McCandless
po prostu przejawiał skłonności do ryzykanctwa w stopniu ponadnormalnym.
Odczuwał potrzebę sprawdzania się w sytuacjach, jak to nazywał, „znaczących”. Posiadał wielkie, ktoś mógłby powiedzieć,
przesadne, ambicje. Zgodnie z charakteryzującym go moralnym absolutyzmem,
wyzwanie, w którym ma się gwarancję pozytywnego rezultatu, nie jest w ogóle wyzwaniem.
Jon
Krakauer, Wszystko za życie
Dziś zrobiłem żabi
skok. Z Los Angeles do Las Vegas. Z miasta filmu do miasta hazardu. Dziedziny
życia pokrewne, nieprawdaż?
Niemal cały dzień
spędziłem w samochodzie. Do celu przyjechałem o 18. W hotelowym pokoju natychmiast
zrobiłem burdel, rozrzucając ciuchy w każdą stronę. Spieszyłem się na siłownię.
Potrzebowałem ruchu, jak powietrza. Wskoczyłem na bieżnie i na godzinę zapomniałem
o świecie. Później wróciłem do siebie, wziąłem prysznic i dosłownie na chwilę
wyszedłem na ulicę. Jednak zanim cokolwiek o niej napiszę, wyjaśnię, na czym
będzie polegać mój pobyt w Vegas.
Sin City to już ostatni
przystanek samochodowej podróży. Tutaj auto zostało wypożyczone i tutaj
zostanie oddane w ręce firmy. Poza tym, w mieście zatrzymam się do niedzieli.
Tymczasem przebywam w jego starej części. Gdy nastanie środa lub czwartek,
przeniosę się do nowszych partii aglomeracji.
Wydaje mi się, że obecnie
mieszkam w centrum. Przez dwie grube szyby w moim pokoju słyszę dudnienie ulic,
widzę odbijające się od szkła światła klubów oraz restauracji. Wszystko tutaj,
co zapewne nie jest zaskoczeniem, mieni się, jak na ekskluzywnym bazarze.
Na wieczorny spacer nie
wziąłem aparatu, nie spędziłem też dużo czasu na obserwowaniu ludzi i tutejszego
życia. Nie mogłem jednak wrócić z pustą głową i brakiem jakiejkolwiek historii.
Wystarczyło postać chwilę na ulicy i gawędy same zaczęły wypływać z ludzkich
kieszeni, zamierzchłe czasy wychodzić z ich ust, a niezwykłe wydarzenia
powracać, jak nocna mara. Tylko trzeba było się skupić i nie gonić za tłumem.
Zatrzymałem się więc i
obejrzałem wokół siebie. Nade mną wisiał potężny tunel światła. Ciągnął się
przez 20-30 metrów. Co jakiś czas odbywał się na nim pokaz wizualny połączony z
efektami muzycznymi.
Ulice pękały w szwach.
Zewsząd napływali ludzie. Z drinkami, z mnóstwem pieniędzy. „Artyści” zarabiający
na swoich dziwacznych zdolnościach stali przed każdym klubem lub barem. Jakiś
mężczyzna pokazywał tyłek, przebierając się za rzymskiego hoplitę. Z kolei pewna
kobieta zdejmowała gorset i, z naklejonymi kółeczkami na sutkach,
pozowała do zdjęć. Trzęsła przy tym ogromnymi piersiami ku uciesze przechodniów.
Czekałem na pokaz.
Stałem z podniesioną głową i zacząłem tracić cierpliwość. Postanowiłem
rozejrzeć się. I znalazłem. Siedział tam. Samotny, choć znajdował się w gąszczu
ludzi. Może 65-letni. Siwa, pokręcona broda spadała mu na pierś. Oczy jaśniutkie,
jak woda jeziora Tahoe.
Mężczyzna był niepełnosprawny.
Nie miał nóg. Siedział na zautomatyzowanym, rozsypującym się wózku. Oparcia na
ręce opadały i pękały.
Trzymał plastikowy kubek, którym potrząsał. Rzecz jasna, prosił o pieniądze. Gdy ktoś wrzucił mu monetę, bilon, sprawdzał ich wartość. Zauważyłem, że nosił niebieską czapkę z napisem: „Weteran wojny w Wietnamie”.
Trzymał plastikowy kubek, którym potrząsał. Rzecz jasna, prosił o pieniądze. Gdy ktoś wrzucił mu monetę, bilon, sprawdzał ich wartość. Zauważyłem, że nosił niebieską czapkę z napisem: „Weteran wojny w Wietnamie”.
Ale moją uwagę
rozproszył zaczynający się pokaz…
Przewróciłem oczami i
przyglądałem się temu kiczowi. Leciały utwory Queen. Przez ekran przewijały się
zdjęcia Freddiego Mercury’ego. Nadszedł w końcu czas na utwór „We are the
champions”. Zabrałem się za śpiewanie jego refrenu. Zrobiło mi się jednak
bardzo głupio. Wydaje mi się nawet, że sowo „głupio” to bardzo nietrafne określenie.
Wszystko dlatego, iż pokaz oraz piosenkę Queen okraszono fotografiami
uśmiechniętych ludzi. Spośród nich w pamięć zapadł mi zwłaszcza jeden człowiek –
żołnierz z wyszczerzonymi białymi zębami. Wprost pękał z radości.
Co za nieszczęśliwy
paradoks, pomyślałem. Ze smutkiem spojrzałem na mężczyznę na wózku. Czy ty byłeś
zwycięzcą w Wietnamie? Uśmiechałbyś się, będąc na tym ekranie?
Miałem gdzieś ten
pokaz. Poczekałem, aż się skończy. Podszedłem do człowieka z czapką. Przyklęknąłem.
Akurat miał jechać dalej. Zatrzymałem go. Na udach położył sobie pudełko z
jedzeniem. Sprawdził jeszcze, czy flaga Ameryki wisi z tyłu jego wózka.
– Dobry wieczór, panu –
zagadałem. Przyjrzałem się od razu jego twarzy. Miał zmęczone oczy, spocone
czoło i nerwowo mrugał. Trząsł się.
– Cześć, coś się stało?
– zapytał, lekko przekrzykując tłum ludzi na ulicy.
– Zauważyłem pana
czapkę. Czy to prawda z tym Wietnamem?
– Tak, byłem w nim w od
1966 roku do 1969 – odpowiedział.
Denerwowałem się. Ulica
stawała się coraz głośniejsza. Wraz z mężczyzną musieliśmy przekrzykiwać się i
domyślać, co mówią obie strony tej konwersacji. Obawiałem się również, iż lata,
w których walczył, mogłem źle usłyszeć.
– Czy mógłbym o tym z
panem porozmawiać? Oczywiście, jeśli pan chce. Domyślam się, że może być to dla
pana zbyt ciężkie do opowiedzenia.
– Oczywiście, pogadamy
– odpowiedział.
Wskazał jednak na pudełko na udach. – Muszę teraz zjeść kolację. Może jutro? –
spytał.
– Będzie pan w
tym samym miejscu?
–
Tak, tylko że o 16, a nie jak dziś – o 22.
– Jesteśmy umówieni.
Wezmę jakieś pieniądze. Pójdziemy gdzieś zjeść i się napić.
– Dobrze – wykrztusił z siebie. – Ale ty chcesz dołączyć do armii? Jesteś za młody.
– Nie, ja już wiem, co
chcę robić w życiu – oznajmiłem.
W ten sposób pożegnaliśmy
się. Po chwili mężczyzna na wózku wmieszał się w tłum. Zniknął wraz z swoją
historia i bólem życia. Ciekawe, czy jutro spotkam go ponownie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz