budowano z cegieł. Te z kolei malowano na kolor czerwony lub niebieski. Podobała mi się ta paleta barw. Była z iskrą, werwą. 



Beczki cukierków
Ale pamiętajmy, że to tylko stara część Sacramento. Stąd moje doświadczenia z tego miastem mogą okazać się mylne, zbyt pochopne. Chciałbym jednak, aby pozostało ono właśnie takie, jakie je poznałem. Niech nie zmienia się już dla turystów.
Na miejscu zjadłem jeszcze obiad i wsiadłem do samochodu. Ciekawość podjudzana możliwością zobaczenia kolejnego miasta, kazała porzucić sentymenty i ruszać w drogę. Chciałem bowiem postawić stopę w jednym z najdziwniejszych, najoryginalniejszych, najbardziej ponętnych miejsc w Stanach Zjednoczonych – w San Francisco.
Miasto to przebiło bańkę mydlaną, którą napychały obrazy z telewizji. Piszę o tym, ponieważ jedyne, co kojarzyłem z niego, to: tramwaje, spadziste ulice i most Golden Gate. Na tym koniec. Gdy jednak przyjechałem tutaj, okazało się, że to dopiero początek.
Czytałem wcześniej kilka przewodników. Tych typowo turystycznych i bardziej subiektywnych. W żadnym nie znalazłem tego, co dziś wgniotło mnie w ziemię. Bezdomni. Wszędzie. Na każdej ulicy. Śpiący pokotem pod czymkolwiek. Brzęczące kubeczki z centami stawały się najczęstszym dźwiękiem na ulicy. Do tego słyszało się: „Hej, człowieku, jestem bezdomny. Wrzuć mi coś!”, „Bóg ma cię w swojej opiece. Jak się masz? Dasz dolara?”.
Byłem przerażony, przyćmiony tym widokiem. Płakać się chciało. Serce tym bardziej ściskało się mimo woli, że widziałem to w centrum tego miasta. Obok rzeki turystów, mieszkańców, klęczeli bądź stali, błagający o pieniądze bezdomni. Przypuszczam, iż nikt nie wyobrazi sobie, nawet dzięki najwspanialszemu opisowi, jak wygląda to zjawisko. Czasami myślałem, że w San Francisco jest więcej bezdomnych niż turystów. A przecież ta aglomeracja żyje z przyjezdnych!
Dałem się, przepraszam, nieco ponieść. Zamiast opisać pierwsze wrażenia, jakie zrobiło na mnie miasto, wyłożyłem się na swoim współczuciu. Powrócę jednak jeszcze do kwestii bezdomnych na końcu notatki, bo wiąże się z nimi inna historia, która mnie dziś spotkała.
San Francisco pełniło początkowo rolę miejscowości misyjnej. Franciszkanie założyli tutaj swój zakon. Stąd też i nazwa miasta. Dziś byłoby ono zapewne jeszcze doskonalszym skupiskiem niesamowitych budowli, lecz w jego historii pojawił się przykry moment…
Otóż miejscowość ta była doszczętnie zniszczona, zmieciona i sponiewierana przez trzęsienie ziemi, jakie wydarzyło się w 1906 roku. Niestety, los chciał, że jądro tego zjawiska znalazło się akurat pod samym miastem. Wskutek tego zawalały się budynki, pękały ulicy, a wiele ludzi uciekało w głąb lądu. Gwoździem do trumny okazało się uszkodzenie linii gazowych i wodociągowych. Pierwsze z nich pękały i wybuchały, drugie – utrudniały pobieranie wody przy gaszeniu pożarów.
Czy dziś widać, aby 106 lat temu przeszło przez San Francisco trzęsienie ziemi? W ogóle. Do miasta prowadzi pięć albo sześć pasów ruchu drogowego, po których skaczą samochody. Przed wjazdem do centrum, należy odczekać swoje w korkach. Dzięki temu można przyjrzeć się licznym zatokom, portom i wyspom, uzupełniającym krajobraz tego miejsca. A gdy już zacznie się krążyć wokół labiryntu drapaczy chmur, przyjdzie na myśl jedno: Jak ci ludzie wybudowali tutaj jakiekolwiek domy? Przecież San Francisco znajduje się na 48 wzgórzach!
Dlatego znakiem rozpoznawczym są tutaj ulice, które swoimi poziomami przypominają schody bądź piętra w górach. Jedzie się nimi albo w dół, albo w górę. I nie mówię tutaj o banalnym, niezauważalnym nachyleniu terenu. Te drogi wyginały się tak, że gdy wspinałem się chodnikiem, aby zobaczyć coś z najbliższego i zarazem najwyższego punktu obserwacyjnego, czubki moich butów nie dotykały ziemi!
Śmiałem się, patrząc na kierowców. Gdy zatrzymywali się na światłach, musieli zaciągać ręczny z całych sił. Nie sądzę, aby trzymali nogi na hamulcu. Prędzej odpadłaby im stopa z wycieńczenia. Obserwowałem więc kobietę, która stanęła na czerwonym świetle. Jej samochód tak jakby wisiał w powietrzu, stał na pochyłej ulicy i wyczekiwał. Wraz z pojawieniem się zielonego światła, kobiecie nie udało się ruszyć i z wielkimi oczami pojechała 2 metry do tyłu. Później, z potężnym wyciem silnika, udało jej się wjechać na wzniesienie.
Ciekawą rzeczą są również tramwaje, które krążą spadzistymi ulicami San Francisco. Początkowo myślałem, że są one najzwyklejszą atrakcją dla turystów. Zmieniłem zdanie, gdy zobaczyłem ich pasażerów. Byli nimi mieszkańcy. Ci, dla których zabrakło siedzących miejsc wewnątrz tramwaju, stali na powietrzu i trzymali się barierek, aby nie wypaść. Pojazd zatrzymywał się, część ludzi wysiadała i ponownie znikał za wzniesieniami.





Piszę już jednak o moich końcowych wrażeniach ze spaceru, który zrobiłem sobie po przyjeździe do miasta. Pierwsze z nich, jak już dało się zauważyć, były szokujące. Nadszedł czas na rzeczy mniej przyjemne.
W centrum kluczyłem uliczkami. Na chwilę przystawałem, żeby zrobić zdjęcie. Ten czas wykorzystywali bezdomni. Podchodzili i prosili o pomoc.
Pewnego razu, gdy stałem przed jakimiś sklepem, w oddali zauważyłem czarnoskórą kobietę. Nosiła poplamione spodnie z niechlujnie podwiniętymi nogawkami. Jej pierś ozdabiał wiszący na szyi różaniec. Włosy miała zmierzwione, lepiące się. Bluza z kapturem była rozpięta do połowy. Pod nią Afroamerykanka nic nie miała. Ten dekolt odsłaniał niemal wszystko.
Od razu ją zauważyłem. Jej obłędny wzrok zatrzymał się na mnie. Nasze spojrzenie spotkały się. Zaraz więc zmieniłem obiekt obserwacji. Ona jednak to wykorzystała. Podeszła i o coś spytała. Kompletnie jej nie rozumiałem. Pokiwałem głową i zlekceważyłem ją. Ta nagle coś prychnęła, bo na pewno nie krzyknęła, i nerwowo obróciła się. Po drodze mówiła coś do siebie. Gdy 2 godziny później wracałem tą samą drogą, była nadal w tym samym miejscu. Tym razem przyklęknęła pod wystawą sklepową i z dołu rzucała swoim szalonych okiem na przechodniów.
W Chicago zależało mi na tym, aby wjechać do prawdziwej dzielnicy Afroamerykanów. Zobaczyć, czy jest tam tak samo, jak w piosenkach raperów albo w filmach. Dziś jednak przeżyłem coś znacznie bardziej wstrząsającego niż obrazki z telewizora.
Nawet nie wiedziałem, kiedy wpadłem w dzielnicę czarnoskórych. Początkowo dziwiłem się, dlaczego kręci się tutaj tak mało Azjatów lub białych Amerykanów. Ktoś na chodniku grał – tak mi się wydaje – w kości. Z góry rzucano dolarami, przebijając zakłady. W tle słychać było wyłącznie dudniącą muzykę. Każdy z tych Afroamerykanów nosił puszyste kurtki, spodnie do kolan, bandany. Sądziłem, że w takich dzielnicach człowiek w dzień jest bezpieczny. Szybko zmieniłem zdanie.
Ta rzeczywistość czarnoskórych ludzi była gorsza niż z filmów. Stali pod obdrapanymi domami, z których sypał się tynk. Podpierali w rządkach ściany, kołysali się i przybijali sobie piątki. Byli aroganccy, zuchwali i pewni siebie. Na chwilę zatrzymałem się na przystanku autobusowym. Bałem się, że ktoś ukradnie mi aparat. Natychmiast schowałem go do torby. Chciałem nawet ściągnąć czapkę Bullsów. Nie chciałem nikogo prowokować.
Zauważyłem, jak jakiś Meksykanin podszedł do stojącego w grupie Afroamerykanina. Obaj mężczyźni przywitali się. W tym czasie doszło do wymiany: pieniędzy za narkotyk. Zdarzenie zajęło 10 sekund. Zauważyłem tylko, jak woreczek foliowy z białym proszkiem powędrował do Meksykanina, a banknoty do Afroamerykanina. Życie toczyło się dalej.
Nie wiem, czy mogło mi się coś stać w biały dzień w tej dzielnicy.
Natychmiast zawróciłem w stronę głównej ulicy. Dziękowałem niebiosom, że wyszedłem z tego cało. Gdy wracałem, trafiłem jeszcze na kilka innych przecznic. Wszystkie okupowali bezdomni. Leżeli ze sobą razem. Pod witrynami sklepów. Niektórzy z nich już spali. Większość zrezygnowała z żebraniny i siedziała na chodniku. Ludzie ci pustymi oczami błądzili po ulicy.
Ciężko to mówić, ale wielu z nich było pod wpływem narkotyków. Nawet nie kryli się z lufką, którą nabijali na środku ulicy. Pakowali do niej marihuanę i bezpardonowo odpalali. Bo bezdomnym i tak już nikt się nie interesował. Nawet policja. 

