piątek, 29 czerwca 2012

Dzień 3. Chicago, miasto wiatrów


(…) Czy wobec tego możesz mnie potępiać, że jestem tu, gdzie czuję się częścią świata? To prawda, że brak mi inteligentnego towarzystwa, ale jest tak niewielu, którzy potrafią dzielić ze mną to, co dla mnie ważne, że nauczyłem się obywania bez nich. Wystarczy, że otacza mnie piękno…
Z twoich skąpych opisów wiem, że nie zniósłbym rutyny i monotonii życia, jakie jesteś zmuszony prowadzić. Chyba nigdy nie mógłbym się gdzieś na zawsze osiedlić. Poznałem już dość życie i wolałbym wszystko inne niż kolejne rozczarowania.



Fragment listu Everetta Ruessa do jego brata Waldo, który cytuje Jon Krakauer w Wszystko za życie

Dalszy ciąg dnia drugiego

            Cóż mogę napisać? Jak wyczerpać to, co wczoraj, zaraz po wyjściu z lotniska, zobaczyłem? Zdaje mi się, że nie potrafię tego zrobić. Chicago porwało mnie i nie pozwalało wrócić do własnego ciała. Rozglądałem się na wszystkie strony, jakbym coś zmajstrował i obawiał się, iż ktoś dorwie mnie za ten wyimaginowany czyn. Oczywiście, że byłem w szoku. I to jeszcze w jakim! W sekundę zmalałem i powróciłem do błogiego dzieciństwa. Wszystko, co mnie otaczało, było kilkanaście razy większe niż w Polsce. Począwszy od samochodów, a kończąc, rzecz jasna, na architekturze. Ale nie przytłaczał mnie ten krajobraz. W ogóle poczułem się zaskakująco dobrze. Pomijając 35 stopni Celsjusza…
            Ciocia odebrała mnie z lotniska i zapakowała do samochodu. Po krótkiej rozmowie padło z jej ust zdanie:
            – Jedziemy do Downtown, Łukaszu.
      Gdzie? Do Downtown? Przecież to chyba najbogatsza, najbardziej rozwinięta, najpiękniejsza, najwyższa, najdumniejsza część Chicago! Każdy zna to centrum, nawet na Alasce będą o nim wiedzieli i je podziwiali w swoich spokojnych chatkach. 
            Ale zaraz, po co w ogóle mieliśmy kierować się do Downtown?
             – To ty nic nie wiesz? – dziwiła się ciocia. – Mieszkamy tam.
         – Chyba żartujesz, ciociu. Przecież mieszkanie tam kosztuje fortunę – ciągnąłem bez wiary w jej słowa.
           – Masz rację, słono płaci się za tę wygodę – rzekła. – Nasze mieszkanie znajduje się na 18. piętrze. Budzisz się i widzisz to:
Widok z mojego łóżka, tuż po przebudzeniu
            Rzeczywiście, zasypiałem z tym widokiem i z nim wstawałem. Cóż, miałem wiele okazji otwierać oczy z cudownymi obrazami przed nimi, ale ten polecał mi położyć się z powrotem. Na wypadek, gdybym nadal śnił. Nawet kilka razy szczypałem się. Miałem ochotę drzeć się na balkonie, z którego robiłem zdjęcie, i oznajmiać tym samym wszystkim mieszkańcom Chicago, że jestem królem świata.
            Boleśnie odczuwałem nagłą zmianę strefy czasowej. Przetrzymywałem sen, jak najdłużej. Starałem się położyć o godzinie zgodnej z czasem amerykańskim. Tak zmniejszałem skutki „jet lagu”. Wypełniając czas, wybrałem się z ciocią na kolację. Do Navy Pier. To miejsce można brać za molo. Idziesz nim w głąb Michigan i z każdym krokiem podziwiasz coraz bardziej to jezioro. Wychodząc na zewnątrz, wpadłem od razu w wir ulicy. Przemieszałem się z tłumem i wypełniłem kolejną narodowością ulice Chicago. Wszędzie dało się słyszeć język angielski, miejscami chiński. Z polskim natomiast nie miałem okazji się zetknąć.
            Ciągnąłem za sobą nogi. Była już godzina 21 czasu miejscowego, czyli w Polsce 3 nad ranem. Opuchnięty, jak balon, trafiłem do restauracji słynącej z najlepszych ryb w okolicy. Usiadłem przy oknie i nawet nie zdążyłem dobrze położyć aparatu na siedzeniu obok, a przy nas już pojawił się czarnoskóry kelner. Zaczarował mnie ten facet swoją życzliwością. Okazało się jednak, że wszyscy w Ameryce są dla siebie uprzejmi. Chociażby prowizorycznie, na pokaz, tak, by móc zagadać kogoś o pierdołę i pójść dalej, zapominając o tym zdarzeniu.
              Kelner najpierw zapytał o to, jak nasze samopoczucie. Po otrzymaniu zwrotnej odpowiedzi, dość zwięzłej, lecz zawierającej to samo pytanie, które zadał nam, odpowiedział grzecznie i spytał, co byśmy sobie życzyli. Moja wiedza na temat ryb nie jest tak wąska. Znałem nie tylko polskie uroki wodnego towarzystwa, więc mogłem przebierać w karcie dań i delektować się już na samą myśl o tym, co wyląduje na moim talerzu. No i pojawił się na nim grillowany bass morski. Pyszna, rozpływająca się ustach i pozwalająca zapomnieć o wszystkich smutkach ryba. Wcześniej jednak, na przystawkę, wybrałem zupę. Z małży. Zaskakiwałem sam siebie swoją otwartością na dania, na myśl o których wcześniej krzywiłem się i dostawałem paraliżu, że coś takiego ma mi przejść przez gardło. Cóż, małże smakowały fantastycznie. Udoskonaliły mój mózg o kolejny, nowo poznany smak.
         Powoli zatracałem się w siorbaniu jednej i tej samej lampki wina. Odpływałem, jak jachty, przemijające mi tuż przed nosem w Navy Pier. Kelner kilka razy podchodził i pytał, jak smakują nam dania. Tłumaczył jeszcze coś o rybach, które jedliśmy. Pochodzenie, smak, sposób ich przygotowania. Wino jednak bardziej mnie pochłaniało. Dawało ukojenie od hałasu ulic, restauracji, a przede wszystkim – zmęczenia.
            Cioci nie smakował halibut. Był, jak uważała, za suchy. Poprosiła kelnera i oddała mu talerz. Po chwili z nowym pojawił się szef kuchni. Kłaniając się w pas i przepraszając za źle przygotowaną rybę, zapowiadał, że nowa będzie perfekcyjna. I tak też było. Oczywiście wrócił po jakimś czasie i zapytał, czy się nie mylił co do doskonałości własnej potrawy.
            O północy leżałem już w łóżku. Nie spałem 28 godzin. Myślami jednak byłem gdzie indziej. Na pewno nie zdawałem sobie jeszcze sprawy z tego, w jakim miejscu się znalazłem, co widzę za oknem i co słyszę wokół siebie. Obawiałem się, że noc będzie niespokojna, ale zmęczenie przygwoździło mnie na dobre i obudziłem się o 10 nad ranem. 
Downtown nocą
            Piątek

               Jajecznica, bekon, borówki amerykańskie. Oto śniadanie, które postawiło mnie na nogi i spowodowało ekstazę żołądka. Po godzinnym siedzeniu przy stole i przeżuwaniu owoców, poleciałem przebrać się i być jak najszybciej gotowy do wyjścia na zewnątrz. Myślałem o jakiejś przebieżce brzegiem Michigan, ale nie było na to czasu.
                Ponowne postawienie stopy na ulicach Chicago różniło się. Myślałem dziś szybciej i skrupulatniej. Chwytałem obrazy i natychmiast je analizowałem. I oto pojawiło się w mojej głowie pierwsze wyobrażenie tego, jak nieznacznie – ze względu na kolor skóry – różnią się od siebie tutejsi mieszkańcy. Otóż czarni najczęściej ubierali się luźno, zazwyczaj demonstrując tym swój stosunek do mody i otaczających ich zwyczajów ludzi białych. Może wydawać się to śmieszne, ale niemal każdy z nich miał na nogach koszykarskie buty. Paradował z ręką pod bluzką, drapiąc się po brzuchu i mówił z niedbałym akcentem, który bardzo mi się spodobał. Biali natomiast byli schludni, w swej prostocie niczym nie wyróżniali się od pozostałych. Skromni, lecz głośni. Ulice niosły ich krzyki z jednej ulicy na drugą.
Choć zdjęcie jest poruszone, chyba coś ma w sobie
            Wyruszyliśmy samochodem brzegiem Michigan. Mijaliśmy zielone parki, ludzi grających w futbol, koszykówkę i siatkówkę plażową. Wysportowany naród, mogło się wydawać. Wszędzie ktoś biega, nawet gdy czeka na przejściu dla pieszych, i tak truchta, by nie wypaść z rytmu. Ale to dość złudne wyobrażenie na temat mieszkańców Chicago i zapewne Amerykanów w ogóle. Większość z nich była po prostu otyła. Nie wyobrażam sobie, jak mógłbym poruszać się, ważąc około 150 kg. Zauważyłem, że gdy taka osoba podchodziła do skrzyżowania i czekała na światłach, jej brzuch wyprzedzał ją i znajdował się na ulicy, a jego właściciel nadal na chodniku.


            Jezioro ciągnęło się przez dobrą godzinę. Jazdę umilały płynące z radia Quenn, Aerosmith oraz AC/DC. Mijaliśmy ambasadę Polski, dzielnice żydowskie, w których żadnego Żyda nie widziałem, ulice Meksykanów oraz czarnych. Czułem się w pewnym sensie obywatelem świata. Krążyłem po szerokich drogach Chicago i przypominałem sobie, jak musiał czuć się Terzani czy Kapuściński. Ani obco, ani na uboczu. Świat rozrastał się na ich oczach i nie pozwalał legitymować się jako mieszkaniec jednego miasta, gminy bądź województwa. Porzuciłem dlatego swoje przywiązanie nie tyle do Polski, co również do Europy jako jej członek, i zacząłem myśleć w kategoriach prawdziwego obywatela naszego globu.
               Trafiłem do kościoła bahaitów – Baha’i House of Worship. 

          Ich monumentalna, świeża, biała budowla przyciągała do siebie. Bahaici wierzą w jedność religijną naszej ludzkości i twierdzą, że każdy prorok, jaki pojawił się, miał głosić nadejście kolejnego. Ciekawy spojrzenie na wiarę. Zrzeszać ludzi pod znakiem wszystkich religii świata, głosząc jednocześnie jedną. Jak tu więc wierzyć w Buddę i Jezusa jednocześnie? Wyczuwałem dlatego w bahaizmie nieco fałszu. W końcu był on religią, która chciała podporządkować sobie miano innych wyznań. Ale tak czy siak ich świątynia pozwalała uwierzyć we wszystko. Kopuła wzbijała się w niebo i wdzięcznie sięgała najwyższych sfer. Kilku ludzi medytowało, a reszta podziwiała napisy na ścianach tejże budowli. Zanotowałem jeden z nich, który brzmi tak, jak cała reszta. Mówi o tym samym, czyli o „sile zjednoczonego Światła, którego iluminacja jest całym naszym światem”.
          W dalszej kolejności pojechałem do ogrodu botanicznego. Niczego w nim szczególnego nie było, choć spacer jego korytarzami pozwolił mi wyobrazić sobie roślinność Arizony. Pojawiło się tam bowiem kilkanaście gatunków kaktusów, znacznie mnie przerastających i tak odstraszających igłami, że nie odważyłbym się nawet na nie spojrzeć.




            Dość szybko zakończyłem dzisiejszy dzień, zwiedzając Chicago. Może to i lepiej, gdyż zmęczenie spowodowane zmianą strefy czasowej odczuwałem nadal. Wypiłem lampkę wina i położyłem się do łóżka. Jeszcze raz, choć na krótką chwilę, wyjrzałem przez okno. Tak, te kolosy nadal tam stały, prężąc się i mieniąc światłem. Niebo nad Chicago było żółtawo-brunatne od blasku ulic. A moje oczy zamykały się szybciej, niż przypuszczałem. Pożegnałem się więc z miastem, którego przedrostek „wietrzne”, jak twierdził  spotkany przeze mnie Amerykanin, pojawił się od zachowania jego dawnych władz. Jego zdaniem, większość urzędników jedynie pierdziała, obiecując wiekopomne zmiany i robiąc wokół siebie sztuczny dym. Wiatry więc, pochodziły od ich, symbolicznych przemówień-gazów. Cóż za rozczarowująca etymologia…
Typowy amerykański truck

Potężna flaga Stanów Zjednoczonych. Zawisła zapewne z okazji zbliżającego się święta niepodległości USA

Brzegiem Michigan


4 komentarze:

  1. znajdz polski monopolowy

    OdpowiedzUsuń
  2. Łukasz, po prostu bosko :) bardzo, naprawdę bardzo się cieszę, że tam jesteś :) z ogromną przyjemnością będę Ci towarzyszyć w tej fantastycznej podróży, jak inni, poprzez ten blog :)

    p.s.1 nie pisz "murzyni" - to już niepoprawnie politycznie i obraźliwie ;) lepiej afroamerykanie albo czarnoskórzy :)

    p.s.2 obroniłam się dziś i mam już tytuł magistra ^^

    OdpowiedzUsuń
  3. Wybacz, pisałem ten post zbyt późno i ledwo widziałem na oczy. Poprawiłem to.

    Gratuluję tytułu!!!

    OdpowiedzUsuń
  4. ;) spoko, nic dziwnego skoro nie spałeś ponad dobę :) więc luzik
    Buziaki

    OdpowiedzUsuń