środa, 1 sierpnia 2012

Dzień 35. Epilog

Anchorage, 12 września (AP) – W niedzielę znaleziono ciało młodego wędrowca, unieruchomionego przez obrażenia, w odległym obozowisku w głębi Alaski. Nie wiadomo dotąd, kim jest, jego pamiętnik i dwie notatki przekazują nam niezwykłą historię coraz bardziej beznadziejnej walki o przetrwanie.
Mężczyzna ten to prawdopodobnie Amerykanin w wieku 27-32 lat, który, jak można wnioskować z pamiętnika, mógł odnieść kontuzję przy upadku i został unieruchomiony w obozie przez ponad trzy miesiące. Dowiadujemy się, jak próbował się ratować, polując i jedząc rośliny i owoce leśne, i coraz bardziej słabnąc.
Jedna z notatek jest prośbą o pomoc, zaadresowaną do ewentualnego przechodnia, pozostawioną, gdy wędrowiec oddalił się od obozu w poszukiwaniu żywności. Druga notatka jest pożegnaniem ze światem…
Sekcja zwłok przeprowadzona w urzędzie koronera w Fairbanks w tym tygodniu ustaliła, że mężczyzna zmarł z głodu, prawdopodobnie pod koniec lipca. Wśród rzeczy osobistych znaleziono wskazówkę co do nazwiska ofiary. Dotychczas nie potwierdzono jednak jego tożsamości, a dopóki to nie nastąpi, władze nie podadzą nam tego nazwiska.

Artykuł o Chrisie McCandlessie z The New York Times (nr z 13 września 1992  roku), który cytuje Jon Kakauer w Wszystko za życie

Miał rację, mówiąc, że jedyne pewne szczęście w życiu to życie dla innych…

Zaznaczony przez Chrisa fragment Szczęścia rodzinnego Lwa Tołstoja, który cytuje Jon Kakauer w Wszystko za życie

Zanim przejdę do rozmowy z weteranem, napiszę coś od siebie.
Drodzy Czytelnicy, jestem Wam wdzięczny. Gdyby nie Wasz upór w śledzeniu dziennika, nigdy by on nie powstał. Moje serce radowało się z każdym Waszym wejściem na blog. To była niesamowita przygoda. Wspólnie odkryliśmy Stany Zjednoczone. Duża ich część pozostaje nadal tajemnicą, ale przecież o to w tym chodzi. Po co miałbym wracać do tego kraju, gdybym wszystko o nim wiedział?
Rozpisałbym się jeszcze na kilka stron. Ale nie chcę, tak jak przez cały czas tego unikałem, być głównym bohaterem każdej notatki. To ludzie są najważniejsi. Ci, z którymi rozmawiamy, płaczemy, pijemy. Z nimi musimy dzielić smutek i szczęście, bo wtedy wygrana przychodzi do nas szybciej. Dlatego tak bardzo zależało mi na podzieleniu się z Wami, Czytelnicy, tym, co przeżyłem. I dzięki Waszemu zaangażowaniu byłem i jestem szczęśliwy.
(Na tę chwilę blog ma 2 697 odwiedzin).
To koniec Odysei amerykańskiej.
Do zobaczenia w Polsce!



 Gówno

Doc Holiday. 69 lat. Z czego 4 spędzone w Wietnamie. Nie ma prawdziwego imienia, nazwiska. Żyje na ulicy. Najczęściej pojawia się na niej o godzinie 20. Trzęsie wtedy swoim kubkiem. Pozdrawia jednocześnie ludzi. Wygląda na spanikowanego. Rozgląda się, jakby ktoś miałby go zaraz zaatakować. Od razu widać, iż jest samotny. Cały czas porusza tym, co zostało z jego nóg. Kikutami o długości dłoni dorosłego mężczyzny. Mówi szybko, szorstko. Nie uśmiecha się. (Gdy pisałem, że jego oczy są niebieskie, myliłem się. Mają one brunatną tęczówkę). 

Doc ubolewa nad ludzkim losem. Współczuje osobom, które nie mają honoru., które gonią za pieniędzmi, samochodami lub używkami. Wojnę w Wietnamie określa jednym słowem. Tym, które jest tytułem tej rozmowy.

Jak trafił pan do Wietnamu?
Gdy narodził się ten konflikt, dali mi wybór: albo wojna, albo więzienie.

Do armii brali każdego?
Raczej tak. Ze szkoły wyciągali siedemnastolatków lub młodszych.

To brzmi jak szaleństwo.
A jakie było wyjście? Iść do pierdla? Brali więc młodzież za dupę. Nikogo nie interesowało, kim jesteś i ile masz lat. Na twoje miejsce pojawiał się zaraz ktoś inny. Jedyne, co nam zaoferowali w ramach przygotowania do wojny, to czterotygodniowy trening.

Na czym on polegał?
Miałem ćwiczenia fizyczne. Uczyłem się strzelać. Wkładali mi do głowy, jak przetrwać w warunkach podobnych do tych, które panują w Wietnamie.

To wszystko?!
Tak. Później dostawałeś kopa w zad i lądowałeś na prawdziwej wojnie. Przez to ludzie nie potrafili sobie poradzić. Poza tym, ja przez 4 lata trwania konfliktu poznałem około 3 tysiące chłopaków. Niestety, ale prawie wszyscy z nich zginęli w dżungli.

Akceptował pan decyzję swojego państwa, przez którą znalazł się pan w Wietnamie?
Musiałem ją zaakceptować, bo chciałem uniknąć więzienia. Ale nie myśl, że zależało mi na tym, aby strzelać do Wietnamczyków.

Długo był pan na terytorium wroga?
4 lata. Od roku 1967 do 1970.

Jak się pan tam dostał?
Wojskowym helikopterem. Razem ze mną leciało ponad 140 innych chłopaków. Wyrzucili nas w dżungli. Z tej grupy pozostało tylko 45 żołnierzy. Bo od razu zaczęliśmy walczyć. Podchodzić do przeciwnika. Biegliśmy, rzucaliśmy się na ziemię i znowu ruszaliśmy. Tylko że Wietnamczycy wcześniej wykopali tunele i dzięki nim zaskakiwali naszą armię, zachodząc ją od tyłu.

To nie było żadnego wywiadu wojskowego, który by was o tym poinformował?
Nie. I wiedz też, że my nigdy nie wygraliśmy tej wojny. Na jednego amerykańskiego żołnierza, który wyszedł cało z walki, przypadało pięciu zabitych jego kolegów.

Gdzie stacjonowała pana grupa?
W Sajgonie i w niektórych rejonach Tajlandii. Ale miejsce nie miało znaczenia, bo mogłeś umrzeć wszędzie. O każdej porze. Rano. Wieczorem. Przecież po tym treningu czterotygodniowym dali mi broń i powiedzieli: „Idź i spróbuj ich dorwać. Jeśli ty nie wybijesz Wietnamczyków pierwszy, oni będą szybsi i dorwą ciebie. Proste?”.

Jak pan odebrał te słowa?
Wziąłem je sobie do serca. Przecież Wietnamczycy wysyłali dzieciaki do naszych obozów. Te maluchy prosiły nas o jedzenie. I nikt nie przypuszczał, że nosiły przy sobie bomby C4. Klikały przycisk i wszyscy wylatywali w powietrze.

Dlatego musieliście zabijać nawet dzieci…
Nie mieliśmy wyjścia. Musieliśmy to robić. Zresztą w amerykańskiej armii było  mnóstwo zwyrodnialców. Złodziei, gwałcicieli, zabójców. Oni mogli zastrzelić każdego.  


Jest pan dumny z tego, co osiągnęło tą wojną pana państwo?
Nie. Nie ma mowy o żadnej dumie. Gdy wracaliśmy z Wietnamu, ludzie nazywali nas dzieciobójcami. Ta wojna – jak każda inna – nie miała sensu.

Jak walczyli Wietnamczycy?
Przede wszystkim atakowali o każdej porze. Rozbijali nas psychicznie. Dodatkowo, torturowali. Wieszali za ręce, bili, przystawiali do ciała pijawki, które wolno toczyły z niego krew.  

Pan był torturowany?
Nie.

Jak potoczyły się pana losy po wojnie?
Nijak. Umarłem w Wietnamie. I nie obchodzi mnie to, gdzie teraz jestem. Mam rodzinę, dzieci. Ale oni zaczęli już własne życie. Uciekłem od nich, a ci tylko pożyczyli mi powodzenia na nowej drodze.

Ile ma pan dzieci?
Troje. Dwóch chłopaków i jedną dziewczynę.

Co było przyczyną wyboru życia na ulicy?
Wojna. Bo na niej zostawiłem całego siebie. W Ameryce tylko egzystuję.  

Mogę o coś zapytać na koniec?
Śmiało.

Dlaczego podarował mi pan swoją czapkę weterana?
Od momentu, w którym wróciłem z Wietnamu, nikt inny oprócz ciebie nie spytał mnie, co się tam stało. A przecież wszedłem na tych ziemiach na minę i straciłem nogi… Tylko ciebie to obchodzi. Nikogo innego. 

wtorek, 31 lipca 2012

Dzień 34. Willis Tower – najwyższy budynek Stanów Zjednoczonych



Powoli uwaga twoja staje się tak skupiona, że nie zauważasz otarcia skóry na rękach, skurczy w udach, napięcia spowodowanego nieustanną koncentracją. Jesteś jak gdyby w transie, wspinaczka staje się snem na jawie. Godziny mijają jak minuty. Bagaż codziennej egzystencji – wyrzuty sumienia, niezapłacone rachunki, zmarnowane okazje, kurz pod kanapą, niemożność ucieczki od swych genów – ulatnia się na jakiś czas z pamięci, wobec jasności i powagi aktualnego celu. 

Jon Krakauer, Wszystko za życie

Nadal czuję w kościach i mięśniach Las Vegas. Nie potrafię tego wyjaśnić. Odnoszę wrażenie, że oszołomienie wyniesione z tego miasta siedzi gdzieś głęboko we mnie. Zebrałem się jednak dziś na minimalny wysiłek i dokonałem wspaniałej rzeczy – późnym wieczorem wdrapałem się na Willis Tower. 
Wcześniej natomiast poszedłem na zakupy. Udałem się do sklepu Apple. Potrzebowałem dowiedzieć się czegoś o laptopie i odtwarzaczu muzyki, które zamierzałem kupić. Gdy znalazłem się wewnątrz tego skomputeryzowanego raju, dziwiłem się, ilu obecnie przebywało w nim ludzi. Kliencie wlewali się głównym wejściem i prawie w ogóle nie wychodzili.
Trzeba też przyznać, że sklep był ogromny. Parter i pierwsze piętro olśniewało swoimi skarbami. Ludzie, oszołomieni nową technologią, rzucali się w stronę komputerów, laptopów. Dotykali, ważyli w ręku, oglądali z każdej strony. Dzieci przeważnie grały i skakały z zachwytu podczas tego zajęcia.
Zauważyłem, że po sklepie przechadzało się mnóstwo pracowników Apple. Nie mieli zbyt dużo czasu dla siebie, bowiem każdy klient chciał coś wiedzieć. Mi najbardziej zależało na tym, czy laptop, którego chciałem kupić, posiadał polską wersję językową swojego systemu.
– Przepraszam, czy w tym laptopie znajdę język polski? – zaczepiłem jakiegoś pracownika. Ten spojrzał na mnie ze zmarszczonymi brwiami.
– Co znajdziesz? – wydukał zdziwiony. – Nie rozumiem, o co ci chodzi.
– Język polski – powtórzyłem powoli.
– A, język! – powiedział ucieszony, rozumiejąc jedynie pierwszy człon zdania. – Już sprawdzamy.
Wydawało mi się, że akurat temu mężczyźnie nigdy nie zdarzyło się słyszeć o mojej ojczyźnie.
Podeszliśmy do laptopa. Pracownik w mgnieniu oka wszedł w jego opcje. Wzrokiem przeszukiwaliśmy listę dostępnych języków. Tego, którego szukałem, nie zauważyliśmy.
– Przykro mi – rzekł aktorskim tonem.
Nie poddałem się. Spojrzałem jeszcze raz. Znalazłem. Okazało się, że w laptopie nie było napisane „Polish”, a „Polski”. Stąd wynikała pomyłka pracownika. Pokazałem mu, iż jednak jego firma postarała się o to, abym mógł korzystać z jej usług. A on na to:
– W takim razie twój język musi być na samej górze.
I w ten sposób wiersz z napisem „Polski” znalazł się na szczycie listy języków. Uśmiechnąłem się w ramach podzięki i szczęśliwy wyszedłem ze sklepu. Postanowiłem, iż następnego dnia wrócę do niego, aby zrobić wymarzone zakupy.
Wieczorem powziąłem zamiar odwiedzenia wieżowca Willis (wcześniej potocznie nazywanego Searsem). Jest to najwyższy budynek w Stanach Zjednoczonych. Posiada 110 pięter. Mierzy 442 metry. Mieści się w pierwszej dziesiątce najpotężniejszych konstrukcji na świecie.
Zastanawiałem się, czy wieczór był dobrą porą na spacer wewnątrz kolosa. Wchodząc do windy, zacząłem liczyć czas, jaki potrzebowało to urządzenie na wyniesienie mnie na 103 piętro (wyżej nie można jechać). Wynik – 37 sekund w górę i 40 w dół. Imponujące, nieprawdaż, drodzy Czytelnicy? W ramach dygresji warto dopowiedzieć, że w pierwszym wypadku w windzie znajdowało się 26 osób.
Zanim wjechałem na szczyt Willis Tower, zobaczyłem w korytarzu wizerunek Michaela Jordana. Był naniesiony na ścianę. Odzwierciedlał rzeczywisty wzrost koszykarza. Obok jego sylwetki znajdowała się informacja – potrzeba ponad dwustu mężczyzn pokroju Jordana, aby dorównać wysokości budynku.
Wjechałem na 103 piętro. Minąłem sklepiki z pamiątkami i zacząłem się oglądać dookoła. Otaczała mnie pomarańczowa poświata. Chicago dawało znaki życia. Emanowało wspaniałym, rozmazującym się, pulsującym światłem. Gdzieś rozciągała się autostrada. W oddali ciemność przebijał blask reflektorów boiska bejsbolowego. 



Wszystkie budynki zapadały się w sobie. Tak jakby wstydziły się swoich rozmiarów. A ten wieżowiec dumnie sięgał nieba i łaskotał chmury.

Zobaczyłem skupisko ludzi stojące przy jakiejś szybie. Zapewne to jest to magiczne i zarazem przerażające miejsce, pomyślałem. I tak też było. Otóż Willis Tower na 103 piętrze posiada dwa oszklone z każdej strony balkony, wychodzące z jego wnętrza. W ten sposób, gdy postawiło się na nich stopy, człowiek wisiał w powietrzu. Wówczas w dole roztaczały się ulice Chicago. Ta atrakcja przypominała mi Skywalk, czyli powietrzny spacer w Wielkim Kanionie.
Jednak na wieżowcu nie miałem tyle odwagi, co w Nevadzie. Najpierw nieśmiało stanąłem jedną nogą na szybie. Później niepewnie postąpiłem do przodu. Przyznam, że byłem przerażony i sparaliżowany. Spojrzałem w dół. Gorzej postąpić nie mogłem. Natychmiast wycofałem się na bezpieczny grunt. Więcej nie wszedłem na balkon. Jedynie przyglądałem się ludziom, którzy kładli się na jego szklanej podłodze i robili sobie zdjęcia. 


Jakże wspaniale poczułem się w momencie, w którym wyszedłem z Willis Tower na ulicę. Dopiero w tym momencie wiedziałem, że nie zagraża mi już nic ze strony wieżowca. Na zegarku wybiła godzina 22. Z wrażenia spaliłem chyba za dużo energii, bowiem momentalnie zgłodniałem. Po drodze do domu zaszedłem do włoskiego domu pizzy. Tam raczyłem się wspaniałymi smakołykami. Jednocześnie spoglądałem ukradkiem na puste ulice Chicago. Zaczęło dochodzić do mnie, że mogę ich już więcej nie zobaczyć. Nie chciałem pogodzić się z tą myślą. Ale puszyste ciasto pizzy łaskotało żołądek i kazało zapomnieć o wszystkich bólach, troskach, sentymentach i niepowodzeniach…

niedziela, 29 lipca 2012

Dzień 33. Podczas lotu do Chicago dzieją się dziwne rzeczy



Krajobraz, otaczający parów Davis Gulch, tworzą wysuszone, nagie skały i ceglasty piasek. Roślinność jest wątła. Nie ma praktycznie żadnego cienia, w którym można by się schronić przed palącym słońcem. Zejście do kanionu to jak zejście do innego świata. Wysokie trawy falują w delikatnym powiewie. Topole przytulają się z gracją do dzikich gruszy. Efemeryczne kwiecie wyrasta u stóp trzydziestometrowego kamiennego łuku, a wąwozowe strzyżyki wyśpiewują do siebie żałośnie z gęstwiny skarłowaciałych dębów.

Jon Krakauer, Wszystko za życie

Drodzy Czytelnicy, dzisiejsza notatka powstała w całości w samolocie. To kolejne – zaskakujące mnie samego – miejsce, w którym przyszło mi pisać. Pamiętam, że część tekstów z tej podróży rodziła się właśnie w nietuzinkowych okolicznościach. Czułem się zawsze zobowiązany do tego, aby dzielić się swoimi wrażeniami. Na przykład w Las Vegas pisałem wtedy, kiedy wszyscy bawili się w najlepsze – w nocy. W Yellowstone biegłem o północy do stojącego w głuszy hotelu, bowiem w nim, a nie w moim miejscu zakwaterowania, był Internet. Skończyłem tę notatkę nad ranem. Na dodatek, gdy wracałem do siebie, zgubiłem drogę. W tych egipskich ciemnościach widziałem jedynie zarys własnej dłoni. Pamiętam, iż po lesie, tak mi się wydawało, rozchodziło się wycie wilka. Ale nie o tym miał być ten wpis.
Otóż dziś wracałem do Chicago. Wystartowałem z Las Vegas o godzinie 15. Do momentu odlotu byłem na wpół żywy. Pokładałem się, obijałem o barierki siedzeń, na których próbowałem spać. Spadały mi okulary z nosa. Plecak przewracał się z hukiem. Moja trzeźwość umysłu pozostawiała wiele do życzenia. Dopiero w samolocie odzyskałem co nieco wigoru. Wiedziałem, że mam do wypełnienia swoją codzienną misję – napisać notatkę.
Na lotnisku spoglądałem na znudzonych turystów. Pamiętam ich reakcje, gdy wylatywali z Chicago do Vegas. Byli jak dzieci-kwiaty. Wypełniała ich radość, myśl, że w końcu wpadną w wir zabawy, wolności, nieskrępowania. Głośno ze sobą rozmawiali, stali w kolejce, trzęsąc się z niecierpliwości. Ale dziś było już inaczej. Ci sami ludzie wracali z półuśmiechem. Wspominali, co robili w Las Vegas, ale nie mieli siły, aby okazać więcej emocji. Większość z nich leżała pokotem na siedzeniach. Pozostali, ci mniej wybredni, na podłodze. Wszyscy jednak – jak jeden mąż – chodzili z napojami niegazowanymi. Gasili pożar organizmu, który rozszedł się po ich ciele w Sin City. Smętnym, przyćmionym głosem mówili do osób, z którymi rozmawiali przez telefon:
– Świetnie się bawiłem. To był doskonały czas.
Pomyślałem sobie, że dziś, w samolocie, musieli za niego srogo odpokutować…


Podczas podróży do Chicago, zanim zacząłem pisać, zasnąłem. W śnie przyszły do mnie wspaniałe obrazy…
…czułem, że przeniosłem się do wczorajszego dnia, na widownię tego tajemniczego teatru. Siedziałem w ósmym rzędzie, na wprost sceny. Ta była zasłonięta krwiście czerwonymi, olbrzymimi kurtynami. Gdzieniegdzie rozchodziły się szepty ludzi. Spektakl, a prędzej show, nazywał się „O”. Później wyjaśnię, co, moim zdaniem, oznaczała ta litera.
Sala pogrążała się w półcieniu. W powietrzu unosił się spokój, odprężenie, które przerwały piskliwe, urywane głosy klaunów. Grający ich aktorzy byli doskonale umalowani, ubrani. Za duże spodnie na szelkach, kapelusiki, podziurawiona parasolka. Stali wśród publiczności. Po schodach, prowadzących do wyjścia, toczyli w górę sporych rozmiarów koło ratunkowe. Nawiasem mówiąc, zawsze uważałem, że rola klauna łączy w sobie i wesołość, i smutek.
Figle tej dwójki skończyły się po 10 minutach. Mężczyźni zniknęli w bocznych drzwiach. Teraz ich miejsce zajęła liczna grupa innych aktorów. Któryś z nich uderzał batem. Po sali rozchodził się również przerażający śmiech. To była kobieta, która pobiegła, ku mojemu zaskoczeniu, w stronę ósmego rzędu. Miała ponad 300 ludzi do wyboru, a akurat padło na mnie, mówiłem do siebie w duszy. Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy, po czym jej wzrok powędrował na siedzącego przede mną mężczyznę. Ten spanikował, gdy olśniewająca aktorka wyciągnęła do niego rękę. Wzbraniał się i uciekał jej. Ale kobieta szarpnęła nim i tym samym wplątała w historię, która miała się zaraz wydarzyć. (Mężczyzna z widowni był aktorem).
I rozpoczęło się. Kurtyny w impetem powędrowały ku górze. Scena zatrzęsła się od śmiechów. Następnie zapadła się i utworzyła wypełniony wodą zbiornik! Aktorzy, w przebraniach tak surrealistycznych, jak w „Alicji w Krainie Czarów”, wybiegli z ukryć. 
Akrobacje, skoki, taniec. Wszystko wyglądało wyśmienicie. Moja fantazja wędrowała z każdym ruchem aktora. Czułem nawet, jak wysychają mi wargi, bowiem z wrażenia nie domykałem ust. Nie miałem odwagi napić się wody. Nie chciałem przerwać sobie tego widowiska, uczty!
Nigdy na własne oczy nie widziałem, aby ktoś tak perfekcyjnie się poruszał. Taki taniec przemawiał do mnie, imponował mi. Ciało aktorów hipnotyzowało. Stroje również. A scena co chwilę tworzyła basen – raz głębszy, raz płytszy. 
Teatr trwał 1,5 godziny. A ja przez cały czas jego trwania chciałem krzyknąć niczym Faust: „Trwaj chwilo, o, jakeż jesteś piękna!”.
Mam świadomość tego, że próba opisania show jest wręcz niemożliwa. Nie odda się tych przeżyć, scenerii. Wszystkiego. Dlatego muszę przyznać się do błędu, gdyż początkowo twierdziłem, iż spektakl będzie mało wymagający. Nie ma też wstydu napisać, że momentami fabuła wyprzedzała mój umysł i wskutek tego nie zawsze ją rozumiałem. Z kolei nazwa widowiska miała prawdopodobnie symbolizować koła – figury niemalże idealne. Przypominała zatem, jak zachowywało się lustro zbiornika, które wzburzał skaczący do wody aktor i z jaką gracją to robił.
Obudziłem się. Sen o teatrze przestał trzymać mnie w swoich objęciach, bowiem w przedniej części samolotu zauważyłem pilotów. Byli wyluzowani, weseli. Rozmawiali ze sobą, spacerowali po pokładzie. A ja przeżywałem przez nich katusze. Pomyślałem, iż oni nawet nie mieli pojęcia, co działo się w tym momencie przed samolotem. A gdyby tak ktoś zboczył z kursu? Albo my byśmy to zrobili? Przecież maszyny nie są doskonałe. Wiara w ich niezawodność zawsze nas gubiła.
Próbowałem więc uciec myślami od tego wydarzenia. Powróciłem do ciemnego zaułku, w którym rozmawiałem z weteranem. I już wiedziałem, jak zakończę swoją podróż po Stanach Zjednoczonych. Ostatnia notatka dziennika będzie należeć właśnie do tego człowieka.

sobota, 28 lipca 2012

Dzień 32. Uśmiech Celiny



– Już w dzieciństwie – mówi Carine, trzy lata młodsza od brata – był zamknięty w sobie. Nie, żeby nietowarzyski. Miał przyjaciół, wszyscy go lubili, ale potrafił odejść i sam się bawić godzinami. Nie potrzebował zabawek ani kolegów. Mógł być sam, nie czując się samotny.

Jon Krakauer, Wszystko za życie

Dziś piszę notatkę o wiele wcześniej niż zawsze. Zasiadam więc do komputera o godzinie 18. Przyczyną tego pośpiechu jest występ, na który wybieram się późnym wieczorem. Nie mam pojęcia, ile może trwać. Źle świadczy o mnie również fakt, że nie wiem, czego ten pokaz ma dotyczyć. Wiadomo mi jedynie, iż w największych hotelach w Vegas odbywa się coś w rodzaju teatru. Nie jest on jednak – tak mi się wydaje – wyzwaniem intelektualnym dla publiczność. Przyglądając się reklamom tych scenowych występów, stwierdzam, że służą one tylko rozrywce. Mają zachwycić, wgnieść w fotel efektownymi akrobacjami, buchającym ogniem, egzotyczną muzyką na żywo. Ciekawi mnie, czy moje przypuszczenia sprawdzą się.
Przez ostatnie dwa dni czułem, jak uchodziło ze mnie powietrze, napięcie związane z podróżą. Odsypiałem nieprzespane noce. Budziłem się jednak nadal zmęczony. Prawdopodobnie panujący w Vegas klimat nie służył mi na dłuższą metę. Mam nadzieję, że jutro stanę na nogi – wieczorem o tej porze będę już w Chicago, w mieście, za którym tęskniłem.
Dziś ponownie poszedłem na turniej. Cel? Najeść się i opić. Przy okazji kibicować cioci oraz wujkowi podczas gry. Nie pisałbym jednak o hazardowych zawodach, gdybym nie zauważyłem na nich czegoś ciekawego.
Na wczorajszej imprezie poznałem Celinę. Nie wiedziałem, czy była Azjatką, czy Filipinką. Miała hiszpańskie nazwisko, filigranowe ciało, proste, długie, kruczoczarne włosy oraz wspaniały uśmiech. Początkowo byłem przekonany, że ta kobieta jest 25-latką. Prezentowała się wspaniale. Rozbawiała ludzi swoimi – naturalnymi, niewymuszonymi – minami. Marszczyła czoło, wysuwała język, prezentowała śnieżnobiałe zęby i wykrzywiała usta. Zaprawdę, wszystko to w połączeniu wyglądało komicznie.
Dziś Celina pokazała mi zdjęcie swojego syna. Musiałem się podeprzeć o jej ramię, ponieważ nie wierzyłem własnym oczom. Chłopak był wyższy od niej. Wydawało mi się, iż mógł mieć tyle samo lat, co ja. W takim razie albo jego matka trzymała się nadzwyczaj dobrze, albo urodziła go bardzo wcześnie. (Pierwsza opcja, moim zdaniem, brzmi  wiarygodniej).
Celina najbardziej zaskoczyła mnie jednak wykonywanym przez siebie zawodem. Była hostessą. Ale taką, jakiej jeszcze wcześniej nie spotkałem. Opiekowała się kilkoma ludźmi naraz. Załatwiała im limuzyny, taksówki. Przynosiła to, co wybrany klient hotelu w tym czasie sobie zażyczył.
Razem z nią kibicowałem dziś cioci. Śmialiśmy się i krzyczeliśmy, aby ta wygrała. Nawet tańczyliśmy dla niej. Ale po chwili Celina odeszła. Zresztą, cały czas chodziła gdzieś z telefonem w ręku. Zobaczyłem, iż zmierza do innego klienta. Starszego człowieka, którego przytulała i z którym śmiała się w głos. Później hostessa skierowała się do innego mężczyzny, a na koniec zaczęła dodatkowo rozmawiać z jakąś kobietą. I znowu wróciła do mnie i cioci. Od razu zaczęła uśmiechać się w ten swój specyficzny sposób.
Celina była naprawdę ciekawą osobą. Przyjazną i otwartą. Dzięki temu chciało się z nią przebywać. Spytałem ją o pracę w hotelu:
– Studenci mają szansę dostać robotę w tym miejscu?
W odpowiedzi kiwnęła porozumiewawczo głową. Wręczyła mi swoje wizytówki.
– Tylko prześlij swój życiorys, Lukas – dodała na koniec.

Dzień 31. Jezusie, ratuj Las Vegas!



Witaj upiorze niedźwiedzia, bestii, która siedzi w nas wszystkich.
Alexander Supertramp. Maj 1992.

Słowa Chrisa McCandlessa cytowane przez Jona Krakauera w Wszystko za życie

Dzisiejszy wpis ograniczy się dwóch wydarzeń – turnieju hazardowego oraz nocnego życia ulicy. Zacznijmy więc od początku.
Wczoraj zostałem zaproszony na trzydniowe zawody w graniu na automatach. W związku z tym nadano mi status gościa tej imprezy. Na mojej piersi zawisła VIP-owska plakietka, pełniąca rolę karty przetargowej. Zastanawiałem się, na czym będzie polegać całe to wydarzenie.
Zawody odbywały się w moim hotelu. Początkowo błądziłem jego korytarzami. Po 10 minutach trafiłem na miejsce. Wszedłem przez wielkie drzwi. Zdębiałem. Wszystko błyszczało, było pełne przepychu. Miało się wrażenie, że ludzie, którzy brali udział w turnieju, stanowili elitę elit. 
Kasyno w moim hotelu. Nie to jednak miejsce, w którym odbywał się turniej
Przerażał mnie wysoki sufit, wykwintne żyrandole, luksusowe potrawy i drinki. Po prostu nie znałem takiego życia. Ale na szczęście intuicja podpowiedziała mi, aby ubrać się najlepiej, jak tylko potrafiłem. Dodatkowo – co jest mi obce, ponieważ nie lubię podporządkowywać się bezpodstawnym zasadom – zgoliłem brodę. Dzięki temu gładko wszedłem w grające na maszynach towarzystwo.
Próbowałem nie wyglądać na przestraszonego i zawstydzonego tą pompą, świetnością. Wziąłem więc talerz i nałożyłem sobie potrawy, których wcześniej nie jadłem. Nie miałem nawet pojęcia, jak się do nich zabrać. Cóż, albo wyjdę na kompletnego głupka, albo nikt nie pozna, że nim jestem, pomyślałem.
Turniej odbywał się co pół godziny. Wszyscy mieli swoją ligę, przedział czasowy, w którym grali. Pojedyncze zawody trwały 15 minut. 
Zasady imprezy były proste. Na sali stoi około 50 maszyn. Gracz losuje jedną z nich. Wcześniej jednak musi uiścić zapłatę za udział w tym hazardowym wydarzeniu. A płaci się różnie. Wiem, iż turniej o 12:30 kosztował 5 tys. dolarów od osoby. Wygrać można było – mogę się nieznacznie mylić – 50 tys.
Każdy gracz zasiadał przy swojej maszynie. Przez kwadrans tłukł w nią, ile mógł. Wynik, który zdobył przez ten czas, zostawał podliczany i sumowany dopiero po 3 dniach gry. Wtedy organizatorzy zawodów wyłaniali zwycięzcę.
Dziś wygrał starszy mężczyzna. Miał 23 tys. punktów na koncie. Beznamiętnie odszedł od swojego automatu. Wydaje mi się, że wiedział, iż kolejne dni turnieju mogą okazać się dla niego nieprzychylne. Bo, jak to w hazardzie bywa, zwycięstwo najczęściej obraca się w porażkę.
Po zawodach wróciłem do pokoju. Później czerpałem przyjemność z odpoczynku na leżaku. Wczoraj jednak obiecałem sobie, że wieczorem wyjdę na zewnątrz. I tak też uczyniłem.
O godzinie 20 tłum ludzi rozrywał ulice. Wylewał się poza chodniki, wymijał samochody, przechodził na czerwonych światłach. Jednym słowem – o tej porze zakazy nie istniały.
Pamiętałem swoje pierwsze, nocne zwiedzanie Vegas. Byłem wtedy oszołomiony. Źle się czułem w tym miejskim ścisku. Poza tym, fatalnie znosiłem temperatury sięgające 40 stopni Celsjusza.
Podczas dzisiejszego spaceru przeszkadzał mi już wyłącznie skwar na zewnątrz. Nadal wysychały mi spojówki. Miałem wówczas wrażenie, że jestem śpiący, zmęczony. Ale przyjemnie było poobserwować tę masę turystów, którzy robili sobie dziwne zdjęcia, zachowywali się, jakby wypuszczono ich z odwiecznej niewoli. 
W tak dużych miastach spotyka się również mnóstwo kontrastów. Przypuszczam, że są one najciekawszym zjawiskiem, jakie można spotkać w aglomeracjach.
Kobiety w przebraniach z karnawału w Rio de Janeiro wymachiwały pióropuszami pod architektoniczną podróbką wieży Eiffla. Ludzi nawołujących do wiary w Jezusa, otaczały wielkie reklamy z półnagimi kobietami.

Zatrzymałem się i przyglądałem tej grupce chrześcijan z tabliczkami: „Ufaj Jezusowi”, „Wierz w Jezusa”. Jednak moją uwagę przykuła tylko jedna z nich. Widniał na niej napis: „Jezus powróci i zbawi tę ziemię”. Pomyślałem, że Chrystusowi nie starczyłoby czasu, aby odkazić Vegas i wyplenić z niego całe zło.
W grupie dominował mężczyzna. Wyglądał na Latynosa. Krzyczał do ludzi, żeby ci zaczęli modlić się za tę grzeszną ziemię, którą splugawiliśmy hazardem, seksem i innymi gorszącymi zachowaniami. Dziwił mnie jedynie fakt, iż wśród chrześcijan znalazły się również dzieci, które rozdawały ulotki. Skomentowałem to zjawisko w duszy i poszedłem dalej.
Przez cały czas mijałem osoby rozdające karteczki ze zdjęciami i telefonami numerów do prostytutek. Te broszury zaśmiecały ulice. Leżały wszędzie. Turyści brali je z ciekawości, oglądali nagie kobiety i wyrzucali.
Gdy wracałem do hotelu, spotkałem najoryginalniej przebranych ludzi tego wieczoru. Wcielili się w bohaterów filmu „Kac w Vegas”. Postanowiłem zrobić im kilka zdjęć z ukrycia. Wmieszałem się w tłum. Nie zdążyłem nawet dobrze ustawić ostrości aparatu, ponieważ jeden z nich zauważył mnie i niepokojącym gestem przywołał do siebie. Gdy podszedłem bliżej, mężczyzna ostentacyjnie zaczął liczyć pieniądze, które wyciągnął z kieszeni. Pokazał mi 5 dolarów. 
Niestety, lepszej fotografii nie zrobiłem
– To jest nasza praca. Masz coś dla nas? – zapytał zuchwale.
Demonstracyjnie przeszukałem kieszenie. Pokazałem mu jedynie magnetyczną kartę do wpokoju hotelowego.
– Wybacz, nic nie mam przy sobie – odrzekłem.
– Nie szkodzi. Będziemy stali tutaj jeszcze przez 5 godzin. Wróć i przynieś kasę.
Na koniec zapytał mnie, skąd pochodzę. Gdy dowiedział się, że z Polski, nie był już taki wygadany. Reprezentował bowiem tych Amerykanów, którzy nie mieli pojęcia, gdzie leży mój kraj. Piszę o tym dlatego, iż przytrafiły mi się już podobne sytuacje. Oto jedna z nich.
Pewnego razu, gdy siedziałem z wujkiem przy barze, obsługujący nas mężczyzna zapytał:
– Skąd jesteście, panowie?
– Z Chicago – odpowiedział wujek. – A on – dodał, wskazując na mnie – przyjechał  tutaj w odwiedziny z Polski.
– O, mieszka pan w Chicago! – zapiał barman. – Interesujące.
Po tej rozmowie odniosłem wrażenie, że turysta z Chicago musiał być bardziej zaskakujący niż ktokolwiek z Polski. Żartowałem później z wujkiem z tej sytuacji. Powiedziałem:
– Nie zdziwił mnie ten facet tym, iż nie wiedział, gdzie leży Polska. Może wydawało mu się, że moja ojczyzna jest 51. stanem w jego kraju?

czwartek, 26 lipca 2012

Dzień 30. Co robi się w Vegas za dnia?



Ponieważ byłem sam, oczywiste sprawy nabierały innego wymiaru. Lód wydawał się zimniejszy i bardziej tajemniczy, niebo bardziej błękitne. Nienazwane szczyty były większe, bardziej urodziwe i nieskończenie groźniejsze, niż byłyby, gdybym miał towarzysza. Również moje emocje ulegały wzmocnieniu: wzloty jawiły się jako wyższe, okresy rozpaczy głębsze i bardziej ponure. Młodego człowieka, upajającego się dramatyzmem własnego życia, wszystko to nadzwyczaj pociągało.

Jon Krakauer, Wszystko za życie

Dziś będzie krótko. Wczorajsze emocje po prostu mnie przerosły. Nie spałem prawie dobę. W czwartek więc postanowiłem odpoczywać, zrobić sobie – pierwszy od miesiąca – dzień relaksu.
Wstałem o godzinie 11:40. Przeżegnałem się z wrażenia, że spałem do tej pory. Trochę też dręczyły mnie wyrzuty sumienia, iż nie obudziłem się wcześniej, nie zobaczyłem, co dzieje się na ulicy. Ale pomyślałem sobie: przecież jesteś na wakacjach, odpocznij w końcu.
Dziś przeniosłem się do nowej części miasta. Do hotelu, w którym przejście na siłownię zajmuje mi prawie 10 minut! Nigdy nie myślałem, że kiedykolwiek będę zasypiał w takim molochu. Czy nazwa tego miejsca jest ważna? Raczej nie. 
Mieszkam na 36. piętrze. To najwyżej położone apartamenty w hotelu. Mam widok niemal na całe Vegas. Gdy w dzień spojrzałem na ten krajobraz, byłem pod wrażeniem. Jednak ku mojemu zdziwieniu miasto było wtedy jakby zaspane. Ciche, wstydliwe. Nikt nie trąbił, nie krzyczał. Czasami tylko wolno toczyły się samochody.
Dopiero w nocy Sin City pokazywało, co kryje pod swoim makijażem. Tętniło i pulsowało światłami. Ludzie obijali się o siebie na ulicach, próbowali znaleźć choćby skrawek wolnej przestrzeni. Samochody z kolei grzęzły w korkach. Niezdarnie wymijały się. Kierowcy walili ze złości w klaksony. Ktoś na ulicy rozdawał ulotki z numerami do prostytutek. Inni żebrali lub sprzedawali wodę spragnionym hazardzistom. 
Widok z okna

Dlatego miałem wrażenie, że Vegas zawsze rano dogorywało. Tak jakby leczyło się z kaca. Bo gdy nastawał wieczór, wszystko budziło się na nowo. Ludzie zwlekali się z łóżek i wychodzili z domów.
Ja natomiast miałem dziś jeden cel: okupować basenowy leżak i bronić go jak lew. O godzinie 15 wyszedłem na zewnątrz, aby wypełnić swoje postanowienie. Odebrałem dwa ręczniki w recepcji przy wejściu do kąpielisk i oniemiałem. Do dyspozycji miałem 7 lub 8 basenów. Mniejsze, większe, z fontannami, skryte wśród palm, z kobietami w okrojonym bikini, z jacuzzi lub bez.
Początkowo nie wiedziałem, gdzie skręcić. Krzątałem się. Nie potrafiłem wybrać dla siebie odpowiedniego miejsca. Znalazłem basenik z fontanną. Usiadłem na leżaku, ale zaraz pobiegłem dalej. Następnie trafiłem na jakieś większe kąpielisko. Zobaczyłem w nim mnóstwo dzieci. Te szkraby na pewno zatroszczyły się już o to, aby dodać do wody trochę od siebie, pomyślałem.
W końcu dotarłem na odpowiedni basen. Był niewielki. Otoczony palmami. Z kilkoma wolnymi leżakami. Położyłem się na jednym z nich. Nałożyłem czapkę na głowę, zasłaniając oczy. W ten sposób widziałem wszystko i wszystkich. Nikt jednak nie miał pojęcia, gdzie wędruje mój wzrok. I to odpowiadało mi najbardziej…
Po piętnastu minutach na leżaku spociłem się tak, jak podczas wczorajszego lotu awionetką. Nie wytrzymywałem upału. Skóra wysychała i piekła. Najpiękniejsze okazało się to, że mogłem zaraz wskoczyć do basenu. Zamoczyć się. Nawet nie pływać. I z powrotem rzucić się na leżak. Schnąć kolejny kwadrans, aby ponownie wejść do wody.
Jednym słowem – mój dzień opierał się głównie na krążeniu z basenu na legowisko, z legowiska na basen. Przyznam, że bardzo twórczo spędziłem czwartek. Ale uspokajałem się myślą, iż odpoczynek mi się należał.
Jedynym efektem ubocznym mojego lenistwa była opalenizna. Bo przecież założyłem spodenki, aby uniknąć oskarżenia o homoseksualizm. Wskutek tego górna połowa mojego uda wygląda tak, jakby ktoś w żartach wysypał na nie mąkę.
W piątek postaram się naprawić ten błąd i znowu spędzić czas na basenie. Nie zapowiada się więc nic nowego. Ale przecież każdy dzień jest inny. Obiecałem więc sobie, że wieczorem wyjdę na ulice Vegas. Poobserwuję ludzi i porobię im zdjęcia. Ciekawi mnie, co z tego wyjdzie.
(Jednocześnie proszę o cierpliwość, ponieważ pracuję nad tekstem o weteranie z Wietnamu).

Dzień 29. Wielki Kanion – wielki spacer


Nigdy nie satysfakcjonowało mnie życie, jakie prowadzi większość ludzi. Chcę żyć pełniej i bardziej intensywnie.

Słowa Everetta Ruessa cytowane przez Jona Krakauera w Wszystko za życie

Dziś wieczorem spotkałem się z weteranem. Rozmawialiśmy ponad pół godziny. Nie mogę jednak spisać naszego dialogu od razu, przelać go na kartkę bez jakichkolwiek refleksji. Pozwólcie zatem, drodzy Czytelnicy, iż prześpię się z informacjami, którymi zostałem obdarzony. Usłyszałem dziś zbyt wiele drastycznych rzeczy. Nie potrafię tego samego dnia zderzyć się z nimi. Przejdźmy zatem lekkim krokiem do rzeczy przyjemniejszych.
Noc z wtorku na środę była fascynująca. Z wrażenia nie mogłem spać. Wszystko dlatego, że następnego dnia miałem zarezerwowany lot do Wielkiego Kanionu. Nie dość, że będę, moim zdaniem, w jednym z cudów świata, to jeszcze zobaczę go z lotu ptaka, powtarzałem w myślach.
Bardzo zależało mi na tym, aby postawić stopę na piaskach i skałach tego miejsca. Wziąć kamień i rzucić nim w głąb przepaści. A potem słuchać, jak spada z rozchodzącym się niczym po kościach echem.
Wypada jednak zacząć od początku podróży. Zagalopowałem się, ponieważ Kanion pochłonął mnie, nie chciał oddać, nie pozwalał wracać do samolotu. Po prostu niebywale oddziaływał na jestestwo.
O godzinie 6:45 budzik subtelnie dochodził do moich uszu. Kazał wstawać. Otworzyłem oczy, przeciągnąłem się i jak huragan wpadłem do łazienki. Umyłem zęby, porozrzucałem ręczniki, ubrałem koszulkę na ramiączkach, spodenki i czapkę. Wszystko po to, aby skuteczniej chronić się przed słońcem. Słyszałem, że czasami w Wielkim Kanionie nie można ustać w miejscu. Jego ziemia tak piecze w stopy, że ma się wrażenie, iż jest się na wielkiej uczcie, na której my stanowimy główne danie.
Po 15 minutach znalazłem się przed hotelem. Czekałem na autobus. Tym razem podróżowałem sam. Bez cioci i wujka. Dam sobie radę, nawet z własnym dukaniem podczas używania języka angielskiego, okłamywałem się.
Bus podjechał punktualnie. Wraz ze mną wsiadła trójka Azjatów. Byli bardzo głośni. Uważałem jednak, że mogłem wyolbrzymiać. A wszystko dlatego, iż sen nadal zamykał mi powieki. Nie potrafiłem przezwyciężyć zmęczenia. Zasnąłem. Obudziłem się na jakimś dziwnym przystanku. Wszyscy wysiadali. Postanowiłem pójść za tłumem (najgłupsza rzecz, jaką można w tej sytuacji zrobić). Rzecz jasna, zapomniałem z autobusu wziąć swojej reklamówki z jedzeniem. Dobrze, że kierowca był przytomniejszy niż ja. Pobiegł za mną i wręczył mi ją. Dzięki niemu moje jelita nie skręciły się na amen.
Wpadłem do małego holu lotniska. Podszedłem do biurka, wręczyłem jakimś ludziom swój bilet i w zamian otrzymałem dwie pomarańczowe naklejki. Śmiałem się w sobie. Dałem im bilet wart naprawdę dużo, a oni w tej wymianie podarowali mi pstrokate znaczki, które zdobiły moją pierś przez całą podróż.
Usiadłem i zacząłem się denerwować. Nie wiedziałem, co miały znaczyć moje nalepki. Każdy miał inne. Moje kształtem przypominały owal. Pozostali nosili kwadratowe, zabarwione na różowo lub brązowo. Minęło 30 minut i nic się nie działo. Jedynie stres w moim organizmie pęczniał do granic możliwości.
Nagle zauważyłem małżeństwo. Mieli młodziutkiego syna – Lothara. Wszyscy byli szczęśliwymi posiadaczami tych samych nalepek, co ja. Łukaszu, dołącz się do nich, bądź ich drugim dzieckiem i powiedz, że się zgubiłeś, gadałem do siebie w akcie desperacji.
Ci ludzie nie byli Amerykanami. Wiedziałem to od razu. Mąż wyglądał dość pierdołowato. Milczał, gdy żona przemawiała. Syn natomiast grał rolę jej pupilka. Wyglądali na skromnych turystów.
– Przepraszam, widzę, że macie państwo takie same nalepki, jak ja – zagadałem. – Czy wiecie zatem, kiedy startujemy?
Moje pojęcie na temat wycieczki ograniczało się do tego, iż miałem lecieć samolotem, później płynąć łodzią po rzece Kolorado, a na sam koniec wzbić się w powietrze helikopterem. Byłbym odrobinę spokojniejszy, gdybym wiedział, dokąd ta podróż ciągnęła mnie za rękę.
– Przykro mi. – odpowiedział za wszystkich mąż. – Na lotnisku panuje zbyt duży chaos. Nie wiadomo, o co tu w ogóle chodzi.
Postanowiłem tak czy siak zostać z tymi ludźmi. Stanąłem więc tuż obok, nic nie mówiąc. Przysłuchiwałem się ich rozmowie. Nagle nadeszła pomoc. Ci ludzie mówili po niemiecku.
– O, matko! Słyszę swoich zachodnich sąsiadów – powiedziałem dumnie po niemiecku. – Jesteście państwo z Niemiec, prawda?
– Nie, z Austrii. Mieszkamy w Wiedniu – rzekli chórem. – A pan to niby skąd?
– Pochodzę z Polski – nadal ciągnąłem rozmowę w języku niemieckim.
– W takim razie jakoś sobie w czwórkę poradzimy – zakończyła optymistycznie konwersację głowa rodziny.
I w tym momencie zaczęli pojawiać się piloci. Ubrani na biało, schludnie wyglądający, z potężnymi okularami przeciwsłonecznymi. Wyczytywali z kartki nazwiska. Moje padło jako pierwsze. Jestem uratowany, radowałem się.
Pilot zaprowadził moją grupę (16 osób) do awionetki. Cóż to za blaszane cholerstwo! Nigdy więcej – nawet gdyby ktoś zapłacił mi za to – nie wsiądę na pokład tego turystycznego samolotu.
Miałem miejsce przy oknie, tuż pod trzęsącym się skrzydłem. Zanim usiadłem, pilot zapytał:
– Czy boisz się patrzeć w dół podczas lotu? Nie odczuwasz strachu?
– Nie – odrzekłem w pośpiechu. Zaraz też pomyślałem, jaką bzdurę palnąłem.
Ciekawiło mnie, dokąd awionetka miała mnie zabrać. Przestałem jednak zastanawiać się nad tą błahostką, bowiem śmigła zaczęły swój taniec. Po chwili samolot ruszył i odbił się od ziemi. A ja miałem serce wyżej niż gardło.
Nałożyłem słuchawki i pazurami wczepiłem się w siedzenie. Czułem się niewiarygodnie spięty. Awionetka cały czas unosiła się. W końcu wyrównała lot. Dzięki temu spokój rozszedł się po moim ciele. Osunąłem się na fotel i odprężyłem. Niczym glonojad przyległem do szyby. I zobaczyłem go. Wielki Kanion otwierał się. Zapraszał do swoich głębin, przepaści. Bawił się światłem słońca i cieniem, które rzucały chmury. Jakby zasłaniał się płaszczem, chcąc coś ukryć przed wścibskimi oczami turystów.
Początkowo rzeźba terenu była niemal płaska. Gdzieniegdzie wystawały oszlifowane przez wiatr piaskowe grzyby. W oddali zauważyłem potężną konstrukcję pomiędzy skałami. Wiedziałem, że była to Zapora Hoovera. Tama mierzyła 379 m długości i 224 m wysokości. Szczelnie zamykała się w postaci łuku. Nie pozwalała wodom rzeki Kolorado oraz jeziora Mead przemieszać się bez świadomego udziału człowieka.
Zapora Hoovera


Awionetka wpadała w lekkie turbulencje. Podskakiwała, jakby ktoś z tyłu non stop kopał ją. Z moich obserwacji wynikało, że ludzie mieli prawdziwy ubaw podczas lotu. Nie poddawałem się. Wyciągnąłem aparat i próbowałem zapomnieć, iż w tym czasie byłem w powietrzu.
Kanion stopniowo odkrywał swoje piękno. Minąłem groźną pustynię Mojave. Podziwiałem wyschnięte koryta strumyków, które wyglądem przypominały naczynia krwionośne, pompujące kiedyś wodę. A teraz w ich meandrach rosły pokraczne krzewy.
Po jakichś 20 minutach powietrznej podróży wylądowałem. Awionetka zatrzymała się na innym lotnisku. Matko, kto budował na środku Wielkiego Kanionu, takie rzeczy? dziwiłem się. Z daleka zauważyłem, że ktoś przywoływał mnie i grupę ręką. Poszedłem na pierwszy ogień i opłaciło się. Okazało się, iż wycieczka przenosiła się tym razem na pokład helikoptera. A ja w związku z tym miałem zasiąść obok pilota, czyli na samym przodzie maszyny. Przeżyłeś lot awionetką, to uda ci się wyjść cało z podróży helikopterem, powiedziałem wbrew sobie.
Wszedłem na pokład. Spojrzałem na pilota, który uśmiechem dodał mi otuchy.
– Dokąd lecimy? – głupio zapytałem.
– Nad rzekę Kolorado. Tam wsiądziesz na łódź – krzyknął pilot, bowiem łopaty śmigieł cięły już powietrze.
I wyruszyliśmy. Cóż to była za szybka maszyna. Jak zgrabnie poruszała się. Byłem rozanielony podczas tego lotu. Pilot świetnie trzymał kurs. Dzięki temu obyło się bez takich atrakcji, jak turbulencje.
Kanion zaczął natychmiastowo zmieniać się. Rósł w oczach. Jego skały stawały się ostrzejsze, pojedyncze, wystrzeliwujące w górę. Tworzył zwaliste, czerwone góry oraz pełne zrębów ściany. W tym krajobrazie panował kompletny brak litości. Oczywiście, że zapierał dech w piersiach. Ale przesyłał też sygnały, które mówiły człowiekowi, jak piękno tego miejsca bywa zdradliwe, jak łatwo można zahaczyć o skałę podczas lotu i spaść kilkaset metrów w przepaść. 


Smugi na niebie to efekt odbijającego się światła w szybie helikoptera

Z niesłychaną prędkością przemierzaliśmy jakąś równinę. Ku mojemu zaskoczeniu ten poziomy teren skończył się w okamgnieniu i… przede mną stanęły urwiska. Głębiny na ponad 300 metrów! Od razu spojrzałem na pilota. Był spokojny. Widocznie przywykł do takich niecodziennych atrakcji.
Po 10 minutach wylądowałem nad brzegiem rzeki Kolorado. Wskoczyłem na pokład łódki, która przepłynęła 50 m i zawróciła z powrotem do pomostu. Ktoś był naprawdę pomysłowy, rozpisując tę podróż. Jednak dzięki temu miałem chociaż okazję zamoczyć palce w rzece. Indianie wierzyli, że dotyk choć jednej jej kropelki przyniesie człowiekowi szczęście. 
Rzeka Kolorado


Cały czas trzymałem się Austriaków. Poznałem przy okazji dwie przepiękne Hiszpanki (w moim wieku), które później zaczęły mnie pytać, czy chciałbym, aby zrobiły mi zdjęcie. Nie musiałem więc wychylać się z żadnymi prośbami.
Po chwili podleciał inny helikopter. Zabrał nas do kolejnego punktu wycieczki. Do atrakcji zwanej – Skywalk (podniebny spacer). Cóż, początkowo nie widziało mi się przejście korytarzem tego wiszącego w powietrzu wiaduktu. Wyglądem przypominał kowadło, które przymocowano końcami do skał.
To wspaniała konstrukcja. Dobrze się stało, że mogłem postawić na niej stopę. Niestety, na Skywalk nie można zabierać aparatów oraz toreb. 
Skywalk
Będąc na środku kowadła, stanąłem w rozkroku i spojrzałem w dół. W niekończącą się czeluść. Widok oszołomił mnie i, jak niewidomy, zacząłem po omacku szukać ręką barierki. Znalazłem w końcu swoją wybawicielkę. Do końca spaceru nie opuściłem jej towarzystwa. Nawiasem mówiąc, na Skywalk trzeba również założyć foliowe buty, które nosimy podczas odwiedzin w szpitalu.
Pełen wrażeń, a nawet przepełniony nimi, wróciłem do terminalu. Stamtąd miała zabrać mnie do miejsca początku mojej podróży… awionetka. Tylko nie to blaszane cholerstwo, błagałem niebiosa. Wolałbym po stokroć lecieć śmigłowcem.
Tym razem trzęsło jeszcze bardziej. Samolot podskakiwał co 30 sekund. Czasami, wskutek wstrząsów, zmieniał lekko tor lotu. Patrzyłem na zachowanie pilota. Nic sobie nie robił z tych podniebnych wybryków. Bez większego namysłu sprawdziłem, czy w moim siedzeniu są papierowe torebki. Znalazłem trzy opakowania. Cieszyłem się, że chociaż w ten sposób o mnie zadbano. Zamknąłem oczy, aby podróż szybciej zleciała. Nie pomogło. Wyciągnąłem aparat. Chciałem czymś się zająć. Nim go sięgnąłem, kopniak powietrza wstrząsnął awionetką, a ja znieruchomiał w pochylonej pozycji. Dałem sobie spokój ze zdjęciami.
Plecy miałem całe mokre. Nogi przylepiły mi się do siedzenia, a spocone dłonie nawilżyły spodenki. I to wszystko w zamian za widok Wielkiego Kanionu… Byłem jednak pewny tego, że wszystko, co dziś przeżyłem, rekompensowało lot blaszakiem z wyraźną nadpłatą.
Z chęcią nazwałbym Kanion Kolorado ósmym cudem świata. Bo jego potęga nie znała granic. Wszędzie widziałem te nieziemsko spektakularne skały, czerwone piaski, cudowne kaktusy. A przecież, można powiedzieć, poznałem tylko skrawek sekretów tego miejsca. Matka natura musiała mieć więc niesamowity kaprys, aby obdarzyć je tak szczodrze i nietuzinkowo . 





W autobusie do hotelu padłem z wycieńczenia.
Gdzie ja mieszczę w sobie te wszystkie emocje? które nazbierały się we mnie od początku tej podróży? To dopiero ciekawa zagadka.