Człowieka ogarniała rozpacz, gdy mijał osoby zwinięte w kłębek na chodniku. Dlatego, gdy później spotkałem pewnego czarnoskórego mężczyznę z kubeczkiem, wrzuciłem mu pieniążek. Miałem przykrego, jednego centa. Zanim podarowałem go Afroamerykaninowi, poinformowałem, że mam dla niego niewiele. Jednak on na to nie zważał.
– Każdy cent jest ważny – powiedział, siląc się na wesoły ton.
– Proszę, niech Bóg cię błogosławi – wrzuciłem monetę do papierowego kubeczka i odwróciłem się.
Słońce zaczęło już zachodzić. Nie było mi do śmiechu. Noc wcale nie sprzyjała bezdomnym. San Francisco nie jest najcieplejszym miastem. A tym ludziom potrzeba było najmniejszego promienia – słońca i nadziei. Obawiałem się jednak, że część z nich mogła być pokoleniem dzieci kwiatów. Życie rzuciło ich na ulicę za młodości i tak na niej pozostali. System, którego nie akceptowali, nie widział ich w swoich szeregach. A dziś musieli szukać sobie miejsca w bramach, pod kartonami. Na oczach wszystkich. I to bolało najbardziej.

3 komentarze:

  1. Bialy dzien w czarnej dzielnicy^^ mapa z gta sie przydala?

    OdpowiedzUsuń
  2. „Jest bowiem kilka odmian ciszy; najlepsza jest ta, która zapada z wyboru człowieka, a nie przeciw niemu.” D. Terakowska

    Świat wciąż broni się dzięki ludziom, którzy nie są ślepi i na głos mówią o tym, co widzą.

    OdpowiedzUsuń
  3. 36 year-old Legal Assistant Inez Pullin, hailing from Brossard enjoys watching movies like Tattooed Life (Irezumi ichidai) and Backpacking. Took a trip to Durham Castle and Cathedral and drives a Gurney Eagle Mk1. przejdz do tej strony

    OdpowiedzUsuń