(…)
Czy wobec tego możesz mnie potępiać, że jestem tu, gdzie czuję się częścią
świata? To prawda, że brak mi inteligentnego towarzystwa, ale jest tak
niewielu, którzy potrafią dzielić ze mną to, co dla mnie ważne, że nauczyłem
się obywania bez nich. Wystarczy, że otacza mnie piękno…
Z
twoich skąpych opisów wiem, że nie zniósłbym rutyny i monotonii życia, jakie
jesteś zmuszony prowadzić. Chyba nigdy nie mógłbym się gdzieś na zawsze
osiedlić. Poznałem już dość życie i wolałbym wszystko inne niż kolejne
rozczarowania.
Fragment listu
Everetta Ruessa do jego brata Waldo, który cytuje Jon Krakauer w Wszystko za życie
Dalszy ciąg
dnia drugiego
Cóż mogę
napisać? Jak wyczerpać to, co wczoraj, zaraz po wyjściu z lotniska, zobaczyłem?
Zdaje mi się, że nie potrafię tego zrobić. Chicago porwało mnie i nie pozwalało
wrócić do własnego ciała. Rozglądałem się na wszystkie strony, jakbym coś
zmajstrował i obawiał się, iż ktoś dorwie mnie za ten wyimaginowany czyn.
Oczywiście, że byłem w szoku. I to jeszcze w jakim! W sekundę zmalałem i
powróciłem do błogiego dzieciństwa. Wszystko, co mnie otaczało, było kilkanaście
razy większe niż w Polsce. Począwszy od samochodów, a kończąc, rzecz jasna, na
architekturze. Ale nie przytłaczał mnie ten krajobraz. W ogóle poczułem się
zaskakująco dobrze. Pomijając 35 stopni Celsjusza…
Ciocia
odebrała mnie z lotniska i zapakowała do samochodu. Po krótkiej rozmowie padło
z jej ust zdanie:
–
Jedziemy do Downtown, Łukaszu.
Gdzie? Do
Downtown? Przecież to chyba najbogatsza, najbardziej rozwinięta,
najpiękniejsza, najwyższa, najdumniejsza część Chicago! Każdy zna to centrum,
nawet na Alasce będą o nim wiedzieli i je podziwiali w swoich spokojnych
chatkach.
Ale zaraz, po co w ogóle mieliśmy kierować się do Downtown?
– To ty
nic nie wiesz? – dziwiła się ciocia. – Mieszkamy tam.
– Chyba
żartujesz, ciociu. Przecież mieszkanie tam kosztuje fortunę – ciągnąłem bez
wiary w jej słowa.
– Masz rację, słono płaci się za tę wygodę – rzekła. – Nasze mieszkanie znajduje się na 18. piętrze. Budzisz się
i widzisz to:
Widok z mojego łóżka, tuż po przebudzeniu |
Rzeczywiście,
zasypiałem z tym widokiem i z nim wstawałem. Cóż, miałem wiele okazji otwierać oczy z
cudownymi obrazami przed nimi, ale ten polecał mi położyć się z
powrotem. Na wypadek, gdybym nadal śnił. Nawet kilka razy szczypałem się. Miałem ochotę drzeć się na balkonie, z którego robiłem zdjęcie,
i oznajmiać tym samym wszystkim mieszkańcom Chicago, że jestem królem świata.
Boleśnie
odczuwałem nagłą zmianę strefy czasowej. Przetrzymywałem sen, jak najdłużej.
Starałem się położyć o godzinie zgodnej z czasem amerykańskim. Tak
zmniejszałem skutki „jet lagu”. Wypełniając czas, wybrałem się z ciocią na
kolację. Do Navy Pier. To miejsce można brać za molo. Idziesz nim w głąb
Michigan i z każdym krokiem podziwiasz coraz bardziej to jezioro. Wychodząc na zewnątrz, wpadłem od razu w wir
ulicy. Przemieszałem się z tłumem i wypełniłem kolejną narodowością ulice
Chicago. Wszędzie dało się słyszeć język angielski, miejscami chiński. Z
polskim natomiast nie miałem okazji się zetknąć.
Ciągnąłem
za sobą nogi. Była już godzina 21 czasu miejscowego, czyli w Polsce 3 nad
ranem. Opuchnięty, jak balon, trafiłem do restauracji słynącej z najlepszych
ryb w okolicy. Usiadłem przy oknie i nawet nie zdążyłem
dobrze położyć aparatu na siedzeniu obok, a przy nas już pojawił się
czarnoskóry kelner. Zaczarował mnie ten facet swoją życzliwością. Okazało się
jednak, że wszyscy w Ameryce są dla siebie uprzejmi. Chociażby prowizorycznie,
na pokaz, tak, by móc zagadać kogoś o pierdołę i pójść dalej, zapominając o tym
zdarzeniu.
Kelner
najpierw zapytał o to, jak nasze samopoczucie. Po otrzymaniu zwrotnej
odpowiedzi, dość zwięzłej, lecz zawierającej to samo pytanie, które zadał nam,
odpowiedział grzecznie i spytał, co byśmy sobie życzyli. Moja wiedza na temat
ryb nie jest tak wąska. Znałem nie tylko polskie uroki wodnego
towarzystwa, więc mogłem przebierać w karcie dań i delektować się już na samą
myśl o tym, co wyląduje na moim talerzu. No i pojawił się na nim grillowany bass
morski. Pyszna, rozpływająca się ustach i pozwalająca zapomnieć o wszystkich
smutkach ryba. Wcześniej jednak, na przystawkę, wybrałem zupę. Z małży.
Zaskakiwałem sam siebie swoją otwartością na dania, na myśl o których wcześniej
krzywiłem się i dostawałem paraliżu, że coś takiego ma mi przejść przez gardło.
Cóż, małże smakowały fantastycznie. Udoskonaliły mój mózg o kolejny, nowo
poznany smak.
Powoli
zatracałem się w siorbaniu jednej i tej samej lampki wina. Odpływałem, jak
jachty, przemijające mi tuż przed nosem w Navy Pier. Kelner kilka razy
podchodził i pytał, jak smakują nam dania. Tłumaczył jeszcze coś o rybach,
które jedliśmy. Pochodzenie, smak, sposób ich przygotowania. Wino jednak
bardziej mnie pochłaniało. Dawało ukojenie od hałasu ulic, restauracji, a
przede wszystkim – zmęczenia.
Cioci
nie smakował halibut. Był, jak uważała, za suchy. Poprosiła kelnera i oddała mu
talerz. Po chwili z nowym pojawił się szef kuchni. Kłaniając się w pas i
przepraszając za źle przygotowaną rybę, zapowiadał, że nowa będzie
perfekcyjna. I tak też było. Oczywiście wrócił po jakimś czasie i zapytał, czy
się nie mylił co do doskonałości własnej potrawy.
O
północy leżałem już w łóżku. Nie spałem 28 godzin. Myślami jednak byłem gdzie
indziej. Na pewno nie zdawałem sobie jeszcze sprawy z tego, w jakim miejscu się
znalazłem, co widzę za oknem i co słyszę wokół siebie. Obawiałem się, że noc
będzie niespokojna, ale zmęczenie przygwoździło mnie na dobre i obudziłem się o
10 nad ranem.
Downtown nocą |
Piątek
Jajecznica, bekon, borówki amerykańskie. Oto śniadanie, które postawiło
mnie na nogi i spowodowało ekstazę żołądka. Po godzinnym siedzeniu przy
stole i przeżuwaniu owoców, poleciałem przebrać się i być jak najszybciej
gotowy do wyjścia na zewnątrz. Myślałem o jakiejś przebieżce brzegiem Michigan,
ale nie było na to czasu.
Ponowne
postawienie stopy na ulicach Chicago różniło się. Myślałem dziś szybciej i
skrupulatniej. Chwytałem obrazy i natychmiast je analizowałem. I oto pojawiło
się w mojej głowie pierwsze wyobrażenie tego, jak nieznacznie – ze względu na
kolor skóry – różnią się od siebie tutejsi mieszkańcy. Otóż czarni najczęściej
ubierali się luźno, zazwyczaj demonstrując tym swój stosunek do mody i
otaczających ich zwyczajów ludzi białych. Może wydawać się to śmieszne, ale
niemal każdy z nich miał na nogach koszykarskie buty. Paradował z ręką pod
bluzką, drapiąc się po brzuchu i mówił z niedbałym akcentem, który bardzo mi
się spodobał. Biali natomiast byli schludni, w swej prostocie niczym nie
wyróżniali się od pozostałych. Skromni, lecz głośni. Ulice niosły ich krzyki z
jednej ulicy na drugą.
Choć zdjęcie jest poruszone, chyba coś ma w sobie |
Wyruszyliśmy
samochodem brzegiem Michigan. Mijaliśmy zielone parki, ludzi grających w
futbol, koszykówkę i siatkówkę plażową. Wysportowany naród, mogło się wydawać.
Wszędzie ktoś biega, nawet gdy czeka na przejściu dla pieszych, i tak truchta,
by nie wypaść z rytmu. Ale to dość złudne wyobrażenie na temat mieszkańców
Chicago i zapewne Amerykanów w ogóle. Większość z nich była po prostu otyła.
Nie wyobrażam sobie, jak mógłbym poruszać się, ważąc około 150 kg. Zauważyłem,
że gdy taka osoba podchodziła do skrzyżowania i czekała na światłach, jej
brzuch wyprzedzał ją i znajdował się na ulicy, a jego właściciel nadal na
chodniku.
Jezioro
ciągnęło się przez dobrą godzinę. Jazdę umilały płynące z radia Quenn,
Aerosmith oraz AC/DC. Mijaliśmy ambasadę Polski, dzielnice żydowskie, w których
żadnego Żyda nie widziałem, ulice Meksykanów oraz czarnych. Czułem się w pewnym
sensie obywatelem świata. Krążyłem po szerokich drogach Chicago i przypominałem
sobie, jak musiał czuć się Terzani czy Kapuściński. Ani obco, ani na uboczu.
Świat rozrastał się na ich oczach i nie pozwalał legitymować się jako mieszkaniec
jednego miasta, gminy bądź województwa. Porzuciłem dlatego swoje przywiązanie
nie tyle do Polski, co również do Europy jako jej członek, i zacząłem myśleć w
kategoriach prawdziwego obywatela naszego globu.
Trafiłem
do kościoła bahaitów – Baha’i House of Worship.
Ich monumentalna, świeża, biała
budowla przyciągała do siebie. Bahaici wierzą w jedność religijną naszej
ludzkości i twierdzą, że każdy prorok, jaki pojawił się, miał głosić nadejście
kolejnego. Ciekawy spojrzenie na wiarę. Zrzeszać ludzi pod znakiem wszystkich
religii świata, głosząc jednocześnie jedną. Jak tu więc wierzyć w Buddę i
Jezusa jednocześnie? Wyczuwałem dlatego w bahaizmie nieco fałszu. W końcu był
on religią, która chciała podporządkować sobie miano innych wyznań. Ale tak czy
siak ich świątynia pozwalała uwierzyć we wszystko. Kopuła wzbijała się w niebo
i wdzięcznie sięgała najwyższych sfer. Kilku ludzi medytowało, a reszta
podziwiała napisy na ścianach tejże budowli. Zanotowałem jeden z nich, który brzmi
tak, jak cała reszta. Mówi o tym samym, czyli o „sile zjednoczonego Światła,
którego iluminacja jest całym naszym światem”.
W
dalszej kolejności pojechałem do ogrodu botanicznego. Niczego w nim szczególnego
nie było, choć spacer jego korytarzami pozwolił mi wyobrazić sobie roślinność
Arizony. Pojawiło się tam bowiem kilkanaście gatunków kaktusów, znacznie mnie
przerastających i tak odstraszających igłami, że nie odważyłbym się nawet na nie
spojrzeć.
Dość
szybko zakończyłem dzisiejszy dzień, zwiedzając Chicago. Może to i lepiej, gdyż
zmęczenie spowodowane zmianą strefy czasowej odczuwałem nadal. Wypiłem lampkę wina i
położyłem się do łóżka. Jeszcze raz, choć na krótką chwilę, wyjrzałem przez
okno. Tak, te kolosy nadal tam stały, prężąc się i mieniąc światłem. Niebo nad
Chicago było żółtawo-brunatne od blasku ulic. A moje oczy zamykały się szybciej,
niż przypuszczałem. Pożegnałem się więc z miastem, którego przedrostek „wietrzne”,
jak twierdził spotkany przeze mnie Amerykanin, pojawił się od zachowania jego dawnych władz.
Jego zdaniem, większość urzędników jedynie pierdziała, obiecując wiekopomne
zmiany i robiąc wokół siebie sztuczny dym. Wiatry więc, pochodziły od ich,
symbolicznych przemówień-gazów. Cóż za rozczarowująca etymologia…
Typowy amerykański truck |
Potężna flaga Stanów Zjednoczonych. Zawisła zapewne z okazji zbliżającego się święta niepodległości USA |
Brzegiem Michigan |
znajdz polski monopolowy
OdpowiedzUsuńŁukasz, po prostu bosko :) bardzo, naprawdę bardzo się cieszę, że tam jesteś :) z ogromną przyjemnością będę Ci towarzyszyć w tej fantastycznej podróży, jak inni, poprzez ten blog :)
OdpowiedzUsuńp.s.1 nie pisz "murzyni" - to już niepoprawnie politycznie i obraźliwie ;) lepiej afroamerykanie albo czarnoskórzy :)
p.s.2 obroniłam się dziś i mam już tytuł magistra ^^
Wybacz, pisałem ten post zbyt późno i ledwo widziałem na oczy. Poprawiłem to.
OdpowiedzUsuńGratuluję tytułu!!!
;) spoko, nic dziwnego skoro nie spałeś ponad dobę :) więc luzik
OdpowiedzUsuńBuziaki