Anchorage,
12 września (AP) – W niedzielę znaleziono ciało młodego wędrowca,
unieruchomionego przez obrażenia, w odległym obozowisku w głębi Alaski. Nie
wiadomo dotąd, kim jest, jego pamiętnik i dwie notatki przekazują nam niezwykłą
historię coraz bardziej beznadziejnej walki o przetrwanie.
Mężczyzna
ten to prawdopodobnie Amerykanin w wieku 27-32 lat, który, jak można wnioskować
z pamiętnika, mógł odnieść kontuzję przy upadku i został unieruchomiony w
obozie przez ponad trzy miesiące. Dowiadujemy się, jak próbował się ratować, polując
i jedząc rośliny i owoce leśne, i coraz bardziej słabnąc.
Jedna
z notatek jest prośbą o pomoc, zaadresowaną do ewentualnego przechodnia,
pozostawioną, gdy wędrowiec oddalił się od obozu w poszukiwaniu żywności. Druga
notatka jest pożegnaniem ze światem…
Sekcja
zwłok przeprowadzona w urzędzie koronera w Fairbanks w tym tygodniu ustaliła,
że mężczyzna zmarł z głodu, prawdopodobnie pod koniec lipca. Wśród rzeczy
osobistych znaleziono wskazówkę co do nazwiska ofiary. Dotychczas nie potwierdzono
jednak jego tożsamości, a dopóki to nie nastąpi, władze nie podadzą nam tego
nazwiska.
Artykuł
o Chrisie McCandlessie z The New York
Times (nr z 13 września 1992 roku),
który cytuje Jon Kakauer w Wszystko za
życie
Miał
rację, mówiąc, że jedyne pewne szczęście w życiu to życie dla innych…
Zaznaczony
przez Chrisa fragment Szczęścia
rodzinnego Lwa Tołstoja, który cytuje Jon Kakauer w Wszystko za życie
Zanim przejdę do
rozmowy z weteranem, napiszę coś od siebie.
Drodzy Czytelnicy,
jestem Wam wdzięczny. Gdyby nie Wasz upór w śledzeniu dziennika, nigdy by on nie
powstał. Moje serce radowało się z każdym Waszym wejściem na blog. To była
niesamowita przygoda. Wspólnie odkryliśmy Stany Zjednoczone. Duża ich część
pozostaje nadal tajemnicą, ale przecież o to w tym chodzi. Po co miałbym wracać
do tego kraju, gdybym wszystko o nim wiedział?
Rozpisałbym się jeszcze
na kilka stron. Ale nie chcę, tak jak przez cały czas tego unikałem, być
głównym bohaterem każdej notatki. To ludzie są najważniejsi. Ci, z którymi
rozmawiamy, płaczemy, pijemy. Z nimi musimy dzielić smutek i szczęście, bo
wtedy wygrana przychodzi do nas szybciej. Dlatego
tak bardzo zależało mi na podzieleniu się z Wami, Czytelnicy, tym, co
przeżyłem. I dzięki Waszemu zaangażowaniu byłem i jestem szczęśliwy.
(Na tę chwilę blog ma
2 697 odwiedzin).
To koniec Odysei
amerykańskiej.
Do zobaczenia w Polsce!
Gówno
Doc Holiday. 69 lat. Z
czego 4 spędzone w Wietnamie. Nie ma prawdziwego imienia, nazwiska. Żyje na
ulicy. Najczęściej pojawia się na niej o godzinie 20. Trzęsie wtedy swoim
kubkiem. Pozdrawia jednocześnie ludzi. Wygląda na spanikowanego. Rozgląda się,
jakby ktoś miałby go zaraz zaatakować. Od razu widać, iż jest samotny. Cały
czas porusza tym, co zostało z jego nóg. Kikutami o długości dłoni dorosłego
mężczyzny. Mówi szybko, szorstko. Nie uśmiecha się. (Gdy pisałem, że jego oczy
są niebieskie, myliłem się. Mają one brunatną tęczówkę).
Doc ubolewa nad ludzkim losem. Współczuje osobom, które nie mają honoru., które gonią za pieniędzmi,
samochodami lub używkami. Wojnę w Wietnamie określa jednym słowem. Tym, które jest tytułem tej rozmowy.
Jak
trafił pan do Wietnamu?
Gdy narodził się ten konflikt, dali mi
wybór: albo wojna, albo więzienie.
Do
armii brali każdego?
Raczej tak. Ze szkoły wyciągali siedemnastolatków
lub młodszych.
To
brzmi jak szaleństwo.
A jakie było wyjście? Iść do pierdla?
Brali więc młodzież za dupę. Nikogo nie interesowało, kim jesteś i ile masz lat.
Na twoje miejsce pojawiał się zaraz ktoś inny. Jedyne, co nam zaoferowali w
ramach przygotowania do wojny, to czterotygodniowy trening.
Na
czym on polegał?
Miałem ćwiczenia fizyczne. Uczyłem się
strzelać. Wkładali mi do głowy, jak przetrwać w warunkach podobnych do tych,
które panują w Wietnamie.
To
wszystko?!
Tak. Później dostawałeś kopa w zad i
lądowałeś na prawdziwej wojnie. Przez to ludzie nie potrafili sobie poradzić. Poza
tym, ja przez 4 lata trwania konfliktu poznałem około 3 tysiące chłopaków. Niestety,
ale prawie wszyscy z nich zginęli w dżungli.
Akceptował
pan decyzję swojego państwa, przez którą znalazł się pan w Wietnamie?
Musiałem ją zaakceptować, bo chciałem
uniknąć więzienia. Ale nie myśl, że zależało mi na tym, aby strzelać do
Wietnamczyków.
Długo
był pan na terytorium wroga?
4 lata. Od roku 1967 do 1970.
Jak
się pan tam dostał?
Wojskowym helikopterem. Razem ze mną
leciało ponad 140 innych chłopaków. Wyrzucili nas w dżungli. Z tej grupy
pozostało tylko 45 żołnierzy. Bo od razu zaczęliśmy walczyć. Podchodzić do
przeciwnika. Biegliśmy, rzucaliśmy się na ziemię i znowu ruszaliśmy. Tylko że Wietnamczycy
wcześniej wykopali tunele i dzięki nim zaskakiwali naszą armię, zachodząc ją od
tyłu.
To
nie było żadnego wywiadu wojskowego, który by was o tym poinformował?
Nie. I wiedz też, że my nigdy nie
wygraliśmy tej wojny. Na jednego amerykańskiego żołnierza, który wyszedł cało z
walki, przypadało pięciu zabitych jego kolegów.
Gdzie
stacjonowała pana grupa?
W Sajgonie i w niektórych rejonach
Tajlandii. Ale miejsce nie miało znaczenia, bo mogłeś umrzeć wszędzie. O każdej
porze. Rano. Wieczorem. Przecież po tym treningu czterotygodniowym dali mi broń
i powiedzieli: „Idź i spróbuj ich dorwać. Jeśli ty nie wybijesz Wietnamczyków
pierwszy, oni będą szybsi i dorwą ciebie. Proste?”.
Jak
pan odebrał te słowa?
Wziąłem je sobie do serca. Przecież
Wietnamczycy wysyłali dzieciaki do naszych obozów. Te maluchy prosiły nas o jedzenie.
I nikt nie przypuszczał, że nosiły przy sobie bomby C4. Klikały przycisk i wszyscy
wylatywali w powietrze.
Dlatego
musieliście zabijać nawet dzieci…
Nie mieliśmy wyjścia. Musieliśmy to
robić. Zresztą w amerykańskiej armii było
mnóstwo zwyrodnialców. Złodziei, gwałcicieli, zabójców. Oni mogli
zastrzelić każdego.
Jest
pan dumny z tego, co osiągnęło tą wojną pana państwo?
Nie. Nie ma mowy o żadnej dumie. Gdy
wracaliśmy z Wietnamu, ludzie nazywali nas dzieciobójcami. Ta wojna – jak
każda inna – nie miała sensu.
Jak
walczyli Wietnamczycy?
Przede wszystkim atakowali o każdej
porze. Rozbijali nas psychicznie. Dodatkowo, torturowali. Wieszali za ręce,
bili, przystawiali do ciała pijawki, które wolno toczyły z niego krew.
Pan
był torturowany?
Nie.
Jak
potoczyły się pana losy po wojnie?
Nijak. Umarłem w Wietnamie. I nie
obchodzi mnie to, gdzie teraz jestem. Mam rodzinę, dzieci. Ale oni zaczęli już
własne życie. Uciekłem od nich, a ci tylko pożyczyli mi powodzenia na nowej
drodze.
Ile
ma pan dzieci?
Troje. Dwóch chłopaków i jedną
dziewczynę.
Co
było przyczyną wyboru życia na ulicy?
Wojna. Bo na niej zostawiłem całego
siebie. W Ameryce tylko egzystuję.
Mogę
o coś zapytać na koniec?
Śmiało.
Dlaczego
podarował mi pan swoją czapkę weterana?