Witaj
upiorze niedźwiedzia, bestii, która siedzi w nas wszystkich.
Alexander
Supertramp. Maj 1992.
Słowa
Chrisa McCandlessa cytowane przez Jona Krakauera w Wszystko za życie
Dzisiejszy wpis
ograniczy się dwóch wydarzeń – turnieju hazardowego oraz nocnego życia ulicy. Zacznijmy
więc od początku.
Wczoraj zostałem
zaproszony na trzydniowe zawody w graniu na automatach. W związku z tym nadano
mi status gościa tej imprezy. Na mojej piersi zawisła VIP-owska plakietka,
pełniąca rolę karty przetargowej. Zastanawiałem się, na czym będzie polegać całe to
wydarzenie.
Zawody odbywały się w
moim hotelu. Początkowo błądziłem jego korytarzami. Po 10 minutach trafiłem na
miejsce. Wszedłem przez wielkie drzwi. Zdębiałem. Wszystko błyszczało, było pełne
przepychu. Miało się wrażenie, że ludzie, którzy brali udział w turnieju,
stanowili elitę elit.
Kasyno w moim hotelu. Nie to jednak miejsce, w którym odbywał się turniej |
Przerażał mnie wysoki
sufit, wykwintne żyrandole, luksusowe potrawy i drinki. Po prostu nie znałem
takiego życia. Ale na szczęście intuicja podpowiedziała mi, aby ubrać się
najlepiej, jak tylko potrafiłem. Dodatkowo – co jest mi obce, ponieważ nie
lubię podporządkowywać się bezpodstawnym zasadom – zgoliłem brodę. Dzięki temu
gładko wszedłem w grające na maszynach towarzystwo.
Próbowałem nie wyglądać
na przestraszonego i zawstydzonego tą pompą, świetnością. Wziąłem więc talerz i
nałożyłem sobie potrawy, których wcześniej nie jadłem. Nie miałem nawet
pojęcia, jak się do nich zabrać. Cóż, albo wyjdę na kompletnego głupka, albo
nikt nie pozna, że nim jestem, pomyślałem.
Turniej odbywał się co
pół godziny. Wszyscy mieli swoją ligę, przedział czasowy, w którym grali. Pojedyncze zawody trwały 15 minut.
Zasady imprezy były proste. Na sali stoi około 50 maszyn. Gracz losuje jedną z nich. Wcześniej jednak musi uiścić zapłatę za udział w tym hazardowym wydarzeniu. A płaci się różnie. Wiem, iż turniej o 12:30 kosztował 5 tys. dolarów od osoby. Wygrać można było – mogę się nieznacznie mylić – 50 tys.
Zasady imprezy były proste. Na sali stoi około 50 maszyn. Gracz losuje jedną z nich. Wcześniej jednak musi uiścić zapłatę za udział w tym hazardowym wydarzeniu. A płaci się różnie. Wiem, iż turniej o 12:30 kosztował 5 tys. dolarów od osoby. Wygrać można było – mogę się nieznacznie mylić – 50 tys.
Każdy gracz zasiadał
przy swojej maszynie. Przez kwadrans tłukł w nią, ile mógł. Wynik, który zdobył
przez ten czas, zostawał podliczany i sumowany dopiero po 3 dniach gry. Wtedy organizatorzy
zawodów wyłaniali zwycięzcę.
Dziś wygrał starszy
mężczyzna. Miał 23 tys. punktów na koncie. Beznamiętnie odszedł od swojego
automatu. Wydaje mi się, że wiedział, iż kolejne dni turnieju mogą okazać się
dla niego nieprzychylne. Bo, jak to w hazardzie bywa, zwycięstwo najczęściej
obraca się w porażkę.
Po zawodach wróciłem do
pokoju. Później czerpałem przyjemność z odpoczynku na leżaku. Wczoraj jednak
obiecałem sobie, że wieczorem wyjdę na zewnątrz. I tak też uczyniłem.
O godzinie 20 tłum ludzi
rozrywał ulice. Wylewał się poza chodniki, wymijał samochody, przechodził na
czerwonych światłach. Jednym słowem – o tej porze zakazy nie istniały.
Pamiętałem swoje pierwsze,
nocne zwiedzanie Vegas. Byłem wtedy oszołomiony. Źle się czułem w tym miejskim
ścisku. Poza tym, fatalnie znosiłem temperatury sięgające 40 stopni Celsjusza.
Podczas dzisiejszego
spaceru przeszkadzał mi już wyłącznie skwar na zewnątrz. Nadal wysychały mi spojówki.
Miałem wówczas wrażenie, że jestem śpiący, zmęczony. Ale przyjemnie było
poobserwować tę masę turystów, którzy robili sobie dziwne zdjęcia, zachowywali
się, jakby wypuszczono ich z odwiecznej niewoli.
W tak dużych miastach
spotyka się również mnóstwo kontrastów. Przypuszczam, że są one najciekawszym
zjawiskiem, jakie można spotkać w aglomeracjach.
Kobiety w przebraniach
z karnawału w Rio de Janeiro wymachiwały pióropuszami pod architektoniczną
podróbką wieży Eiffla. Ludzi nawołujących do wiary w Jezusa, otaczały wielkie
reklamy z półnagimi kobietami.
Zatrzymałem się i
przyglądałem tej grupce chrześcijan z tabliczkami: „Ufaj Jezusowi”, „Wierz w Jezusa”. Jednak moją uwagę przykuła tylko jedna z nich. Widniał na niej napis: „Jezus
powróci i zbawi tę ziemię”. Pomyślałem, że Chrystusowi nie starczyłoby czasu, aby odkazić Vegas i wyplenić z niego całe zło.
W grupie dominował
mężczyzna. Wyglądał na Latynosa. Krzyczał do ludzi, żeby ci zaczęli modlić się
za tę grzeszną ziemię, którą splugawiliśmy hazardem, seksem i innymi gorszącymi
zachowaniami. Dziwił mnie jedynie fakt, iż wśród chrześcijan znalazły się
również dzieci, które rozdawały ulotki. Skomentowałem to zjawisko w duszy i
poszedłem dalej.
Przez cały czas mijałem
osoby rozdające karteczki ze zdjęciami i telefonami numerów do prostytutek. Te
broszury zaśmiecały ulice. Leżały wszędzie. Turyści brali je z ciekawości, oglądali nagie kobiety i
wyrzucali.
Gdy wracałem do hotelu,
spotkałem najoryginalniej przebranych ludzi tego wieczoru. Wcielili się w bohaterów
filmu „Kac w Vegas”. Postanowiłem zrobić im kilka zdjęć z ukrycia. Wmieszałem
się w tłum. Nie zdążyłem nawet dobrze ustawić ostrości aparatu, ponieważ jeden
z nich zauważył mnie i niepokojącym gestem przywołał do siebie. Gdy podszedłem
bliżej, mężczyzna ostentacyjnie zaczął liczyć pieniądze, które wyciągnął z
kieszeni. Pokazał mi 5 dolarów.
Niestety, lepszej fotografii nie zrobiłem |
– To jest nasza praca.
Masz coś dla nas? – zapytał
zuchwale.
Demonstracyjnie
przeszukałem kieszenie. Pokazałem mu jedynie magnetyczną kartę do wpokoju hotelowego.
–
Wybacz, nic nie mam przy sobie – odrzekłem.
– Nie szkodzi. Będziemy
stali tutaj jeszcze przez 5 godzin. Wróć i przynieś kasę.
Na koniec zapytał mnie,
skąd pochodzę. Gdy dowiedział się, że z Polski, nie był już taki wygadany. Reprezentował
bowiem tych Amerykanów, którzy nie mieli pojęcia, gdzie leży mój kraj.
Piszę o tym dlatego, iż przytrafiły mi się już podobne sytuacje. Oto jedna z nich.
Pewnego razu, gdy
siedziałem z wujkiem przy barze, obsługujący nas mężczyzna zapytał:
– Skąd jesteście,
panowie?
– Z Chicago – odpowiedział
wujek. – A on – dodał, wskazując na mnie – przyjechał tutaj w odwiedziny z Polski.
– O, mieszka pan w
Chicago! – zapiał barman. – Interesujące.
Po tej rozmowie
odniosłem wrażenie, że turysta z Chicago musiał być bardziej zaskakujący niż
ktokolwiek z Polski. Żartowałem później z wujkiem z tej sytuacji. Powiedziałem:
– Nie zdziwił mnie ten
facet tym, iż nie wiedział, gdzie leży Polska. Może wydawało mu się, że moja
ojczyzna jest 51. stanem w jego kraju?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz