poniedziałek, 23 lipca 2012

Dzień 27. Wietnam w Las Vegas



McCandless po prostu przejawiał skłonności do ryzykanctwa w stopniu ponadnormalnym. Odczuwał potrzebę sprawdzania się w sytuacjach, jak to nazywał, „znaczących”. Posiadał wielkie, ktoś mógłby powiedzieć, przesadne, ambicje. Zgodnie z charakteryzującym go moralnym absolutyzmem, wyzwanie, w którym ma się gwarancję pozytywnego rezultatu, nie jest w ogóle wyzwaniem.

Jon Krakauer, Wszystko za życie

Dziś zrobiłem żabi skok. Z Los Angeles do Las Vegas. Z miasta filmu do miasta hazardu. Dziedziny życia pokrewne, nieprawdaż?
Niemal cały dzień spędziłem w samochodzie. Do celu przyjechałem o 18. W hotelowym pokoju natychmiast zrobiłem burdel, rozrzucając ciuchy w każdą stronę. Spieszyłem się na siłownię. Potrzebowałem ruchu, jak powietrza. Wskoczyłem na bieżnie i na godzinę zapomniałem o świecie. Później wróciłem do siebie, wziąłem prysznic i dosłownie na chwilę wyszedłem na ulicę. Jednak zanim cokolwiek o niej napiszę, wyjaśnię, na czym będzie polegać mój pobyt w Vegas.
Sin City to już ostatni przystanek samochodowej podróży. Tutaj auto zostało wypożyczone i tutaj zostanie oddane w ręce firmy. Poza tym, w mieście zatrzymam się do niedzieli. Tymczasem przebywam w jego starej części. Gdy nastanie środa lub czwartek, przeniosę się do nowszych partii aglomeracji.
Wydaje mi się, że obecnie mieszkam w centrum. Przez dwie grube szyby w moim pokoju słyszę dudnienie ulic, widzę odbijające się od szkła światła klubów oraz restauracji. Wszystko tutaj, co zapewne nie jest zaskoczeniem, mieni się, jak na ekskluzywnym bazarze.
Na wieczorny spacer nie wziąłem aparatu, nie spędziłem też dużo czasu na obserwowaniu ludzi i tutejszego życia. Nie mogłem jednak wrócić z pustą głową i brakiem jakiejkolwiek historii. Wystarczyło postać chwilę na ulicy i gawędy same zaczęły wypływać z ludzkich kieszeni, zamierzchłe czasy wychodzić z ich ust, a niezwykłe wydarzenia powracać, jak nocna mara. Tylko trzeba było się skupić i nie gonić za tłumem.
Zatrzymałem się więc i obejrzałem wokół siebie. Nade mną wisiał potężny tunel światła. Ciągnął się przez 20-30 metrów. Co jakiś czas odbywał się na nim pokaz wizualny połączony z efektami muzycznymi.
Ulice pękały w szwach. Zewsząd napływali ludzie. Z drinkami, z mnóstwem pieniędzy. „Artyści” zarabiający na swoich dziwacznych zdolnościach stali przed każdym klubem lub barem. Jakiś mężczyzna pokazywał tyłek, przebierając się za rzymskiego hoplitę. Z kolei pewna kobieta zdejmowała gorset i, z naklejonymi kółeczkami na sutkach, pozowała do zdjęć. Trzęsła przy tym ogromnymi piersiami ku uciesze przechodniów.
Czekałem na pokaz. Stałem z podniesioną głową i zacząłem tracić cierpliwość. Postanowiłem rozejrzeć się. I znalazłem. Siedział tam. Samotny, choć znajdował się w gąszczu ludzi. Może 65-letni. Siwa, pokręcona broda spadała mu na pierś. Oczy jaśniutkie, jak woda jeziora Tahoe.
Mężczyzna był niepełnosprawny. Nie miał nóg. Siedział na zautomatyzowanym, rozsypującym się wózku. Oparcia na ręce opadały i pękały. 
Trzymał plastikowy kubek, którym potrząsał. Rzecz jasna, prosił o pieniądze. Gdy ktoś wrzucił mu monetę, bilon, sprawdzał ich wartość. Zauważyłem, że nosił niebieską czapkę z napisem: „Weteran wojny w Wietnamie”.
Ale moją uwagę rozproszył zaczynający się pokaz…
Przewróciłem oczami i przyglądałem się temu kiczowi. Leciały utwory Queen. Przez ekran przewijały się zdjęcia Freddiego Mercury’ego. Nadszedł w końcu czas na utwór „We are the champions”. Zabrałem się za śpiewanie jego refrenu. Zrobiło mi się jednak bardzo głupio. Wydaje mi się nawet, że sowo „głupio” to bardzo nietrafne określenie. Wszystko dlatego, iż pokaz oraz piosenkę Queen okraszono fotografiami uśmiechniętych ludzi. Spośród nich w pamięć zapadł mi zwłaszcza jeden człowiek – żołnierz z wyszczerzonymi białymi zębami. Wprost pękał z radości.
Co za nieszczęśliwy paradoks, pomyślałem. Ze smutkiem spojrzałem na mężczyznę na wózku. Czy ty byłeś zwycięzcą w Wietnamie? Uśmiechałbyś się, będąc na tym ekranie?
Miałem gdzieś ten pokaz. Poczekałem, aż się skończy. Podszedłem do człowieka z czapką. Przyklęknąłem. Akurat miał jechać dalej. Zatrzymałem go. Na udach położył sobie pudełko z jedzeniem. Sprawdził jeszcze, czy flaga Ameryki wisi z tyłu jego wózka.
– Dobry wieczór, panu – zagadałem. Przyjrzałem się od razu jego twarzy. Miał zmęczone oczy, spocone czoło i nerwowo mrugał. Trząsł się.
– Cześć, coś się stało? – zapytał, lekko przekrzykując tłum ludzi na ulicy.
– Zauważyłem pana czapkę. Czy to prawda z tym Wietnamem?
– Tak, byłem w nim w od 1966 roku do 1969 – odpowiedział.
Denerwowałem się. Ulica stawała się coraz głośniejsza. Wraz z mężczyzną musieliśmy przekrzykiwać się i domyślać, co mówią obie strony tej konwersacji. Obawiałem się również, iż lata, w których walczył, mogłem źle usłyszeć.
– Czy mógłbym o tym z panem porozmawiać? Oczywiście, jeśli pan chce. Domyślam się, że może być to dla pana zbyt ciężkie do opowiedzenia.
– Oczywiście, pogadamy – odpowiedział. Wskazał jednak na pudełko na udach. – Muszę teraz zjeść kolację. Może jutro? – spytał.
– Będzie pan w tym samym miejscu?
            – Tak, tylko że o 16, a nie jak dziś o 22.
– Jesteśmy umówieni. Wezmę jakieś pieniądze. Pójdziemy gdzieś zjeść i się napić.
– Dobrze – wykrztusił z siebie. Ale ty chcesz dołączyć do armii? Jesteś za młody.
– Nie, ja już wiem, co chcę robić w życiu – oznajmiłem.
W ten sposób pożegnaliśmy się. Po chwili mężczyzna na wózku wmieszał się w tłum. Zniknął wraz z swoją historia i bólem życia. Ciekawe, czy jutro spotkam go ponownie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz